Ileż to razy budzimy się w nocy i przez krótki moment nie wiemy gdzie jesteśmy? Coś w rodzaju zaćmienia po mocno zakrapianej imprezie, tyle że głowa nie boli ale puzzli w pamięci jakby brak. Po chwili słyszymy Jej cichy oddech, śpiew szpaka za oknem i… wszystko wraca do normy. Czasem jednak słychać skrzek chimango albo dziwnie skrzypiące witryny okna, coś jak szum morza – tańczące od wiatru gałęzie drzew i… znów wszystko wraca do normy. Tyle, że w tym przypadku czasem się szczypię. Tak bardzo nie chcę by był to tylko sen.

W 2020 roku świat się zmienił. Pojawił się wirus, który namieszał tyleż w ludzkich płucach, głowach co i w… sercach. Wyjeżdżając wtedy z Patagonii do Polski nawet nie podejrzewałem, że przyjdzie mi czekać dwa lata nim znów usłyszę ten świszczący skrzek chimango albo poczuję prawdziwą moc wiatru, który nigdzie nie dmie tak jak tam. A kiedyś obiecałem sobie, że będę wracał co roku tak długo jak tylko będę miał na to wpływ.

Po opublikowaniu relacji z Laponii, ktoś mi zarzucił że „daliśmy sobie wstrzyknąć truciznę” i dochodził na co jeszcze byśmy pozwolili by móc przemieszczać się po świecie. Stwierdziłem bez wahania, że duszę diabłu byśmy sprzedali. Wyraźnie wiem, że jakaś część mnie żyje prawdziwie tylko w tych najbardziej niedostępnych miejscach – w kanionach gnających rzek i w puszczach przeglądających się w lustrzanych, ukrytych patagońskich jeziorkach. Bez nich jestem gorszą wersją samego siebie. Wizyty tam przypominają zaczerpnięcie życiodajnego powietrza przez topiącego, którego uparcie zalewa wysoka fala. Nie umielibyśmy bez tego żyć, ewentualnie stalibyśmy się nieczułymi na wiele pseudoroślinami. Wiemy o tym my, wiedzą nasi bliscy. Z pewnością kosztuje to ich wiele – rozłąka, tęsknota, czasem niepokój, problemy codzienności dzielone już nie na pół. Nie da się opisać, jak bardzo jesteśmy im za to wdzięczni. Trochę „się ślizgamy”, unikamy konfrontacji i nazywania tego, pewnie gdzieś tam w środku musimy być egoistami, bo nadchodzi taki moment kiedy jedynym o co nam chodzi jest… „zielone światło”.

Tym razem to co zwykle najtrudniejsze przyszło łatwo. Gorzej było z „zielonym światłem” od… samego Chile.

Kraj ten zamknął się niemal całkowicie i to na półtora roku. Gdy się w końcu otworzył, musieliśmy spełnić szereg wymagań. Trzeba było założyć chilijskie konto e-pacjenta. Doszczepić się trzecią dawką i każdą z osobna zatwierdzić w ministerstwie zdrowia w Chile. Dopiero to pozwalało na uzyskanie tzw. chilijskiego paszportu Covidowego i specjalnej przepustki na poruszanie się po Chile. Niestety przepisy się zmieniły w trakcie naszych przygotowań do wyjazdu i okazało się, że trzecia dawka nie zwolni nas z testu po wylądowaniu. Zatem czekał na test przed wylotem, kiedy każdy sobie zaczynał już wkręcać, że ma to „g” bo to ucho bolało, bo akurat kaszel jakiś (akurat w Polsce notowano znów wzrost zachorowań), z wynikami po angielsku; czekał nas też test po przylocie z zakazem opuszczania hotelu do nadejścia negatywnych wyników; wypełnienie chilijskiej karty lokalizacyjnej jeszcze przed wylotem i na domiar złego każdy z nas został zobligowany do codziennych raportów internetowych o stanie zdrowia przez najbliższe 10 dni a mieliśmy się znaleźć przecież kompletnie off-line – tylko z telefonem satelitarnym. Nie pytajcie jak ale wszystko się udało. Gdy po dwóch dniach doleciał zagubiony bagaż Kuby poczuliśmy się tak jakby z lotniskowych głośników puścili „Who let the dogs out?!”

Ale to wszystko to tylko proza transferowa, najważniejsze były założenia wyprawy. Po 16 latach kombinowania jak to zrobić mieliśmy w końcu obłowić rzekę nieruszoną.

„Nieruszoną”?

Dziewiczą, nietkniętą – taką, na której nikt nigdy nie łowił od początku istnienia świata!!! Nierealne prawda?!

Wiadomo tylko było, że w rzece na zachód żyją pstrągi i wchodzą trocie oraz steelhead’y, w rzece na wschód podobnie. Dlaczego miałoby być inaczej tam?! Potencjalna porażka nie mieściła nam się w głowach. Rzeka kompletnie odcięta od świata górami i zwartą puszczą, nieosiągalna drogą lądową. Lot helikopterem tam kosztowałby tyle co nowy helikopter. Ale w końcu znalazł się ktoś z odpowiednią łodzią i cohones by nas tam zawieźć morzem. Trzeba tylko było skrócić dystans, dojeżdżając do końca drogi na południu chilijskiej Tierra del Fuego. A że jest to miejsce szczególnie mi bliskie i dobrze poznane, moje cohones czuły się również mocne🤪

Rio Paralelo Expedition 2022 zaczęliśmy w ukochanej La Lunie.

Jakże bliska naszym sercom restauracja niestety trochę zeszła na psy. Być może zmienili się po pandemii kucharze. W końcu restauracje w Chile podobnie jak i u nas przez długi czas były pozamykane a i podczas naszego pobytu sprawdzano przepustki przy wejściu i dziwnie zostaliśmy rozsadzeni jako, że przy jednym stoliku mogły siedzieć max. 2 osoby. Było za to gwarnie i wesoło – w końcu każdy chciał pogadać z każdym. A i międzykulturowe kontakty skończyły się nie jedną wymianą spojrzeń😉

Jak dobrze było móc znowu tam być.

Po sutej kolacji znalazł się i czas na pożegnalnego z cywilizacją drinka, tudzież kilku…

W miejscu pachnącym secesyjną klasą z akwarelami z wyprawy Shackletona na ścianach, mieliśmy tylko nadzieję, że nasz przyszły transport z nami na pokładzie nie skończy jak Endurance gdzieś w lodowym paku.

Oczekiwanie na zagubiony bagaż następnego dnia przeczekaliśmy snując się po opustoszałym Punta Arenas.

A gdy ten tylko się odnalazł przystąpiliśmy natychmiast do „ataku” na Ziemię Ognistą.

Nim do Niej dotarliśmy witały/żegnały nas strusie Ñandu. Ich barwione pióra Rhea są bardzo cennym materiałem dla flyfishingowych krętaczy.

Inaczej niż samolotem bądź promem na Ziemię Ognistą dostać się nie można.

W końcu zostawialiśmy problemy tego świata za sobą. Po drugiej stronie Cieśniny Magellana czekał nas świat równoległy. Nowy haust powietrza… i zbawienny brak zasięgu.

Długo nie pociągnąłem. Zmęczenie lotami i jetlag zrobiły swoje i czekała nas jeszcze jedna noc w hotelu.

Kolejnego dnia gdzieś nad Bahia Inutil.

Tymi szutrami można zasuwać i 120km/h ale ZAWSZE kończy się to kapciem i stratą nadrobionego czasu. Gauchos wydają się egzystować ponad takimi „problemikami”.

Nie miałem wątpliwości gdzie pojedziemy najpierw. Miało się zacząć z grubej rury. Nie zostawiałem nic „na deser”. Żadnych rozgrzewek.

Na terytorium mustangów.

Rozbicie obozu poszło ekspresowo. O jedzeniu nikt nie myślał. Ręce drżały od adrenaliny. Poza mną i Dawidem, pozostała czwórka miała wystąpić na tej wodzie po raz pierwszy. A woda ta „zawiodła” tylko raz (dała wtedy chyba tylko 10 sześćdziesiątaków!).

Daleko z prawej pod laskiem nasz obóz, a my w końcu nad wodą.

Co prawda nie złowiłem 60-taka w pierwszym rzucie jak podczas pierwszych moich dwóch wypraw na to jezioro, ale w rzucie piątym wyciągnąłem tego potoka – 71cm!

Stara i już brzydka ryba. Bardzo podobna do 70-taka Pawła Brandeburga z tej wody.

Po ubraniu Białego możecie się domyśleć jakaż to łaskawa aura nam sprzyjała. Takie dni nie zdarzają się tam zbyt często.

Oczywiście – wszystko z tej wody do wody wraca.

Kilka rzutów później.

Zatoczka, którą zostawiliśmy muszkarzom, też podarowała im prześwietne ryby. I co Wy na to?

Zaczęło się naprawdę dobrze!

Gdy Maciuś przyszedł po przynętę właściwą, złowienie fajnej ryby było tylko kwestią czasu.

Biały rozwalił system.

 

Nie była to najdłuższa ryba dnia ale sami popatrzcie na tą szczenę!👻

Pierwszy dzień łowienia na Ziemi Ognistej w 2022 roku, a tak naprawdę po takiej rybie można już wracać.

Żeby nie było – „maluchy” też Białemu brały🤓

Ryby po kilku holach potrafiły się odsunąć poza zasięg rzutów, no ale po kilkunastu minutach spokoju można było się spodziewać, że znów podpłyną w zasięg „rażenia”.

Czy słońce, czy chmura – nie miało to znaczenia. Woda ta jednak ma to do siebie, że pstrągi potrafią w braniach robić sobie przerwy.

Widać jednak było, że nikt tam dawno nie zaglądał. Od dawna mówiłem, że pandemia ta świat ludzi zniszczyła ale zwierząt… wręcz odwrotnie. Planeta odetchnęła.

Do zobaczenia kolejnym razem!

Takie ryby dość wyraźnie zaniżają średnią długość łowionych pstrągów na tym łowisku, ale są wybitnie silne, skoczne i napawają nadzieją, że jezioro żyje i będzie się dobrze miało przynajmniej jeszcze przez najbliższe kilka lat.

Mniej albo brak czerwonych kropek to forma pstrąga potokowego, który nawet kształtem zamienia się w jeziorową troć – te poza wyglądem są też silniejsze i inaczej się zachowują niż pstrągi. Są znacznie mobilniejsze. Praktycznie nieustannie patrolują toń jeziora.

To był Wielki powrót Jasia na Ziemię Ognistą po dziewięciu latach.

Dzień zakończyłem chudym, ale pięknie wybarwionym i dość długim pstrągiem potokowym.

Po takim dniu można było z czystym sumieniem wrócić do obozu i nalać sobie po kieliszku wina a na dobry sen i po szklaneczce rumu🤓

W nocy ostro popadało i był to pierwszy deszcz od bardzo długiego czasu.

Przydał się bo strażacy od tygodni walczyli na Ziemi Ognistej z rozprzestrzeniającym się pożarem, który strawił ponad tysiąc hektarów dziewiczej puszczy na południe od Porvenir.

Ochłodziło się, ale Ci co wypełzli z rozgrzanego śpiworka nie żałowali.

W końcu zawsze można było zmarznięte uszy opatulić… pstrągiem (?)🤨

Osobiście drugiego dnia nie miałem się już za bardzo czym chwalić.

Nim jednak brania ustały, koledzy mieli więcej szczęścia.

A wydawałoby się, że na rozkołysanej wodzie powinno być lepiej.

Gdy Maciuś wpadł w rytm, musieliśmy jednak powoli się zmywać.

Przed nami kilka godzin jazdy przez góry.

I to nie byle jakie góry.

Przed nami brama do „Domu Zagubionych Chłopców”.

Podczas naszej dwuletniej nieobecności kanion Germana Genskowskiego doczekał się stosownego upamiętnienia. Stąd aż do jeziora i wiele kilometrów wzdłuż to ziemia naszego Przyjaciela. I jesteśmy dumni z tej wieloletniej Przyjaźni jak cholera! Brawo!👏

Guanaco na Ziemi Ognistej spotyka się każdego dnia i nie jest to niczym nadzwyczajnym. Dorosłe nie mają żadnych wrogów a na młode polują tylko patagońskie lisy lub kondory.

Po zostawieniu gratów w domku, nie zwlekaliśmy z popołudniową rundą wędkarską. Tym razem na wodzie płynącej i to nie byle jakiej bo uznanej za jedną z najpiękniejszych rzek świata – Rio Azopardo.

Dotarliśmy na zakręt właściwy a woda gotowała się od ryb! Już raz kiedyś tego tam doświadczyłem. Brały wtedy na wszystko i to jakkolwiek poprowadzone. Tym razem były wybredne i wydłubać się udało niewiele.

No ale przede wszystkim udało mi się w końcu, po wielu latach prób dobrze sfotografować patagońskiego zimorodka (Megaceryle torquata).

Właśnie upolował małego kinga, czyli pacyficznego łososia królewskiego! O takim zdjęciu nawet nie śmiałem marzyć!

Zachodzące słońce w złotej godzinie wspaniale kolorowało wierzchołki pobliskiego pasma górskiego – Sierra Dientes Del Dragon (z tłum. Zęby Smoka). Kolejnego dnia czekała nas wielka przygoda.

Zamieszkaliśmy w zupełnie innym domku – znacznie mniejszym ale też bardzo przytulnym i wygodnym.

Kolejnego dnia pojechaliśmy dalej niż znaki oznajmiały koniec drogi, aż dotarliśmy do umówionego i potwierdzonego dzień wcześniej punktu startu. Co prawda w trakcie pobudki znów lało jak z cebra ale podczas pakowania gratów i prowiantu na łódź zaczęło się rozpogadzać. Kolesie od łodzi okazali się profesjonalistami nie bez kozery. W końcu ekipy National Geographic chcące nakręcić materiał o lodowcach Kordyliery Darwin z byle kim nie pływają.

Gdy w końcu ruszyliśmy, szybko dołączyli nowi kompani. Albatros czarnobrewy (Thalassarche melanophris) osiągający rozpiętość skrzydeł do 2,35m. Mimo swoich rozmiarów ma dość słabo rozwinięte mięśnie pomagające w locie. Podczas latania skazany jest na wiatr, dlatego spotyka się go zazwyczaj w regionach pomiędzy 30 a 60° szerokości południowej, gdzie wieją dość silne wiatry, konieczne do szybowania nad morzem. Najchętniej lata w regionach subarktycznych, na południe od 40 równoleżnika. Chłodne wody są też bogatsze w ryby, na które obok ośmiornic, kalmarów i skorupiaków poluje. Albatros ponadto pije wodę morską i potężnymi gruczołami nosowymi wydziela z ciała nadmiar silnie stężonego roztworu soli.

A kiedy przez chmury przedarło się słońce…

Długo marzyłem by na wyprawę do Patagonii zabrać tak wytrawnego fotografa jak Maciej. Artysta!

Seno Almirantazgo (z tłum. Cieśnina Admiralicji) – ślepa odnoga Cieśniny Magellana a za chmurami wieczne lodowce.

Formacje skalne dodają niebywałego uroku okolicy.

Ahoj! Ku Wielkiej Przygodzie!

Skład na wyprawę był dobrze przemyślany i wyselekcjonowany – same wyprawowe wiarusy + Kuba, który jednak wielokilometrowe trekkingi w Laponii za lipieniami zalicza każdego roku a po rekomendacji Dawida nie mógł nie dołączyć! Nowy Skarb!

Postrzeganie świata ryb przez tego człowieka to piękna nauka dla podglądaczy. Na rybach warto trzymać się blisko Niego.

Albo z Maćkiem kiedy chce się mieć piękne zdjęcia! Ale szanse na rybkę maleją🤪

Po konsultacji i modyfikacji planu wyprawy najpierw zdecydowaliśmy zboczyć na rekonesans rzeki Rio Sanchez. Jej fiord jest znacznie spokojniejszy niż otwarta Seno Almirantazgo gdzie wiatry latem rozpędzają się do niespotykanych prędkości. Po dwóch nockach firma od łodzi miała przerzucić nas dalej, na nieodkrytą dotąd Paralelo.

Trzeba tylko było ponosić cały ten majdan do miejsca obozowego. Oczywiście zawsze zabiera to i sporo czasu (tym razem 2godz.) i wysiłku. Parszywy spacer drwali! 🤮

No ale w obozie była nagroda!👏

A na nagrody każdy z nas jest przygotowany zawsze!😎

Obławianie wylotu fiordu do Seno Almirantazgo, która nie bez powodu jest nazywana Ogonem Lewiatana nie należało do przyjemności.

No ale są stworzenia, które nie narzekają. To ich dom. Magelanka zmienna (Chloephaga picta) to najbardziej pospolita gęś tego regionu ziemi.

Niestety… zobaczyliśmy to już w fiordzie podczas odpływu. Ostatnie deszcze bardzo zmąciły wodę i korytem rzeki płynęło błoto! O dziwo dostrzegaliśmy spławiające się w tej zawiesinie trocie. Więc nadzieja była.

Ci co umieli, rybkę złowili. I to nie byle jaką!

Pierwsza patagońska troć wędrowna Kuby. Nie byle jaka, bo 78cm i to na muchę!

Pomysłodawcą i wykonawcą szczęśliwych streamerów był nie kto inny jak sam Dawid.

I może dlatego złowił o centymetr dłuższego trociaka! Wyśmienite 79cm!

Ale nie tylko Oni połowili. Maciej instynktownie ruszył w górę strumyczka wpadającego do fiordu tuż poniżej obozowiska. Strumyk ten miał nam przez cały pobyt zapewniać czystą wodę pitną ale skrywał i inne skarby.

W tymże imadle skalnym, który widać za Maciejem, w bani poniżej wodospadu złowił On taką oto troć 62cm! Ryba z takiego miejsca jestem pewien, z resztą sam powiedział, że będzie mu się śniła do końca Jego dni!

Jest czego pozazdrościć.

Obozowaliśmy przy opuszczonym i zdewastowanym schronisku w La Paciencia. Kiedyś prowadził do niego kilkudniowy szlak trekkingowy. Potem zeszło kilka lawin błotnych, poprzewracało drzewa a i z braku uczęszczających natura odzyskała tą okolicę znów dla siebie. Dziś zaglądają tam i to bardzo sporadycznie chyba tylko wędkarze.

Każdy miał spać we własnym namiocie a stare zabudowania schroniska służyły nam jako magazyny do przetrzymywania bagaży, a także kuchnia i jadalnia w trakcie deszczu.

Zwykły grajdół a jak zwykle znaleźć tam można było wiele udogodnień.

Pieczone pod Krzyżem Południa ziemniaki były wyborne.

Mimo, że śmietnik był to „nasz śmietnik” i mamy stamtąd wiele fajnych wspomnień.

Kuchnia była wzorowo zabezpieczona przed patagońskimi lisami😎

Rybka z folii przepisu Jasia Przetacznika jak zwykle robiła furorę

https://www.bayangol.pl/pstrag-z-zaru/

Nawet ibisy płowe (Theristicus caudatus) też były pod wrażeniem zapachów.

Kiedy zimno, wieje a w obozie Przyjaciele i wrzątek na herbatę nie chce się wychodzić na ryby.

No ale rekonesans „Maćkowego” strumyczka sam się nie zrobi.

Strumyk miał swoich osobliwych strażników. A właściwie śpiochów. W ciągu dnia odpoczywała tam cała rodzina ślepowronów zwyczajnych (Nycticorax nycticorax obscurus). Myślę, że to może być najdalej na południe wysunięta kolonia tych ptaków.

W „Maćkowej” bańce nic nowego się nie ustawiło, więc wraz z Dawidem ruszyliśmy w górę. Brudno, mokro, zimno i ciemno – robota dla speleologów😅

Przecisnęliśmy się pod wodospad. Wiedzieliśmy z relacji, że Maciej tam nie dotarł. Ciekawe czy wcześniej dotarł ktokolwiek🤔

Woda wpadała z impetem do równej, skalistej wanny o głębokości 4 metrów. Niby wszystko było widać ale jak to często bywa tej rybki nie zobaczyliśmy – zmaterializowała się na końcu mojej wędki!

Cudna, patagońska mikiża😍 Owszem – miała dziwnie obchapane płetwy (kto wie – może jest tam w tym dołku ich więcej?). Mam nadzieję spotkać się z nią znów za niedługo😋

Jak w „Cieplarnii” Aldiss’a.

Po opuszczeniu nieco klaustrofobicznego kaniończyku, otwarta przestrzeń i przewiew dolnego odcinka Rio Sanchez onieśmiela. Woda jednak zaczęła się czyścić.

Znaleźliśmy tam kilkusetmetrowy odcinek Sanchez, gdzie szło się po ryby jak po swoje. Praktycznie wszyscy połowili tam troci i steelheadów. Odcinek wybitnie zawalony drzewami. Taka Rio Irigoyen – tyle że za znacznie mniejsze pieniądze.

No i na Irigoyen nie ma steelheadów! Ten widać po trzonie ogona, prawdopodobnie uciekł uchatce.

Kuba z Maciejem uderzyli daleko w górę rzeki.

I też się udało! Złowili po dwie trocie.

Kuba jeszcze długo miał pozostawać wierny flyfishingowi.

Powrót mieli długi i do obozu wrócili dobrze po zachodzie słońca. Dobry to nawyk wychodzić rano z obozu z czołówką w plecaku. Ileż to razy wyprawowa rzeczywistość będzie nam o tym jeszcze przypominać?

Obozowe duchy.

Kolejnego dnia mieliśmy zakończyć nasz pobyt na Rio Sanchez i czekała nas przerzutka na kolejną rzekę. Zebraliśmy obóz, wszystkie graty i przenieśliśmy go do miejsca, z którego mieliśmy zostać odebrani.

Niestety z niewiadomych wtedy przyczyn straciliśmy kontakt satelitarny z łodzią. Kolejne próby połączenia nie odnosiły żadnego efektu. Po powrocie miało się okazać, że przewodnicy od łodzi mieli telefon w innym systemie (INMARSAT) niż ja (IRIDIUM) i 75minut, jakie mieliśmy do wygadania skończyło się 9-ciokrotnie szybciej! Dobra nauczka na przyszłość.

Kiedy uczestnicy wyjazdu usłyszeli, że nie zadzwonią z walentynkowymi życzeniami do swoich „szefowych” nie omieszkali pokazać swego niezadowolenia 🤪

Niestety wiatr wzmagał się na sile. Cieśnina Admiralicji dopiero miała zasłużyć na miano „Ogona Lewiatana”.

Kiedy jakimś cudem udało się odebrać sms-a z informacją, że nie mogą nas odebrać i musimy czekać na okno pogodowe zrozumieliśmy, że trzeba rozbić namioty. Nie wracaliśmy na śmietnik tylko na samym cypelku, osłonięci linią drzew zbudowaliśmy nowy obóz.

Sanchez powoli się czyściła więc warto było pomyśleć o rybach.

I dobrze, że ruszyliśmy. Tego dnia miałem złowić 4 trocie a kolejne cztery mi spadły!

Żółty wobler podarowany mi przez Rafała Rabiegę na Szantarach, podobnie jak żółte streamery na tak trąconej wodzie robi robotę.

A Rio Sanchez, im dalej w górę tym czytelniejsza i łatwiejsza do obłowienia.

Kilka kilometrów w górę od ujścia.

To była ryba, którą złowiłem najwyżej.

Kuba za to małe, stalowogłowe szczęście znalazł prawie że w ujściu.

Kolację zjedliśmy przy budach, gdzie można było choć wspólnie posiedzieć pod dachem i odkorkować coś bez deszczu kapiącego na ramiona. Do spania jednak się układaliśmy z ulgą, że w namiocie choć tkanina nas oddzieli od tej parszywej aury.

Ranek przywitał nas zgoła innymi warunkami. Ponieważ ranki i wieczory teoretycznie były mniej wietrzne i odbioru należało się spodziewać w tych właśnie porach padła decyzja, że wędkowanie będzie się odbywać do godz. 16:00.

Jasiu w miejscu gdzie dzień wcześniej pod same nogi odprowadziła mi ryba 1m10cm! Oderwała się spod skarpy i szła za woblerem pod same nogi by już z grzbietem wystającym z wody przywalić w przynętę. Niestety – nie wpięła się! Jeśli gdzieś miało się udać wyholować takie monstrum na tej wybitnie zawalonej drzewami rzece, to tylko w tym miejscu! Mam nadzieję, że był to king. Jeśli troć – to już nigdy nie będę miał szansy takiej złowić!😩

Jadalne jagody calafate. Szczególnie na Paralelo miałem się ich najeść jak nigdzie indziej.

Jasiu przetacznik ku zaskoczeniu reszty ekipy, prawie dwa kilometry powyżej ujścia miał w końcu złowić robalo! Było to tym bardziej zaskakujące, że tak wysoko. Nasze poprzednie doświadczenia w łowieniu tego gatunku pochodziły tylko z ujść rzek południa.

W Ameryce Południowej mianem „robalo” nazywa się kilkadziesiąt gatunków ryb. Gatunek, z którym spotykamy się na dalekich, południowych rubieżach Patagonii to Eleginops maclovinus, który nazywany jest eleginą, ślizgowcem patagońskim albo nawet dorszem skalnym. Co najważniejsze, to jest to wybitnie smaczna ryba. Jej mięso jest nawet przez nas bardziej cenione niż łososiowate.

Może to obecność tych ryb zwabiła w ujście rzeki i tego młodego kotika południowego (?)🤔

Kotik południowoamerykański (Arctocephalus australis)

Rio Sanchez płynie spośród tych wzniesień. Fantastycznie dzika, nieskażona ludzką ręką okolica.

Dzień był fantastycznie słoneczny ale niestety wietrzny. Z Białym mimo to zgodnie stwierdziliśmy, że Szymon Szymański przypłynąłby bez zająknięcia. No ale Chilijczycy to nie Szymańscy😅

Na zdjęciu doskonale widać jaką wodę wciąż niosła Sanchez.

Kapka rumu i robota nie dość, że paliła nam się w rękach to jeszcze jakie gęby roześmiane! Tatarek jak ta lala!🤩

Jasiu przygotował swoje roballoski obłędnie!

Beczka osłaniająca od wiatru i … dzieje się!

Lepszej ryby w Patagonii nie zjecie. Tylko Gran Reserva Sauvignon Blanc od Tarapaca jest godny podlać to cudo.

Życie „rozbitków” potrafi być jednak piękne!

Kolejny dzień rozpoczęliśmy łowami robalosowymi tuż przy obozie.

Żadnemu żeśmy nie darowali. Mepps Aglia TW nr 3 w tym przypadku okazał się zabójczy.

Janek za to pokazał klasę – jako jedyny złowił w słonym Seno Almirantazgo steelhead’a! To dopiero osiągnięcie👏

Szykowała się wyborna kolacyjka.

W tym czasie w górze rzeki Maciuś łowił swoją ostatnią troć z Rio Sanchez. I zgrzeszyłbym gdybym przemilczał fakt, że przydała się bardzo bo zamieniliśmy ją na… poczekajcie🙏

Ostatnią bo do fiordu na Rio Sanchez wpłynęła na syrenie jakaś dziwna łódź.

Najważniejsze, że na Jej pokładzie znajdował się Camilo – przewodnik od łodzi. Okazało się, że na Ziemi Ognistej wiatr gnający przez Seno Almirantazgo w minionych dniach osiągnął taką siłę, że wyrządził wiele szkód. Poprzewracał drzewa, pozrywał drogi. Przewodnicy martwili się brakiem kontaktu równie mocno jak my. Myśleli, że nas zmiotło. Zorganizowali inną, wolniejszą lecz dzielniejszą jednostkę by w końcu do nas dotrzeć. Poważna firma.

Nie przypłynęli z pustymi rękoma. Na pocieszenie przywieźli wór małż Św. Jakuba, zwanych sanżakami.

To nic innego jak cenione przez restauratorów i fanów owoców morza na całym świecie przegrzebki

Pokazali nam jak najprościej dobrać się do muszli a dalej radziliśmy sobie już sami.

Małże jeszcze żyły. Surowe i skropione sokiem z wyciśniętej limonki były wyborne!

I pomyśleć, że biedny Maciuś w tym czasie łowił sobie w górze rzeki. Jego troć zostawiona na wymiankę, załatwiła nam resztę tego wora małż!

Po tym doświadczeniu możemy się przyznać, że już wiemy co czuła główna aktorka „Głębokiego gardła”!👻

Orgazm w gębie!

Koniec końców zwinęliśmy namiot Maćka, który „zapomniał”, że umówiliśmy się o 16 w obozie, osobiście Go ściągnąłem z rzeki zdzierając gardło (pewnie znów jak Linda Lovelace😱) i na raty wskakiwaliśmy na pokład starego diesel’owskiego kutra.

Tam czekały kolejne rarytasy!

Tymczasem wiatr znowu się wzmógł. Tym sprawniej przeskakiwaliśmy z brzegu na kuter.

Świeży krabik królewski to nie byle co.

W końcu opuszczamy surowy ale jakże gościnny fiord Rio Sanchez i oglądany przez tyle lat tylko na mapach przylądek La Paciencia. Niestety nie w tą stronę w jaką pierwotnie mieliśmy płynąć. Prognozy na najbliższe dni były na tyle fatalne, że przewoźnicy bali się nas zostawić samych nad kolejną rzeką. Groziło nam, że wiatr nie pozwoliłby zgodnie z planem nas odebrać, a co za tym idzie – pojawiło się ryzyko, że nie zdążymy na samolot. Nie mogliśmy sobie na to pozwolić.

Zapadła decyzja, że wracamy i będziemy czekać na okno pogodowe by rzekę zbadać w jeden pełny dzień, bez nocowania nad jej brzegami.

Kapitan jednostki „Aries II” przedstawił się jako pirat Seno Almirantazgo. Nie wiedzieć czemu, od lat pływa po tych wodach pod swojsko brzmiącym pseudonimem „Kapitan Marihuana”!👻 Jest też bardzo religijnym piratem😅

Na pokładzie częstował najlepszą Yerba Mate jaką było mi kiedykolwiek dane kosztować.

W maszynowni, gdzie ulokowano resztę załogi nie było takich luksusów.

Aries II dzielnie znosił porykiwania „Ogona Lewiatana”

„Are you talking to me?!”👻

Tak naprawdę wystarczyło przeprawić się tylko na przeciwną stronę cieśniny. Tam morze było osłonięte przez Kordylierę Darwina.

Przesiedliśmy się na szybką, zwinną ale niezbyt dzielną na rozbujanym morzu łódź i pożegnaliśmy Kapitana Marihuanę.

Lejące się wodospady ze szczytowych lodowców nadawały krajobrazowi jakże znany wygląd ze słynnej, nowozelandzkiej Milford Sound.

Tam płaci się za takie rzeczy ciężko zarobionymi dolarami. Tu… też ale widoki mieliśmy w pakiecie.

Jak na życzenie – rozpogodziło się i mijane wyspy nabrały kolorów.

Słońce chyliło się ku zachodowi ale to nie przez to zaczęło się bardzo poważnie ochładzać.

W końcu zbliżaliśmy się do lodowca Darwina

Lodowe wieże naprawdę potrafiły ostudzić naszą gorącą krew

I ten kolor!😍

Dream team w fantastycznie niezwykłym miejscu. Bahia Parry.

Maciej Garbowicz – niedościgniony mistrz „lajwików”, inicjator „Prosny od źródeł” potrafiący rozkręcić każdą imprezkę.

Z pustymi rękoma nie wracaliśmy. Płynęły z nami dwie kosteczki do drineczka🤓

Pytanie czy głupi, czy głupszy?🤡

Jak Janek mówi, że zabraknie to wie co mówi🙃

Z Bahia Parry wypłynęliśmy do Bahia Jackson

Na półkuli południowej na północy cieplej.

Chilijski Milford Sound

Tyle, że większa i więcej wodospadów!

Bahia Jackson słynie z wieloletniej kolonii słoni morskich

Potocznie nazywane słoniami morskimi, mirungi (Mirounga leonina).

Wyjątkowo duże samce tego gatunku potrafią osiągnąć wagę 3700kg!

Pod wodą, bez zaczerpnięcia powietrza potrafią wytrzymać do 80min i za rybami oraz głowonogami zanurkować na głębokość 1500m!

I co ciekawe, mirungi żyjące na południu potrafią żyć 2,5 raza dłużej (20-22 lata) od tych z okolic Alaski (9 lat)!

Jakże zacne wino schłodzone prastarym lodem z lodowca.

Pod robaloska z fiordu Rio Sanchez każde inne byłoby niegodne.

A na dobranoc Flor de Caña z lodowcem😎

Ponieważ z założenia mieliśmy spać pod namiotami w zupełnie innym miejscu ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. A że „do przytulenia” była pewna chatka nie zwlekaliśmy dłużej tylko się wprowadziliśmy.

Ktoś powie, że syf i bardacha – nam jednak nic więcej do życia wtedy nie było trzeba. Dach nad głową ogrzewany kozą, woda pitna płynąca w strumieniu nieopodal, wychodek sto metrów dalej… i nieważne, że tony sandflies’ów z nowozelandzkiego piekła rodem pożerały nas tam żywcem.

Poza sandflies’ami i podchodzącymi końmi mogliśmy liczyć na sąsiedztwo chimango (Milvago chimango)

Strumyk z pitną wodą kipiał od życia

I najważniejsze, że na ryby właściwe też daleko nie mieliśmy!

Tego dnia miałem wyciągnąć 6 podobnych ryb. Straciłem za to największą – ok 80-ciocentymetrową troć! Do dziś śni mi się ta ryba.

Kuba ciągle się rozkręcał.

Nieśmiało łowił rybę za rybą, przygotowując się dopiero do pokazania reszcie składu gdzie raki zimują.

Przez moment w podbieraku była i troć i piłka wnuków Germana. Musiała im wpaść do wody a wiatr i fale zrobiły swoje aż piłka wróciła w podbieraku Polacos locos😋

Jasiu był z tej ekipy najbardziej doświadczonym wędkarzem, więc taka ryba w Jego wykonaniu nie zaskakiwała.

Nie chciało się do bardachy wracać.

No ale czekała nas robota. Przegrzebki same się nie wyczyszczą.

A to co zafundował Dawid naszym kubkom smakowym będziemy wspominać do końca życia!

Sanżaki na masełku, podlane Sauvignon Blanc… Walentynki 2022🤩

Wino, muzyczka z głośniczka, kilka świeczek i bardacha zamieniła się w przytulne gniazdko.

I tak można czekać na okno pogodowe.

I suche woderaski każdego kolejnego dnia!

Kolejny dzień to upragniona wizyta w ukochanej leśnej zatoce Lago Deseado.

Tamtejszy las jest domem dla jakże urokliwych i ruchliwych rayaditos – ostrogonków małych (Aphrastura spinicauda)

Ileż to miejsce podarowało nam wybornych pstrągów przez minione 10 lat? W końcu latamy/jeździmy tam od 2012 roku, czasem kilka razy w roku.

Rok wcześniej zauważyłem niepokojące zjawisko. Znikły ryby 60cm+ a niedobitki były w druzgoczącej większości ślepe i drastycznie wychudzone. Dziś podejrzewam, że te wielkie ryby po prostu wyzdychały w tym akwenie ze starości. Na szczęście nie brakuje młodszych roczników.

A te jak widać mają się doskonale! 58cm

W ogóle przekrój roczników jest bogaty. Dobrze to wróży przyszłości tego akwenu.

Dawid nawet pobił swój rekord z belly-boata sprzed dwóch lat. Wtedy jednego dnia złowił 26 wybornych pstrągów, teraz 27!👏

Wstyd z czymś takim dawać sobie zrobić zdjęcie😅

Kubek, z którego zwykła herbata smakuje jak wieloletni rum!🤔

A nieeee! To był jednak rum! 🤪

O dziwo resztka bryły lodowca ciągle na nas czekała. A że w domku bieżącej wody brakowało, kieliszków po czerwonym winie do rumu nawet się nie płukało.

Magnes jak widać był regularnie wypłukiwany 🤪

Walczyliśmy o przetrwanie i… przetrwaliśmy! 🤡

Kolejny dzień to wizyta nad jakże szczodrą w minionych latach Rio Azopardo. Pierwsze 10min daje cztery rybki z trzech gatunków. Wesoło!

Potem jest już tylko lepiej. Aura nie sprzyja wędkarzom ale wędkarskim wynikom jak najbardziej. Tym bardziej, że trafiliśmy właśnie na pełnię, która wraz z deszczem ruszyła wędrowne ryby.

Generalnie Patagonia to dalekie marsze. Na Azopardo chodzi się stosunkowo niedaleko. I idzie się jak po swoje💪

Dopiero za godzinę miałem stracić znacznie większą rybę, więc taka cieszyła mnie bardzo.

No ale popatrzcie na to! Dawid zlokalizował ryby stojące za patyczkiem i zdjął je jedną po drugiej. Kolejnego dnia przyszedł z muchówką i kontynuował dobrą passę, wyławiając kolejne ustawione obok siebie trocie!

Doprawdy można się zakochać w tych kropkach!😍

Maciuś też złowił fantastyczną rybę!🤘

Gdy wróciłem nad Fagnano, gdzie powyżej wypływu Azopardo na Olejnikową T-05 zdjąłem tego grubaska.

A Biały kawałek dalej tego.

Gdybym nie focił a kręcił film to byście zobaczyli jak srebrniak ten po chwili wyrywa się Białemu z ręki i z impetem uderza w zanurzone gopro wytrącając je mi z ręki! No ale niestety – jestem dinozaurem. Dla mnie fotografia ciągle ponad filmem.

Powyżej wypływu Rio Azopardo z Lago Fagnano Maciej łowi srebrnego kiżucza…

… i po chwili daruje mu życie.

Na tatarka tamtego dnia posłużyły pierwsze cztery ryby – troć, dwa źródlaki i pstrąg tęczowy. Zmielone filety wymieszane z cebulką, kaparami i dobrze doprawione są tak smaczne, że niektórzy deklarują, że nie będą jedli nic więcej.

Miejsce spełniające marzenia. Niestety w taką pogodę nie wędkarzy a fotografów.

Dlatego najlepiej być tyleż fotografem ile się jest wędkarzem😎

No bo jak tu się nie cieszyć kiedy można cyknąć taką fotkę takiego miejsca? Dawid w tej dziurze miał odprowadzenie przynęty przez ponad metrowego kinga! Zrobił najlepsze co mógł z tak cienką żyłką – zwinął wędkę i poszedł w pizdu😅

Kuba z Białym w najwłaściwszym miejscu z właściwych

Vis a vis szczęścia… ale nie w tą pogodę😞

Krummholz – nad Azopardo i Fagnano takich „krzywulców” przypominających drzewa bonsai jest multum.

Za tamtą ośnieżoną górą czekają kolejne jeziora na swe odkrycie. Kto jak nie my?

Ostre słońce na ryby w Rio Azopardo ma negatywny wpływ. Ale nie na te w Lago Fagnano. Na jeziorze najważniejsze by wiało i była fala. Im mocniejsza tym lepsza. Wtedy „Srebrne Gniazdo” i „Bornholm” nie zawodzą.

Chcesz beztrosko łowić sobie takie trocie w Patagonii, to nie zapomnij o kremie z filtrem spf 50

Źródlaki to nie dość, że najpiękniej ubarwione pstrągi występujące w Lago Fagnano ale i, ku ich pechowi najsmaczniejsze.

Łaska boża spływająca na Kubę w jakże pięknym i rybodajnym miejscu.

Lago Fagnano to doprawdy mistyczne miejsce.

Nie sposób za nim nie tęsknić.

Prędzej czy później upomni się o każdego – ja nad jego brzegi wróciłem po raz 14, Dawid 3, Janek 3, Biały 2 a Maciej z Kubą byli pierwszy raz. Kwestia czasu😅

I o dziwo – jest z tym jeziorem coraz lepiej. Przykładowo tego dnia na nim Janek złowił więcej troci niż na dwóch wcześniejszych wyprawach razem wziętych.

Kolejnego dnia Maciej zrobił to co kocha najbardziej (zaraz po kobietach!🤪) – ruszył na eksplorację strumienia z wodą pitną.

Rzeczka nie jest duża, ale…

… już niejednego zaskoczyła!

No i ma niepowtarzalny klimat🤩

Jest też naturalnym matecznikiem dla wielu salmonidów zamieszkujących wody Lago Fagnano.

Maciej z jedną z niespodzianek.

Parcie w górę uzależnia – jeszcze zakręt, jeszcze dołek, jeszcze kawałek… nie sposób się poddać i szybko zacząć wracać.

Pstrąg potokowy udający troć czy troć udająca pstrąga? 😅🤔

Rzeka kusi swymi szumnymi szeptami.

Kolejny srebrniak.

Kalisz tu był💪

Warto było zapuścić się tak daleko! Kuba z obłędnym źródlakiem z górnej Rio Alonso

Po takim spacerze szybka przebierka w bardaszce, pajda/dwie z tatarkiem, kubek rumu i…

69 lubi każdy – takie też🤓🙃

I kawałek dalej, w przeciwną stronę niż zwykliśmy się zapuszczać.

Byłem tam raz – 10 lat wcześniej. I nie połowiłem wtedy nic a nic. Choć pamiętam, że była wtedy okrutna lampa.

Teraz było zgoła inaczej.

Kuba łowił i wypuszczał rybę a rybą.

I wtedy na blacik za ściąganym „Olejnikiem” wpadły 3 (słownie: trzy!) trocie, jedna przez drugą próbujące zgarnąć przynętę! Kiedy wszystko ucichło a ryby odpłynęły złowiłem w kolejnym rzucie tą rybę…

… i w kolejnym tą! Obłęd!

I do tego radiatory od Honky Lures! Źródlaki zwariowały. Tatarek złowiony💪

Po obiedzie kolejna runda znów na Rio Azopardo

Aura zupełnie inna od lampy z dnia poprzedniego więc i wyniki lepsze.

Woda w Rio Azopardo należy do najczystszych na świecie.

Ledwo Biały wypuścił swoją troć, Janek holował już drugą.

A i mi się udało i to dokładnie w tym samym miejscu. Tyle, że walka z rybą przegoniła mnie znacznie niżej.

W końcu troć powyżej 70cm to zacny przeciwnik.

I pomyśleć, że gdy zaczynaliśmy odwiedzać te rejony to wojsko nie pozwalało nam łowić na wypływie Azopardo z Fagnano😣

W końcu zwiozłem chłopaków na ujście Rio Azopardo do Seno Almirantazgo i pojechałem za znaki oznaczające koniec drogi.

Byłem umówiony z kolesiami od łodzi.

Jak na wyrok jechałem po trakcie odkrytym tylko podczas odpływu. Miałem dowiedzieć się czy kolejnego dnia uda się ruszyć na rzekę nigdy nieodkrytą.

Wieczór był magiczny.

Wracałem jak posłaniec z jakże ważną wiadomością.

Ujście Rio Azopardo.

Nigdy nie zapomnę jak przekazywałem im tą wiadomość. Mówiłem i sam nie wierzyłem. „Panowie. Jedziemy!!!”💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥💥

Każdy promień zachodzącego słońca zdawał się krzyczeć z radości.

O 6:50 kolejnego dnia byliśmy gotowi przy łodzi.

Świt eksploratorów.

Jak dobrze było móc znów znaleźć się na łodzi.

O Paralelo usłyszeliśmy 16 lat temu, pierwszy raz zmierzając na równie nam nieznaną i pełną płetwiastych tajemnic Rio Condor, na chilijskiej Ziemi Ognistej. Jakże wiele od tego czasu miało się zmienić, a kompletnie nam nieznany zakątek ziemi miał się stać bliski jak drugi dom. Przez kolejne lata mieliśmy odkrywać kolejne rzeki i jeziora obfitujące w najpiękniejsze okazy z płetwą tłuszczową a 13 zorganizowanych tam wypraw pozwoliło nam poznać te łowiska naprawdę nieźle. Wszystkie, poza dwoma. Dwie rzeki uchodzące do ślepej odnogi Cieśniny Magellana Seno Almirantazgo – Rio Sanchez, którą mogliśmy już odfajkować i właśnie Rio Paralelo.

Wielkie antarktyczne promy od rana stały we fiordzie by podziwiać przepiękne lodowce Kordyliery Darwin w P.N. D’Agostini’ego

Kormorany niebieskookie (Leucocarbo atriceps) nie bez powodu czują się tam jak w domu.

Brzegi Ogona Lewiatana

Rzeka docelowa uchodzi do Seno Almirantazgo bezpośrednio – bez żadnego fiordu, gdzie łódź może się schronić. Zostaliśmy przez Camilo zwiezieni dwójkami na brzeg i z włączonym radiotelefonem udaliśmy się na pierwszą w historii wędkarską eksplorację Rio Paralelo. Dokonywaliśmy historycznego odkrycia dla świata wędkarzy.

Camilo żegnał nas zabawą z delfinami.

Kręcił pontonikiem ósemki a delfiny, które pojawiły się nie wiedzieć skąd zaczęły się po prostu z człowiekiem na dmuchańcu bawić!😮

Ze zdjęć satelitarnych wiedzieliśmy, że w ujściu znajduje się chata. Wg Camilo to chata pustelnika hodującego krowy i owce. Zostaliśmy ostrzeżeni tak przed dzikimi, niebezpiecznymi bykami jak i samym pustelnikiem, który pogonił kogoś dwa lata wcześniej z siekierą!👻

Widać, że materiał na chatę i inne domki gospodarcze pozyskał sam z lasu albo z morskiego brzegu.

To nad brzegiem Rio Paralelo znalazłem najgęstsze i najsłodsze krzaki jagód calafate. Owocowały jak nigdzie dotąd.

Nim najedzony jagodami dogoniłem chłopaków, zaczęły się ryby.

Pierwsza w historii ryba złowiona w Rio Paralelo.

Dawid powyżej Macieja chyba w trzecim rzucie zapina swoją pierwszą troć z Paralelo. A ta w moim wizjerze skacze jak pocisk ziemia-niebo.

Wyciągnąć rybę w takim miejscu i umrzeć…

Rio Paralelo Expedition 2022!

Byłem tak oczarowany okolicą, że nawet nie chciało mi się łowić.

Spotkany w górze Kubuś był wierny muchówce, ale też ciągle nie miał kontaktu.

Maciuś w tym czasie ruszył z kopyta w górę, niczym goniony przez psy. Ktoś zrobił Mu krzywdę na Kamczatce i Ten bardzo bał się złego dotyku👻 Choćby cudzej przynęty w miejscówce przed Nim🤪

A herbaciana Rio Paralelo z góry wyglądała niemniej zjawiskowo.

Bycie pierwszym na miejscówce na tak niewielkiej rzece wydawało się kluczowe. Na szczęście można łowić na zakładkę.

„Dokąd nocą tupta jeż?”🤪

A żeby Koledze zrobić zdjęcie!

Paralelo była wypchana trociami!

Biały w tym miejscu też zapiął i mimo ostrych kamieni z powodzeniem wyholował bardzo dobrą rybę.

Dzikie serca w dzikiej rzece.

Mając przed sobą innych wędkarzy warto po prostu poprawianym miejscówkom poświęcić nieco więcej czasu.

Dobrze, że Maciuś nie zasypywał gruszek w popiele.

A Rio Paralelo przypominała charakterem i nawet otoczeniem, którąś z boliwijskich, górskich rzek. Jakby podgrzać w Niej wodę i wymienić ichtiofaunę z tej salmonidowej na złote dorado praktycznie nie byłoby różnicy.

Miejscówki były fantastyczne!

Ryby mogły stać wszędzie. I tak było!

Latając dronem przyspieszałem bicie swego serca.

Trocie z tej herbacianej rzeki były wyjątkowo skoczne i silne.

Świetni przeciwnicy.

Dawid z trocią powyżej pierwszego poważnego dopływu Rio Paralelo, gdzie minęliśmy Maciusia skoncentrowanego na kręceniu live’a🤓

Zaraz po tym jak Dawid wypuścił swoją rybę, rzuciłem dokładnie w ten sam punkt i po równie mocnej walce wyciągnąłem w końcu swoją pierwszą troć z Rio Paralelo.

Wystarczyło zachować spokój i nie hałasować i jak widać poprawianie nie było takie złe.

Trocie wracały w świetnej kondycji na swój herbaciany tron.

A zaraz potem siadała kolejna ryba!

Nie zawsze dało się zachować cicho na rzece😅

Jest!

Odcinek widziany już z drona był obiecujący, ale czegoś takiego się nie spodziewaliśmy. Byliśmy na tej szerszej, spokojnej odnodze widzianej na zdjęciu po prawej stronie.

Radość rozpierała nam serca!

Co fajne to mieliśmy pełen repertuar ciągnących troci – od tych srebrnych – świeżo wstępujących, przez przydymione po brązowo-miedziane.

Ta troć podczas walki wyskoczyła nawet na skalną półkę, widoczną powyżej mnie, po lewej stronie. Dwa razy zamiotła tam ogonem kamienie i wyrwała mech by po chwili wpaść do wody i dać się wyciągnąć dwie minuty później😅

A mimo to nie dawała się jeszcze utrzymać.

Nie oszukujmy się. Rzeka jest idealna do łowienia na zakładkę we dwóch. Przy większej grupie, jak nasza warto podzielić rzekę na sektory.

Poniżej odcinek marzeń, choć w tych szypotach trocie też odprowadzały.

Nim tam jednak doszliśmy, wyprzedzili nas Koledzy😅

Kuba wciąż wierny muchówce.

I stało się! Patrzcie na to!

Panie i Panowie – największa troć z Rio Paralelo 2022 – obłędne 74cm !🔥 Łowca: Jakub Rzemieniec👏

Trzeba dodać, że to Maciuś dał Koledze swego kijka na chwilę i… efekt był natychmiastowy. Rio Paralelo niemal natychmiast wynagrodziła Mu ten koleżeński gest jednym z nielicznie występujących tu pstrągów potokowych.

Predator z Krakowa wrócił do muchówki i dalej czesał herbaciane nurty swymi streamer’ami.

Kolejny potokowiec. W dole ich tyle nie było.🤔 Może trocie rozstawiają je tam po kątach.

Zasłużony odpoczynek.

Inni mieli jeszcze swoją szychtę do odpękania. Ale to po tym jak Maciuś honorowo oddał górę „nienałowionym” kolegom🤓

W końcu z Dawidem doszliśmy do powstania rzeki z dwóch równych strumieni. Tam Dawid zapiął ostatnią dobrą troć ale niestety przy próbie podebrania wczepiła mi przednią kotwicę woblera w siatkę podbieraka. Nie wiedziałem jak spojrzeć Dawidowi w oczy. Jakoś się dało to rozchodzić i rozeszło się po kościach😅

W lewej, niemal krwistej od tanin odnodze zdjąłem tego potokowca i pora było wracać.

Najpiękniejsze miejsce na całym biegu Rio Paralelo – to tu Biały z Dawidem złowili po pięknej rybie.

Niestety poprawka nie przyniosła efektu.

Jak widać trocie z powodzeniem sobie radzą z takimi naturalnymi przeszkodami.

Bańka „El toro”

A żywe, dzikie byki też były. Na szczęście waliło od nas już takimi feromonami, że wolały schodzić nam z drogi🤡

Dawid w swoim żywiole.

Niemal w ujściu Biały złowił największego potoka z Paralelo

I Jasiu też wiedział jak pożegnać się z rzeką…

Choć przez moment zatrzymały Go i te magelanki😝

Kuba nie musiał już rzucać. Wolał zaprzyjaźnić się z psami pustelnika Alonso, który po tym jak dostał rybę nie myślał sięgać po siekierkę👻

Na plaży zebraliśmy się godzinę przed umówionym odpłynięciem. Wystarczyło. W szóstkę złowiliśmy 19 troci. Chyba nieźle😊

Koniec pierwszej wędkarskiej eksploracji Rio Paralelo. Dawidek zadbał o coś specjalnego na tą okazję!

Maciuś zawsze wierny macierzystym barwom! Ale zachował się na koniec jak dżentelmen i obiecał wszystkim po skrzynce Carmenere Gran Reserva bylebyśmy tylko nie wspominali o Jego traumatycznej przygodzie na Kamczatce („Na rybach nie ma kolegów!”). Wspomniałem więc już nie musi kupować nam tego wina🤪

Herb Kalisza zawsze chodził z Maćkiem.

Gotowi na podjęcie z plaży.

BAYAN GOŁ 2022 – I Fishing Exploration of Rio Paralelo

Jasiu dotrwał resztkami sił🤣

Po wczesnej pobudce, dniu pełnym emocji i w końcu głodu a także buteleczce Single Malta (na sześciu) byliśmy bardziej niż gotowi na podjęcie.

Jasiu po pomyślnym powrocie do Caleta Maria.

I wszyscy zdobywcy w komplecie po powrocie, kąpieli i przebierce następnego dnia:

Kolejny dzień spędziłem na pakowaniu i przygotowywaniu sprzętu jaki zostawiałem w Estancji Germana Genskowskiego nad Lago Fagnano na przyszły 2023 rok. Od pracy zdołały mnie odciągnąć tylko dzięcioły Magellana.

Samiec Campephilus magellanicus

I samiczka dzięcioła. Jeśli macie Disney+ to polecam I odcinek „Dzikiego Chile”. Tam zobaczycie te dzięcioły na filmie.

Chłopcy zmierzający na pożegnanie z Lago Fagnano na „Bornholmie”.

A pożegnanie też mieli zacne.

Maciuś coś nie wierzył w „Bornholm” ale po tej rybie pewnie zmienił przekonania.

Ja po 18:00 ruszyłem też dla mojej ostatniej rybki z Lago Fagnano 2022

Biały pożegnał się najpiękniej! Złowił tamtego dnia 12 troci (4 jeszcze spadły)!

Im później tym słońce było coraz ostrzejsze!

Aż w końcu zaszło za górami i przepięknie podświetliło chmury. Takie zachody – tylko na Ziemi Ognistej.

Był to też bardzo piękny i udany dzień dla Kuby i Dawida, którzy ruszyli w przeciwną stronę niż „Bornholm”

Tam na jednej z „prywatnych” plaż…

Dawidek przygotował jedną ze złowionych troci.

Niestety nie mieli ani soli ani pieprzu…

… a mimo to zjedli fantastycznie pyszną rybę!

No i Jakub pożegnał się z Lago Fagnano kingiem 80cm! Z klasą do końca!👏

Ostatnia wspólna noc nad jakże gościnnym Lago Fagnano

Kolejnego dnia eskortowałem wraz z Dawidem Przyjaciół do tartaku, skąd do Punta Arenas mieli wrócić już sami jednym autem.

Przeprawiając się przez góry ważne by mieć asekurację w razie jakiegokolwiek fuck-up’u. A spóźnić się na samolot to już nie żarty.

Ostatnie spojrzenie na guanaco z Kanionu Germana Genskowskiego.

Nawet dzikie mustangi postanowiły się pięknie z Nimi pożegnać.

W tartaku pożegnaliśmy się ze sobą a nawet z tamtejszym kotem!

Czuł rybkę skubany😅

Dalsza droga chłopaków do Punta Arenas przebiegła bez zakłóceń, choć z częstymi postojami na fotki. Maciuś to w końcu nie tylko artysta ale mistrz!

Na zdjęciu karakara czubata/czarnobrzucha (Caracara plancus)

Spotkali nawet pancernika! To włosopuklerznik kosmaty (Chaetophractus villosus), który na nowo pojawia się na Ziemi Ognistej po tym jak wyginął na niej 35 lat temu!

Widok znad Bahia Inútil. Kolejny piękny kadr z aparatu Maciusia. Trzeba mu oddać, że artystą jest wysokiej klasy!👏

Wiedziałem o tym i cieszyłem się podwójnie, że był z nami w składzie. Mało kto widzi Patagonię tak piękną jak On przez swój aparat. No ale cały Kalisz wie, że ma słabość do pięknych kobiet. A jaka Patagonia jest – widzicie.

Flamingi chilijskie (Phoenicopterus chilensis)

Skoro już tak wszystko żegnało chłopców to i Jaśkowe buty się pożegnały! Uff…😆

W I historycznej, eksploracyjnej i wędkarskiej wyprawie na Rio Paralelo udział wzięli (od lewej):

Maciej Garbowicz, Janusz Przetacznik, Dawid Pilch, Jakub Rzemieniec (na górze), Rafał Słowikowski (na dole) i Marcin Białowąs

Pewnie z uwagi na kierunek w jakim płynie w terenie, w większości swego biegu wzdłuż morskiego brzegu, rzeka na mapach widnieje jako Rio Paralelo. Tłumacząc na język polski – rzeka równoległa.

Odkąd z Niej wróciliśmy, śni się nam po nocach. W ogóle chilijska część Ziemi Ognistej się nam śni i wybiegamy do niej myślami i wspomnieniami zdecydowanie zbyt często jak na stabilnych umysłowo już nie tak młodych gówniarzy😅 To surowa nauczycielka filozofii zachęcająca do dysput z samym sobą i apodyktyczna kochanka, która każe porzucać rodziny, wydawać na siebie mnóstwo pieniędzy, nakłaniać do kłamstw i kombinacji nie tylko w pracy. Kto raz jej zasmakuje musi się liczyć z zagrożeniem, że odtąd przyjdzie mu wieść podwójne życie.

To nasz świat równoległy.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

zdjęcia: Maciej Garbowicz, Janusz Przetacznik, Dawid Pilch, Marcin Białowąs, Jakub Rzemieniec i Rafał Słowikowski