Nim paprocie na dobre zapuściły swe korzenie w mojej duszy, mech obrósł kręgosłup a sandflies’y wyssały ostatnią kroplę krwi by w żyłach popłynęła już tylko jakaś szmaragdowa woda tętniąca tęczakami albo humus pełen czarno-czerwonych kropek zaginęliśmy jeszcze w lasach Wybrzeża Zachodniego Wyspy Południowej.

Pożegnania z ekipami wracającymi do domu gdy samemu się zostaje są osobliwe. Zawsze serdeczne, pełne uścisków (przynajmniej przed erą koronowirusa 😣) i w jakiś sposób oczywiście smutne. Coś się kończy… ale i zaczyna! Gdy znika ostatnia osoba gdzieś w drzwiach lotniska albo za odprawą bezpieczeństwa, chwila zawieszenia a potem back to game!

Chwilę zawieszenia w Christchurch miałem w wypożyczalni aut bo kilka dni wcześniej zapaliła się kontrolka silnika i musiałem wymienić samochód (zostałem też upomniany przez samą dyrektorkę za „several speeding accents” i jazdę pod prąd na jednym z parkingów w prowincji Tekapo😮(ach ten lewostronny ruch😅), z ostrzeżeniem by więcej się to nie powtórzyło bo zaręczyła za mnie u dzwoniącego pana policjanta – tak to jest załatwiane w NZ) i przeczekać gdzieś południe nim wylądowały chłopaki z drugiej grupy.

Wylądowałem w osobliwym prywatnym Willowbank Wildlife Reserve, gdzie miałem okazję na własne oczy zobaczyć m.in. zagrożone kiwi (niebywałe jakie są szybkie i jak głośno potrafią piszczeć i mimo, że grzebią w ziemi jak kury, są od nich większe (!) a na końcu dzioba mają otwory nosowe, którymi węszą za robakami pod grubymi warstwami leżących liści itp.), karmione przez ludzi granulatem z łyżeczki węgorze (sic!) i rzadkie nieloty, które była maleńka szansa spotkać we Fiordland.

Takahe (Porphyrio hochstetteri) – uważane za wyginięte do 1948r kiedy to odnaleziono kilka egzemplarzy właśnie we Fiordland. Dziś, podobnie jak z kiwi czy kakapo (też nieloty, za to największe papugi świata) usilnie stara się o uratowanie tego skrajnie zagrożonego gatunku.

Mimo, że Jurek raczej hobbita nie przypomina (chyba, że posturą serca albo zamiłowaniem do smaków😜) świetnie się wkomponowywał w krajobraz😁

Wiele lokacji w Nowej Zelandii służyło za plan filmowy do „Władcy Pierścieni” – są nawet przewodniki wiodące maniaków twórczości Tolkiena od miejsca do miejsca. To miejsce jednak posłużyło za plan filmowy finałowej bitwy w „Opowieściach z Narnii: Lew, Czarownica i stara szafa”.

Kura Tāwhiti – Castle Hill. Z wapiennych skał pochodzących z tego miejsca został zrobiony front katedry w Christchurch, która tak ucierpiała w trzęsieniu ziemi 22 lutego 2011r. (niedługo po tym jak z Nowej Zelandii wróciła pierwsza wyprawa naszego klubu)

Okolica czarowała i nie dziwię się, że nakłania rzesze turystów z całego świata by przylatywać, pożyczać camper’y i robić sobie obiazdówki.

Droga w stronę przełęczy Arthur’s Pass.

Spotkana na jednym z parkingów papuga Kea (Nestor notabilis) – z uwagi na dźwięki jakie potrafi wydawać nazywana „klaunem gór). Stada tych ptaków nazywane są „cyrkami”. Jest ciekawa świata; w poszukiwaniu pożywienia często zbliża się chętnie do ludzkich siedzib. Wykazuje dużą, nawet jak na papugę, inteligencję i plastyczność behawioralną, co jest uważane za przejaw adaptacji do skrajnie niekorzystnych warunków środowiskowych. Skłonności kei do eksplorowania otoczenia i manipulowania obiektami nie ustępują podobnym skłonnościom u małp.

I mimo, że praktycznie na każdym parkingu są znaki by nie dokarmiać tych ptaków byliśmy świadkami jak dostała od pewnego… turysty… pomidora. A że nawet pewna piosenka musicalu „Avenue Q” wystawianego w Teatrze Muzycznym mówi, że „wszyscy jesteśmy małymi rasistami”… Tak! Był to Chinol! I tak – Nie dziwię się, że koronowirusa poniekąd świat zawdzięcza tej nacji!😬

Awifauna Nowej Zelandii jet zmuszona do egzystencji z człowiekiem na każdym kroku, Choć na Wyspie Południowej przebiega to w zdecydowanie większej harmonii i równowadze niż na zdecydowanie mocniej zabudowanej Wyspie Północnej.

Jak u ludzi, rodzice Pukeko swe młode przeprowadzają przez drogę.

Pukeko (Porphyrio melanotus) czyli modrzyk ciemny. Powszechnie spotykany na Wyspie Południowej.

Wyobraźcie sobie, że pięć lat temu zatrudnieni przez rząd myśliwi, na jednej z wysp tzw. sanktuariów (ścisłych rezerwatów mających zapewnić bezpieczny byt skrajnie zagrożonym zwierzętom NZ) niechcący miast tych pukeko odstrzelili 4 sztuki takahe, tym samym redukując światową populację tych ptaków o 5%! To tak jakby wybić 160 tygrysów albo 93 pandy! Odbiło się to echem we wszystkich krajowych mediach i był to nie lada skandal. Najwyraźniej obecność pukeko może negatywnie wpływać na obecność takahe.

Weki (Gallirallus australis), takie jak na tym zdjęciu np. udokumentowano, że jajom kiwi nie przepuszczą. Szkoda, że wszystko tak daleko zaszło, że zostawione same sobie się nie odrodzi. Człowiek z lepszym lub gorszym skutkiem musi sterować środowiskiem nieustannie.

Noc spędzaliśmy w samotnej chacie pośrodku niczego nad malowniczą Ahaurą – miała być to nasza baza wypadowa na najbliższe kilka nocy.

Rozgwieżdżone niebo swymi konstelacjami ciągle przypominało, że jesteśmy daleko na półkuli południowej. A z rzeczy przyziemnych to robiąc te zdjęcia nadziałem się na pastucha elektrycznego. Tak mnie jeb…o, że spodnie na tyłku strzeliły i dwa dni łatwiej lewą stroną drogi mi się jeździło😂

Zakupy w Reefton.

Ciekawe bo zabudowa w wielu miastach Wyspy Południowej zupełnie jakby się zatrzymała w czasie sto lat temu.

Zachodnie wybrzeże słynie z pięknych widoków, a że wczesnoporanny wypad na wybraną rzekę nie przyniósł najmniejszych efektów, do tego aura była wyjątkowo mało pstrągowa, swoją uwagę poświęciliśmy zwiedzaniu.

Formacje skalne niedaleko tzw. „skał naleśnikowych”.

Uchatki nowozelandzkie (Phocarctos hookeri) beznadziejnie też nazywane maoryszankami uszatymi. Kto to wymyślił?!😬

Najpierw myślałem, że to para ostrygojadów afrykańskich ale te nie wędrują dalej niż 250km od miejsca swojego urodzenia. Ostrygojady czarne być to też nie mogły bo te mają blado-białe nogi🤔

Zatem patrzycie na parę ostrygojadów zmiennych (Haematopus unicolor) – to kolejny nowozelandzki endemit, przez maorysów zwany „torea-pango”.

A tu opiekunka uchatka doglądająca baraszkujących „przedszkolaków”. Musi uważać bo orki tylko na młode czyhają w tych wodach.

Wzdłóż wybrzeży Nowej Zelandii szacunkowo występuje 150-200 orek.

Kordylina australijska (Cordyline australis). Maorysi nazywali ją tī kōuka i uprawiali ją w celach spożywczych a także by wyrabiać wytrzymałe liny, wędkarskie linki, kosze i sandały. Dziś powszechna w całej Nowej Zelandii.

A przed skałami inna roślina typowa dla Nowej Zelandii – nowozelandzki len (Phormium tenax). Maorysi z ich liści pletli również kosze i maty do spania.

Postój na jednym z parkingów przy zagajniku najdalej na południe naturalnie występujących palm – Nikau (Rhopalostylis sapida).

Nam się nie udało, ale na tych plażach można spotkać najmniejszego pingwinka świata (max wys. 43cm) – Eudyptula minor.

Obfitość flory Nowej Zelandii powala!

Drzewa paprociowe i palmy na wybrzeżu morza Tasmana

I nasza droga😍

No jak się nie zakochać w tym zakątku świata?!

Początek „skał naleśnikowych”.

Nie wiadomo – jechać? Stawać? Za pięknie! Fotograficzny odpał!😅

Pancake rocks nazywane naleśnikowymi przez te charakterystyczne warstwy.

W tym miejscu pierwszy raz słyszałem jak ktoś grał na wielkich dźwiękowych misach albo raczej patelniach (the hang) i robił to tak klimatycznie, że ilekroć o tym pomyślę to chwyta mnie za serducho!

Z resztą odpalcie to i wyobraźcie sobie akompaniament szumu rozbijających się morskich fal. Odpał!

https://www.youtube.com/watch?v=xk3BvNLeNgw

Pancake Rocks w Punakaiki

Marcin „ale poleciało” Kołodziej🙂

https://www.youtube.com/watch?v=n-_rxwTkZmU

Palmy Nikau

W jedynym sensownym hotelu w Greymouth zjedliśmy zaskakująco dobry jak na Nową Zelandię obiad. Bo żarcie generalnie  Nowozelandczycy mają delikatnie się wyrażając – słabe.

Przynajmniej doskonałych białych win tam nie brakuje.

Na starych fotografiach zdobiących hotelowe hole mogliśmy obejrzeć jak Greymouth wyglądało przed stu laty.

O zmierzchu znów byliśmy w swej chacie na wygwizdowie.

Rano Jerzy z Marcinem „ale poleciało” umówieni byli z lokalnym przewodnikiem a ja z drugim Marcinem ruszyliśmy na nieznane nam ale rekomendowane przez przewodnik książkowy wody.

Patrząc w górę z mostu, niepozorna rzeka wyglądała tak:

Gdy się jednak ostrożnie przyjrzeć, bez wychylania to jest szansa dostrzec co też w wodzie mieszka. Tak, tak – ten ciemny kształt poniżej barierki🤩

Kilkaset metrów rzeczka wpadała do większej rzeczki i razem już wyglądały tak.

Bingo!

Pierwsza sensowniejsza ryba z West Coast.

Pstrągi jednak stały w nietypowych miejscach – nie we wlewie do bani ale poniżej, na bardzo płytkiej równej płani, wręcz wklejone w wyższy brzeg. Zupełnie jakby się chowały przed słońcem.

Piękne ale bezproduktywne miejsce.

Na otwartej przestrzeni ustawiały się na wewnętrznych zakrętów, na bardzo płytkiej wodzie.

Ciężko jednak obojętnie przejść obok takich miejscówek.

Trzeba było skupiać się na takich odcinkach. Byle od zakrętu do zakrętu.

Wracając dostrzegłem ją z daleka na dopływiku, niedaleko mostu. Udało się cicho podejść od strony ogona. Ryba zaatakowała na wodzie sięgającej kostek!

Tak wygląda ponad sześćdziesięciocentymetrowa megasatysfakcja 😎

W tle mostek a przy nim w cieniu auto. Styczniowe jeżyny smakowały wybornie, podobnie surowa woda z dzikiej, wymarzonej rzeki. I te pstrągi! Ach życie – potrafisz być takie piękne!

Do auta doszedłem pierwszy. Marcin majaczył gdzieś daleko za mną. Cóż było robić? Ruszyłem popatrzeć jak rzeka wygląda dalej, w górę od mostku.

Co prawda ryb nie wypatrzyłem ale znalazłem coś takiego.

Zmęczonego skwarem i długim marszem Marcina nie musiałem dwa razy namawiać…

O tak!

Woda była tak cholernie zimna, że aż mi się wszystko skurczyło!😜 Marcinowi na górnym zdjęciu też (choć jeśli ktoś myśli, że to Jego prawe kolano to jest w błędzie🙈 🙉 🙊

https://www.youtube.com/watch?v=hzSwPXiPJuE

Rapalka, która na cześć syna założyciela tej wybitnej firmy produkującej woblerki nazwana została „team esko” – obok Salmowego Executora w kolorach tęczaka była tajną bronią na nowozelandzkie pstrągi! Jeśli na coś miały wziąć to na tego wobka, w tym kolorze napewno!💥

Proszę bardzo.

Ależ to miejsce pachniało rybą!

Niestety prawdopodobnie było za blisko drogi.

Nim wróciliśmy do domu, udało się dogadać z jednym z rolników by pozwolił nam wjechać na swój teren. Do księgi wpisów/wypisów farmy mieliśmy się wpisać do 8:00 więc czekała nas wczesna pobudka. Na szczęście się udało i wstać i dojechać na czas. Zadziwiające jakie procedury musieliśmy spełnić, choć jak to w Nowej Zelandii – nikt o żadne pieniądze nie wołał ani ich nie oczekiwał. Jedno z ostatnich miejsc, gdzie ludzie po prostu sobie pomagają.

Jak zwykle na równej, choć głębokiej wodzie nic, a gdy ta zaczęła się tylko marszczyć…

Marcin zrobił przepiękny portret!

Dobry potokowiec 50cm+

Marcinowi w tym miejscu odprowadziła ryba, powyżej 70cm! Niestety nawet w Nowej Zelandii takie ryby nie zdarzają się często. Choć „helikopterowi” przewodnicy rzeki z największą na nie szansą z całą pewnością znają. No ale nie są to tanie rzeczy.

Przy czym, jak na przykładzie drugiej połowy grupy, która zatrudniła lokalnego przewodnika nie musiało to gwarantować sukcesu. Przez dwa dni złowili chyba 3 ryby.

Spodziewając się, że z guide’em musi im iść znacznie lepiej i tak i tak cieszyłem się z tej ryby jak gwizdek!

Po spotkaniu wieczorem z chłopakami doceniłem swe wyniki jeszcze bardziej. Ależ piękne kropy😍

To były dwie różne ryby…

… rzut po rzucie!

Kolejny klif.

Ale ryby stały głównie na otwartej przestrzeni.

Wszystko złowione tego dnia wróciło do wody.

Wiele pstrągów w Nowej Zelandii nosi ślady wcześniejszych spotkań z wędkarzami. Jeśli nie a są chude, należy przypuścić, że też niedawno były na kiju.

Tak czy inaczej sceneria powala i ciągle i nadal mimo  wędkarskiej presji zasoby wodne są tam niewspółmiernie większe niż gdziekolwiek w Europie.

Myślę, że analizując ilości łowionych pstrągów, z nową Zelandią mogą wygrać tylko Patagonia i Rosja.

Nowozelandczycy, albo raczej jak sami o sobie mówią „ludzie-kiwi” mają osobliwe pomysły i poczucie humoru.

Strzegący prywatnej posesji, uwiązany do budy na łańcuchu agresywny… kozioł!👻

Przejeżdżając przez Reefton musiałem aż zawrócić by sfotografować tą stację kolejową!

Mało takich działających stacji już się ostało w świecie. Klimat jak w jakimś westernie.

A tu kolejny rodzynek, nieco bardziej na prowincji.

Wprost z „Tańczącego z wilkami”…

… albo z Lucky Luke’a 😲

Stodoła

I z całą pewnością zamieszkały dom.

Ciekawy kanisterek.

Po zakupach prowiantowych przybyliśmy na przystań, skąd mieliśmy zostać zabrani przez water taxi na drugą stronę jeziora.

Uchodzą tam dwie dobre rzeki. Dwóch miało zostać na jednej, dwóch na drugiej.

Kiedyś nakręcono tu fantastyczny film wędkarski, ale niestety nie mogę zdradzić jaki🤐

Padło na Jerzego i Marcina „ale poleciało” – przynajmniej było wiadomo, że na rzece gdzie zostają bywają naprawdę wielkie pstrągi.

Z Białym pomknęliśmy dalej po lustrzanym jeziorze na rzekę zagadkę.

Naszym domem na najbliższe kilka nocy miał zostać nie byle jaki dom, u podnóża tej zalesionej góry.

Widok oczarowywał😍 (po lewej stronie kadru, w lesie – wspomniany dom)

Po dotarciu do domku trzeba było wpisać się do księgi meldunkowej i wrzucić stosowne karnety z numerem do tzw. trust box. Pozostałą  oderwaną część tych karnetów (każda z indywidualnym numerem oraz wpisaną własnoręcznie datą) należało przymocować do torby, która pod nieobecność miała znajdować się na łóżku. Każdy mógł mieć do niej dostęp. Przypadki kradzieży na szczęście się nie zdażają a z całą pewnością spotkałyby się z takim potępieniem, że wszystkie gazety o tym by pisały!

Po kwestiach formalnych, rozwinęliśmy sprzęt i pomaszerowaliśmy w górę rzeki, powyżej niedostępnego kanionu.

Jakaż ulga gdy człowiek w końcu mógł spotkać się z rzeką. Ta była jak najbardziej sensownej wielkości. Przez niedawne deszcze nie była zbyt klarowna co nie sprzyjało połowom na muchę, ale na spinning za to jak najbardziej!

Pierwsze ryby padły po godzinie łowienia.

Nie należały do kabanów ale cieszyły, bo… były!

Rzeka zaś była przepiękna!

Im dalej w górę tym coraz stromiej i gęściej – ciągle jednak dostępnie.

Czarująco!

W końcu na podwodnym wypłyceniu widzę wielką rybę, która jednak szybko spłynęła do dziury powyżej jakby się spłoszyła…

Na szczęście „jakby” bo po przepuszczeniu Executora w dołku gdzie znikła nastąpiło gwałtowne branie i po krótkiej walce wyjąłem takiego samczura! Od kufy w dolnej szczęce miał aż dziurę w górnej!

Nowozelandzkie 62cm

Po sesji i wypuszczeniu ryby zauważyłem, że w miejscu, gdzie poprzednio wypatrzyłem pstrąga ustawił się drugi! Ciemny cień na podwodnej łasze jasnego żwiru. Kolej Marcina. Podszedł dobrze i przepuścił kilka przynęt pod różnym kątem – zero reakcji. No trudno. Gdy wszedłem po nim do niespłoszonej ryby ta w końcu się zdecydowała i… wzięła z pełnym impetem. Szok!

To samo miejsce i druga tak zacna ryba – 65cm.

W ogóle częstym zjawiskiem podczas naszej nowozelandzkiej wyprawy w West Coast były pary większych pstrągów potokowych, które mieszkały w tych samych miejscach 🤔

To „eska” Marcina – w ten i kolejne dni wyciągnął stąd najwięcej ryb podczas naszych połowów na tej rzece.

Po nożyczkach widać, że tęczowy fighter na nie jednym kiju już walczył.

A walczył wyśmienicie! 62cm

Ależ ta rzeka miała potencjał.

Wspomnę tylko, że spotkany przez nas wędkarz z Niemiec z zniesmaczoną miną zlustrował nasze spinningi, stwierdził, że coś takiego powinno być zabronione, ale gdy się dowiedział, że od dziś mieszkamy z nim w tym samym parkowym domku wyluzował i przyznał, że od tygodnia padało i na suchą imitację cykady złowił tylko jedną, chudą rybę.

To była ostatnia ryba tego dnia.

Mimo, że rzeka wciąż odkrywała coraz to nowsze, obiecujące miejsca myśleliśmy wtedy już o powrocie.

W końcu do domku mieliśmy jeszcze dobre 1,5godz marszu. Ale wycwaniliśmy się, ukrywając w lesie wodery i wędki po czym mogliśmy rozpocząć powrót na sucho. Jutro w końcu też tu wrócimy.

Noc należała do tych pięknych. Księżyc bardzo jasno świecił a ponieważ do domku dobiło gawiedzi (głównie trekkingowcy), bo miejsc do spania było kilkanaście, chwilę odosobnienia znaleźliśmy na pomoście. Ba – nawet się wykąpaliśmy choć węgorzy było wbród! Muskały nas, raz po raz podszczypując. Mało przyjemne wrażenie i z troski o własne przyrodzenia na wszelki wypadek nie wchodziliśmy głębiej niż do… kolan🙃 Beka bo gówniarzerka z domku jak usłyszała, że się wykąpaliśmy pytała czy nie baliśmy się tych „elektrycznych węgorzy”😂!

O poranku powitał mnie widok rodzinki czarnych łabędzi (Cygnus atratus). Niewiarygodne, że gatunek ten został sprowadzony na wyspy Nowej Zelandii w 1860r. w celu rozrywkowych polowań!😬

Ludzie jednak potrafią być beznadziejni. Niezależnie jak się era koronawirusa skończy – planecie wyjdzie to napewno na lepsze!

Nasz parkowy domek (15$ za noc)

Po śniadaniu przemaszerowaliśmy w górę, do ukrytych woderów i wędek i ruszyliśmy na dalszy rekonesans.

Woda była czystsza niż dzień wcześniej i ryby były znacznie bardziej płochliwe.

Ale jakieś „60-tki” udało się wydłubać 😎

Pięćdziesiątaki też były.

Drugie 60cm+

Mógłby być grubszy. Przełom stycznia i lutego to w końcu środek sezonu.

Na tej rzece, w takich przełomach nie było co liczyć na branie dobrego pstrąga.

Trzeba było szukać jednak głębszej i ciut wolniejszej wody a tej im wyżej tym mniej.

Wróciliśmy zatem na odcinek obławiany dzień wcześniej i Marcin ze swojej „eski” wydłubał kolejnego tęczaka, zapewniając nam kolację.

Tu zdjęcie z rybą w miejscówce, gdzie dzień wcześniej, na prawo od Marcina, przed tą dziurą wyżej wypatrzyłem i złowiłem te dwa ładne potokowce.

Dodam, że sprawiając tęczaka, w żołądku ryby wyczułem twardą gulę. Przekonany, że to pożarta mysz rozciąłem i moim oczom ukazał się zlepek z 50 os! A tych w lesie nie brakowało! Więcej – na drzewach było mnóstwo pułapek z roztworem cukru i trucizny by redukować ich plagę. Na Nową Zelandię przybyły ponoć wraz z niemieckimi żaglowcami, o czym wspomniał spotkany dzień wcześniej Niemiaszek. Miał ponoć wielokrotnie od ludzi kiwi słyszeć – „zabierz stąd Wasze osy!”😅

Tego dnia byliśmy sprytniejsi i by nie dreptać w tę i we w tę zabraliśmy namiot. Tymbardziej, że w domku był nabity komplet przepoconych górołazów. Nawet kolacji nie było jak zrobić w kuchni (ach te weekendy!), a tu…

… mieliśmy całą łąkę dla siebie, całą wodę w rzece dla siebie i pyszne mięso tęczowego osożercy (że te osy go nie żądliły(?🤔)) dla siebie.

Przygotowaliśmy go na żarze, wg przepisu Jasia Przetacznika:

https://www.bayangol.pl/pstrag-z-zaru/

Najedzeni długo raczyliśmy się widokiem i ciepłem ogniskowego żaru. W głowie przypomniały się słowa Św. Jana Pawła II:

„Za dobrych czasów liczyłem wakacje według ilości ognisk,

według ilości nocy przespanych pod namiotem.

Jeżeli była ich odpowiednia ilość, wtedy były to też dobre wakacje.”

O poranku obudził nas szkwał szarpiący namiotem i rzęsisty deszcz. Poleżeliśmy trochę licząc, że wiatr złagodnieje ale praktycznie było coraz gorzej. Przed południem zatem zwinęliśmy mokry namiot, z trudem obłowiliśmy kilka najlepszych w okolicy miejscówek i ze smętnymi minami ruszyliśmy do domku.

Po zostawieniu zbędnego bagażu w domku, wróciliśmy nad rzekę by zbadać odcinek między kanionem a jeziorem. Woda rosła w oczach.

Mimo to udało się złowić dwie rozsądne ryby. Tego 60-taka.

A Marcin 62cm, z nieco zdeformowaną górną szczęką.

Biedna ryba.

Ciekawe jak się ma dzisiaj.

Kolejnego dnia zakończyliśmy pobyt na rzece😅🤐

Wkrótce mieliśmy się też dowiedzieć, co u naszych kolegów z drugiego domku, z drugiej rzeki.

Niestety woda ponoć była bardzo mała i mimo, że natknęli się na szkielet ponad 70-ciocentymetrowego potokowca, po pierwszym nieudanym dniu nie ruszyli na rekonesans w górę rzeki😕 Chatka pozostawiała też wiele do życzenia tak pod względem i stanu i czystości (sic!) Dobrze, że mieli ze sobą bateryjkę najlepszych białych winek😉

Zdjęcie przy dawnej lodge’y wędkarskiej, która we wspomnianym wcześniej filmie odgrywała dość wyraźną rolę.

Mimo, że budynek został sprzedany i interes zamknięty, o latach świetności przypominają dwa witające na bramie gości pstrągi.

Zmierzamy dalej przed siebie, mijając kolejne zapomniane przez Boga mieściny.

Protoplasta Złomka, członka technicznego zespołu nijakiego Zygzaka McQueena. Kto ma dzieci – będzie wiedział😆

Drzewa paprociowe poszargane, kilka kilometrów dalej droga porządkowana bo morze wdarło się daleko w ląd. W nocy kiedy spaliśmy smacznie w namiocie w zachodnie wybrzeże uderzył tajfun dokonując wiele zniszczeń. Znów mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu.

Morze było już ponoć znacznie spokojniejsze😬

Trzeba pamiętać, że Nowa Zelandia w światowym wędkarstwie jest mekką nie tylko pstrągarzy z całego świata ale i miłośników połowów morskich! Ta rybka jednak już raczej żadnego wędkarza nie uszczęśliwi 😅

A to góry, w które mieliśmy za kilka godzin lecieć helikopterem!

Bałem się, że lot się nie odbędzie z uwagi na niski pułap chmur (dzień wcześniej nie odbyłby się napewno!). Też mimo zabezpieczanych zniszczeń w mieście zdołaliśmy przejechać i my i pilot.

Ze sceptycyzmem tylko popatrzył na nasze bagaże i kartony z winnymi butelkami, cmoknął i stwierdził, że chyba pobijemy rekord wagi dotychczas należący do rosyjskich bankierów🤣

 

Dotankował paliwa, wcisnął nas i kolejne kartony na nasze kolana i powiedział:

– Teraz sprawdzimy czy to się w ogóle uniesie. A potem spróbujemy wyjść z tego w jednym kawałku!😅😆

Helikopter nie tylko się uniósł ale i (pewnie z ciut większymi obrotami😅) poniósł nas nad główną rzeką okolicy. Znów mieliśmy się rozdzielić na dwa różne dopływy a tych zasilało główne koryto bez liku. Wszystkie należą do dobrych rzek pstrągowych.

Trzęsienie ziemi w 2011r. dotknęło też te tereny. Główną rzekę przełamał przełom dziś bardzo atrakcyjny dla wymagających, wyczynowych kajakarzy. A mniejsze dopływy jak ten, widać po pozostałościach drzew zmieniły bieg koryt.

Tym razem ja z Białym zostałem przy „gorszej” chatce, a 100% muszkarze polecieli do większej i lepszej chatki, nad większy dopływ.

Nasz domek był bardzo prostą chatką pobudowaną nie tyle na potrzeby turystów – trekkingowców co na potrzeby Search & Rescue – czyli dla zaginionych i niosących pomoc.

Szkoda, że nie widzieliście naszych min gdy w księdze wpisów przeczytaliśmy:

„Jeśli czytacie te słowa, to wiedzcie, że trafiliście do Sanktuarium Pstrąga,

stając się tym samym członkami ekskluzywnego i nieformalnego bractwa.

Bractwa, które nigdzie, nigdy i nikomu nie zdradzi ani nazwy ani lokalizacji miejsca, gdzie teraz jesteście.

Bądźcie łaskawi dla rzeki a rzeka będzie łaskawa dla Was.

I bawcie się dobrze!”

Na początku wziąłem to za żart w stylu kiwi-people. Kolejne dni miały pokazać jak bardzo nie doceniłem tego osobliwego powitania. Zostaliśmy wniebowzięci… i to w woderach!

Choć samo połączenie dopływu z główną rzeką miało w sobie tyle potencjału, że nie zdziwiłbym się jakby mieszkał tam rekord potokowca Nowej Zelandii nic nie zażarło naszych spinningowych błyskotek.

Mimo to mogą ze mnie zdzierać pasy skóry i posypywać solą a nie podam nazwy rzeki.

Już ta fotorelacja jest prawdopodobnie wykroczeniem przeciwko „Bractwu” i nie znajdziecie w całym internecie nic lepiej pokazującego sekrety tego miejsca.

Rzeka tętniła życiem! Słyszeliśmy cykady a jej przyujściowy odcinek penetrowało stadko niezwykle rzadkich krzywonosów (Hymenolaimus malacorhynchos). Są to świetnie pływające kaczki, żyjące tylko nad szybko płynącymi rzekami i uwielbiające wyszukiwać swym charakterystycznym dziobem larwy chruścików, za którymi mają wręcz przepadać. Czyli takie pstrągi, tyle że skrajnie zagrożone i z piórami🤓

Ryb było mrowie. Choć większość raczej ok 50cm.

Rzeka niosła wodę o ciut humusowym zabarwieniu. Jak się miało na dniach okazać – była to woda po deszczu, czyli trącona i podniesiona – najlepsza przy połowach na spinning! Wkrótce pstrągi miały się stać zdecydowanie mniej ufne.

Zbliżyłem się do tej łachy, którą widzicie w oddali i wybrałem jej prawy opływ.

To była dobra decyzja! Poza pięcioma innymi, złowiłem jeszcze tego potokowca🤩

Pstrąg idealny!

Marcin pognał zbadać jeszcze mały dopływik naszego dopływu.

Ale wkrótce musiałem go ściągnąć okrzykami z powrotem!

Węgorz nowozelandzki (Anguilla dieffenbachii) to nie nasz europejski. Osiąga znacznie większe rozmiary a ten zassał podstawioną mu pod dziób niepracującą niewielką obrotóweczkę! Gdyby nie dogodne miejsce to napewno bym go nie wyciągnął na mojej żyłeczce 0,25mm

 

Na zdjęciu się nie załapała ale 50 metrów na przeciwko Marcina, na zalesionej skarpie znajdowała się w górze chatka. Okolica była fantastyczna i… cała tylko dla nas. Czuliśmy się wyjątkowo uprzywilejowani.

No a w środku pięć pryczy i skromniuteńka kuchnia bez wody bieżącej. No i świece. Nic więcej do szczęścia nam potrzebne nie było. No może i buteleczka ale jak się miało okazać ostatniej tam nocy – Marcin zakitrał winko a ja rumik przywieziony jeszcze z Madagaskaru!🙃 Wersal Panie i Panowie. Prawdziwy Wersal.

Skoro świt ruszyliśmy w górę dopływu.

Od tego dnia karta dla Marcina się odwróciła.

Wkrótce miało być tylko lepiej!

W takich chwilach człowiek nie pamięta, że pół pyska pokancerowane przez sandflies’y. Zaraza!🤬

I zaraz drugi 55cm.

I to tak blisko chatki, że gdyby nie drzewa to byśmy ją widzieli.

Ryby z… „Sanktuarium” były bardzo ładnie ubarwione.

I do domku…😀

O takie łowienie i takie rzeki nam chodziło.

Niestety idąc w górę doszliśmy do odcinka, którego pokonać się nie dało. Rzeka była tak głęboka (wiem, że ze zdjęć nie wygląda), że szans na przejście nie było. Robiliśmy kilka podejść wspinaczkowych na pionowych skałkach ale w końcu porzuciliśmy szaleństwa bo jakby się człowiek na łeb z wysokości zrypał to pomocy szukać z nikąd!

Podobnie jak we Fiordland, skalinki wielkie (Petroica australis) były wyjątkowo śmiałe i potrafiły szarpać sznurówkę niczym pędraka przy bucie odpoczywającego wędrowca z wędką.

Po rekonesansie w górze dopływu, chwilę odsapnęliśmy w domku i ruszyliśmy niżej na główną rzekę.

Jej rozmiar był znacznie, znacznie większy.

Na szczęście Marcin dość szybko dorwał tą lufę, więc wiara w sukces mocno rozgorzała w naszych otumanionych zielenią umysłach.

63cm

I ten kolor wody – jak najbardziej akceptowalny.

Rzeka miała fantastyczny potencjał na kabana.

Przedzieraliśmy się i lustrowaliśmy wodę w poszukiwaniu ciemnych sylwetek pstrągów. Na wielkiej wodzie nie było to takie proste.

W końcu i mi się udało dopaść dobrego kropkowańca.

Piękne 62cm z pięknej, dużej górskiej wody.

 

Płuca pstrągowej rzeki.

W tym miejscu spotkaliśmy grupę kilkunastu kajakarzy, którzy od kilku dni spływali główną rzeką. Najgorsze było przed nimi i niestety wpadli na genialny pomysł spędzenia nocy częściowo w naszej chacie, częściowo w jej bezpośrednim otoczeniu. Nie mieliśmy prawa się przeciwstawić ale znów nie byliśmy sami.

Rzeka po trzęsieniu ziemi stworzyła fantastyczne stanowiska dla pstrągów – niestety w większości przypadków tego dnia były puste.

W końcu byliśmy gotowi zakończyć łowienie i wpadłem na pomysł skrócenia drogi do domu. Trzeba było tylko prostopadle dojść do szlaku mniej więcej ciągnącego się wzdłuż rzeki z naszego domku do domku pozostałych chłopaków.

Drzewa paprociowe tworzyły naturalne parasole.

Nowozelandzki, zaczarowany las.

Fotograficznie wystrzeliło mnie w kosmos i zabrało w butach do nieba!💥

Niestety to „mniej więcej” okazało się słabym punktem mojego „genialnego” planu😅

Po dwóch godzinach przedzierania w górę poddaliśmy się i postanowiliśmy wracać rzeką, tak jak szliśmy. Mina Białego oddawała wszystko czym mógłbym opisać nasze morale.

Po ciężkiej nocy bo z licznym towarzystwem (ale w sumie mili bo rano zostawili nam wędzony boczek do jajecznicy i… dwa jajka), helikopterowej kontroli naszych licencji i upomnieniu, że chatki nie powinno się zajmować dłużej niż 3 noce (w księdze wpisów wpisaliśmy, że planujemy 4), uzbroiliśmy się przeciw sandflies’om i spryskani repelentami na grubo (polecam lokalny Okarito), bo wściekły się tego dnia wyjątkowo, rozpoczęliśmy nowy dzień.

Przede wszystkim w 1,5 godz. obeszliśmy górami odcinek dopływu, którego dzień wcześniej nie mogliśmy pokonać i dotarliśmy znacznie wyżej. Sekcja rzeki w miarę dostępna i możliwa do podążania wodą bądź brzegiem.

Marcin jakby zaczerpnął z rogu obfitości!

Na początku nieśmiało.

Ja zostawałem daleko w tyle ale coś na uratowanie honoru od czasu do czasu też wyciągałem.

Natknęliśmy się na nową rodzinkę Whio (krzywonosów).

Sanktuarium pstrąga w monochromie.

Ciągle delikatnie…

Za to miejsca jakby coraz ciekawsze.

No i piękne jak cholera!

Sto metrów rzeki a obławiania na godzinę.

To jeszcze nie to co chcę Wam pokazać ale coraz bliżej😈

Tzw. umilacz czasu😅

Zmiana przynęty na tą samą, bo kotwiczka wygięta.

No I jest kolejny.

Podbieranie.

Salmo Executor rainbow trout 7cm

Zięba zwyczajna (Fringilla coelebs) w deszczu – sprowadzana do Nowej Zelandii od 1862r kilkukrotnie.

Znużony i lekko zniecierpliwiony ciągłym fotografowaniem, wszedłem przed ociągającego się Marcina i…

67cm

Ależ to była piękna ryba!

Żyje sobie w Sanktuarium dalej.

Zaraz po mnie wszedł Marcin i w pierwszym wykonanym rzucie zapiął dobrą rybę.

Pstrąg chodził pięknie i w wodzie prezentował się jeszcze piękniej.

Oczywiście wciąż na tęczowego Executora.

60cm+

Pożegnanie…

Tamta ryba ledwo odpłynęła. Rzut i… siedzi!

Też dobrze powyżej 60cm💪🏻

Ale zaraz, zaraz – wypuszczanym pstrągiem zainteresował się węgorek.

Podpłynął, wyraźnie zainteresowany. A Marcin pomny mej opowieści o gilganiu po brodzie węgorza we Fiordland, wyciągnął po chwili rękę i…

A ten… Caps!😱 Patrzcie jak Go użarł skubany! 😆

Chwila szamotaniny z wrzaskiem Marcina na ustach!

Pstrąg dał dyla i węgorz w końcu też, choć jak widać Marcin bardzo chciał dopaść żarłacza😆

Normalnie pokaleczył mu palucha na maxa ale na szczęście się nie babrało. Ale do domu pamiątkę jeszcze Marcinek wiózł.

Zbliżaliśmy się do kolejnego przełomu.

W rzece aż pachniało wielkim pstrągiem. Niemożliwe, że ich tam nie było. najwyraźniej zrobiły sobie przerwę. Gdyby nie deszcz to byśmy urządzili drzemkę i byśmy przeczekali godziny posuchy.

Bo jak nie tu, to gdzie?

No i stało się!

Marcin dopadł rybę wyprawy! 🤩

Też 67 ale za to dobrze wykarmione i cholernie silne!

W Patagonii Marcin łowił potokowce 70cm+ ale tą rybę, z tego miejsca, jestem pewien – zapamięta do końca życia!

Królewski pstrąg wraca na swój tron. Prawdziwy kustosz tego pstrągowego Sanktuarium.

W tak szybkiej wodzie liczyć na pstrąga nie ma co. Musieliśmy sprawnie się przedrzeć w górę huczącego przełomu.

W końcu powyżej tego kamienia dostrzegłem kawałek sensowniejszej wody.

Zaraz niestety spłoszyłem kilka dobrych ryb.Wziął niestety tylko taki.

Deszcz się nasilał i nasze wysłużone kurtki powoli zaczęły przeciekać w najbardziej newralgicznych miejscach…

Zziębnięci i mokrzy, postanowiliśmy w końcu wracać, poprawiając co ciekawsze odcinki.

 

A te z szybką wodą miały pockety za kamieniami nafaszerowane mnóstwem pstrągów.

To z tego wlewu wyjechały tamtego dnia trzy sześćdziesiątki.

Nie wiadomo czy fotka piękniejsza bez wędkarza, czy z wędkarzem (?) choć Marcin pewnie uważa, że definitywnie  „z wędkarzem!”😅

Miał być na flaki od jednego z pstrągów ale niestety/stety wszystkie „nam się wypuściły”. Węgorza złowiliśmy w nocy z gruntu na hak zawiązany na lince do prania i z nadzianym nań… wędzonym boczkiem do jajecznicy!

Podczas smażenia wyciekło z niego całe mnóstwo tranu.

I mimo, że wino (a potem rum!) było wyśmienite, usmażony węgorz smakował… tak sobie! 😅

Kolejnego dnia kręciliśmy się pod chatką. Ja tym razem tylko z muchówką.

Rybę wypatrzyłem przy samym brzegu pod nawisem traw. Zawiązałem imitację cykady i zrobiłem tak jak chłopakom kazał przewodnik z Reefton.

Przypon łączący linkę z muchą musiał mierzyć minimum 3,5m. Cykadę należało położyć najdalej jak się da powyżej ryby; ale linka gdy spadnie miała spaść na wodę poniżej pstrąga.

Mały dopływik dopływu, nad którym bazą była chatka dwieście metrów od tego miejsca.

Loop prosto od chłopaków z http://www.harius.com.pl

Świetny kręciołek, dobrze wyważający NRS-a

Dym z kominka, znaczy Marcin rozpalił piecyk. W tym deszczu będzie w sam raz by wysuszyć ciuchy i sprzęt. Tym bardziej, że to koniec łowienia.

Kolejnego / ostatniego dnia w Sanktuarium obudziła nas weka (Gallirallus astralis)

By nie zabierać wszystkich śmieci, to co się dało spaliliśmy.

Oczyszczenie przez dym i ogień.

Ostatnie chwile w chatce nim nadleci helikopter. Tak bardzo się nie chciało opuszczać tej budy!

Leci! Jakiś dziwnie mały ale leci.

Jak się okazało, większy poleciał w jakiejś awaryjnej sprawie z kimś do szpitala zatem byliśmy skazani na dwa kursy – my stąd jednym a chłopcy z drugiej chaty drugim.

Pilot wcześniej latał w Wietnamie! I dobrze bo rzucało tym gówienkiem przy każdym podmuchu wiatru drastycznie!

Ostatnie spojrzenie na ukochaną chatkę i rzekę – Sanktuarium Pstrąga.

Pyski nieogolone ale jakże szczęśliwe.

Wracamy z biegiem głównej rzeki…

… mijając po drodze kolejne przełomy i dopływy.

Ciekawe ile wielkich pstrągów mijamy pod sobą(?)🤔

Drzewa paprociowe – filary zielonej katedry. Nowa Zelandia pochłonęła nas i otuliła swą zielenią jak jakaś tajemnicza świątynia. Maoryskie bóstwa najwyraźniej nam sprzyjały bo pstrągów nałowiliśmy co nie miara. Niestety na muchę nie łowi się tam tyle ile człowiek by sobie życzył. Spinning jest za to dziecinnie prosty, ale na niego ponoć się nie liczy😜 Czasem jednak warto utemperować swoje ego, z kieszeni wyciągnąć Executora albo Team Esko a na ich miejsce wcisnąć swoją męską dumę. Jakiekolwiek anomalia z wodą – przybierająca podczas deszczu, opadająca po deszczu, trącona stwarzają świetne warunki właśnie dla spinningu. Mucha wtedy jest kompletnie nieefektywna. Niska, czysta woda to warunki na muchę. Podejście wtedy pstrągów to kolejna bajka. Jeśli wędkarz jest elastyczny to na Wyspie Południowej połowi. Choć te sandflies’y mógłby ktoś z tej zielonej katedry zabrać w cholerę! Wracaliśmy nieco zmęczeni i bardzo szczęśliwi. Wiedziałem, że marzenie się spełniło i to dobrze, bo nie czułem że będę musiał wrócić. Dziś – z perspektywy dwóch lat, gdyby tylko ktoś zaproponował, wróciłbym bez wahania! Pod paprociowy dach zielonych katedr – do Sanktuarium Pstrąga…

Szczęśliwie dolecieliśmy i helikopter poleciał dalej po następnych chłopaków.

Są!

Wszystko dobre co się dobrze kończy. Choć koledzy znów nie mieli szczęścia.

W domku mieszkał z nimi Duńczyk, którego lokalni kiwi nienawidzą. Facet od 20 lat regularnie każdej europejskiej zimy przylatuje nad główną rzekę i spędza na niej kilka miesięcy z przerwami na plażowanie (tydzień ryby/tydzień plaża). Codziennie łowi „tylko” jednego pstrąga i jak pozwala regulamin – zjada go na obiad. Policzcie sobie ile krzywdy rzece jest w stanie zrobić jeden człowiek🤕

W wyprawie udział wzięli (od lewej): Jerzy Ludwin, Marcin Kołodziej, Marcin Białowąs, Rafał Słowikowski

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Marcin Białowąs i Rafał Słowikowski