Karen Blixen pisała „czary mają to do siebie, że jeżeli ktoś raz znalazł się w zasięgu ich działania, nigdy nie potrafi się zupełnie z tego wyzwolić”. Właśnie to zagoniło nas na Czarny Ląd. To i… tygrysy.
Po naszych doświadczeniach z najagresywniejszym drapieżnikiem słodko-afrykańskiej ichtiofauny , po dosłownym skopaniu nam tyłków w Egipcie i w Tanzanii zabrało nam sporo czasu nim pozbieraliśmy myśli i wyciągnęliśmy wnioski z „frycowego”. Ponoć zemsta najlepiej smakuje na zimno – to prawda! Choć wyjazd z zimnem raczej miał niewiele wspólnego. Tigery – w końcu się do nich dobraliśmy!
30 godzin lotów, uderzenie gorąca niczym z otwartego rozgrzanego piekarnika, 5 godzin jazdy w ciemności, 0,5 godziny transferu łodziami nim w końcu osiągnęliśmy cel naszej podróży. Lodge nad brzegiem Cahora Bassa – zbiornika zaporowego na rzece Zambezi w zachodnim Mozambiku. Placówka ta jest połączona z farmą krokodyli i została zbudowana właściwie na potrzeby klientów kupujących skóry gadów. Po szybkim kwaterunku padliśmy jak zabici. Obudziły nas fale Zambezi.

Dochodziło południe i po raz pierwszy zobaczyłem prawdziwą Afrykę (Egipt to inna bajka a w Tanzanii niestety nie uczestniczyłem w wyprawie) w świetle dnia! Wyszedłem na balkon domku.

Spojrzałem w lewo i pomyślałem „jest dobrze!”

Spojrzałem w prawo a tam… koledzy już wyraźnie na nogach!

Po dłuższej chwili udałem się na spotkanie z menadżerem lodge’y w jadalni. Wszyscy musieli zweryfikować stany swoich pudełek z przynętami bezpośrednio z jego opinią.

W dole jezioro ciągle było rozkołysane.

Janek z jakże oryginalnymi spinkami do mankietów

Artur wypatrzył z jadalni dziwnie wyglądającą kłodę unoszącą się na falach jeziora. Dziwne bo płynęła.

Krokodyla wypatrzył też bielik afrykański (Haliaeetus vocifer), który zwykł dziennie zjadać 1,3kg ryb.

W końcu ruszamy na pierwsze ryby.

Wraz z Darkiem i przewodnikiem Bandą wylądowaliśmy w zatoce pełnej hipopotamów. Samiec – przewodnik pluskał się wraz ze swym haremem jakże zgrabnych dziewcząt (właśnie przyłapany na ziewaniu).

Ale czyż Wam Panowie serce by nie zmiękło?!;)
Co ciekawe najbliższymi żyjącymi krewnymi hipopotamów są… walenie (wieloryby, morświny i delfiny).

Przynętą nr 1 okazały się duże obrotówki typu long. Uzbrojone koniecznie w pojedynczy, bardzo mocny hak. Na nim zaś mięso tygrysa albo w najgorszym wypadku krokodyla!
Obrotówki bo są stosunkowo trwałe i łatwe do przesunięcia w uzębionej paszczy tygrysa, pojedynczy hak bo cały impakt zacięcia idzie w jeden punkt a nie w trzy co ma miejsce w przypadku kotwic, mięso zaś wabi nie tylko wizualnie ale i zapachem.

Łowy na tle baobabów.

Pierwszym szczęśliwcą został Janek. Jako jedyny zapiął i wyholował pierwszego popołudnia kilka ryb. Reszta zaliczyła porażki. Tygrysy owszem coś tam gryzły ale po agresywnych świecach uwalniały się niemal w 100%. Przed nami cały tydzień nauki.

Samiec – przywódca. Cały pysk miał w szramach i bliznach. Widać by utrzymać terytorium dla haremu stoczył wiele walk. Banda uparł się wyłączać silnik na nawietrznej a wiatr spychał nas na zwierzęta! Te zaniepokojone nurkowały nerwowo, raz po raz wyłaniając się dla zaczerpnięcia powietrza kilka metrów od burty! Wiedzieliśmy z Darkiem, że to niebezpieczne zwierzęta ale przewodnik wydawał się wiedzieć co robi, więc olewaliśmy powagę sytuacji. Jeszcze tego samego wieczoru, menadżer lodge’y jak o tym usłyszał miał Bandę porządnie zrugać. Okazało się, że było to szaleństwo i nieświadomi byliśmy o krok nawet od śmierci! Czarny!

W wodzie hipopotamy a w koronach drzew tej zatoki kolonia kleszczaków afrykańskich (Anastomus lamelligerus).

Żywią się głównie ślimakami i małżami słodkowodnymi a ich charakterystyczne dzioby mają pomagać w ekstrakcji mięczaków z muszli.

Poza kleszczakami na mieliznach i wysepkach spotykaliśmy także czaple nadobne (Egretta garzetta), czaple białe (Ardea alba) i ibisy czczone (Threskiornis aethiopius).

W wodzie poza krokodylami, tygrysami, żółwiami widywaliśmy także warany nilowe (Varanus niloticus).

Każdego dnia mijać się mieliśmy z rybakami – poławiaczami kapenty, o której nieco później.

Lodge by night. Widok na nasz basen i jadalnię. W tle światła na jeziorze – rybacy łowiący kapentę. „Spadające gwiazdy były łzami na policzkach nieba”.

Drugiego poranka zmęczeni brakiem sukcesów (sporadyczne brania fajnych ryb zakończone wszystkie spadami) namówiliśmy przewodnika by nas zawiózł na miejsca z tzw. przynętą, czyli mniejszymi tygrysami, z których filety zakładaliśmy na haki. To było to!

Zanotowaliśmy pewnie po 70 brań! Akcji było co nie miara ale niestety największe łowione wyglądały tak.

Bielik obserwujący zatokę przynęty. Poluje głównie na ryby i niewielkie krokodyle, warany i węże – wszystko co pływa blisko powierzchni wody.

Nasza lodge była perłą tego łowiska. Zbudowana nie z myślą o zwykłych wędkarzach.

Dwa połączone domki – lewy Artura i Olka, prawy mój i Darka.

Domki zostały zbudowane dość odważnie na kruszącym się skalistym klifie.

Miejsce do którego przybijaliśmy łodziami znajdowało się kilometr dalej, na farmie krokodyli. W oczekiwaniu na transport mogliśmy się przyjrzeć jak żyje lokalna społeczność, pracująca na hodowli gadów.

Kiedy my zjechaliśmy po wczesno porannej turze , Jurek wypłynął i dopadł pierwsze sensowne ryby.


Jedni w końcu cieszyli się pierwszymi sukcesami a inni musieli się zadowolić przejawami raju.

Znów basen przy jadalni, tym razem za dnia. Jedyne zbawcze miejsce ale cień padał na nie dopiero koło 14-tej. Temperatury powyżej 40 stopni Celsjusza, koło 23-ciej spadały do 38!

Widok z basenu na jezioro.

Nie samymi rybami człowiek żyje. Witek dobrze o tym wie. Ale uwaga! Blixen pisała:
„W odległej kolonii książki odgrywają w życiu człowieka inną rolę niż w Europie. Tam decydują o całej ważnej stronie życia. Z tego powodu, stosownie do wartości książek, człowiek odczuwa wobec nich albo większą wdzięczność, albo większą złość, niż odczuwałby w kraju cywilizowanym.”

Na obiad wół.

Ileż ten stół nasłuchał się bredni wieczorami!

Nawet zwykłe krzesła są tam takie… afrykańskie.

Nasz codzienny transport na przystań. W końcu pantofelki by się przykurzyły jakbyśmy mieli chodzić.

I codzienny transport z przystani do zatoki skorpiona – do miejscówki z największymi tygrysami.

Janek przeprowadził małe szkolenie przewodnikom.

Skarb! Podarowana przez przewodnika dedykowana tigerom obrotówka Tiger Wakka! Bardzo wąskie skrzydełko, lekki korpus i dziwnie kiepska praca a „szablozębne” szalały za nią! Do tego najlepszy kawałek wycięty z przynęty (biały, z brzucha – rzekomo bardziej wonny)

I mój pierwszy sensowny tygrys. Zaplątał się między „tygrysiątkami” w zatoce przynęty. Przypaździerzył w tiger wakka na krawędzi dwóch podłużnych skał podchodzących niemal pod samą powierzchnię. Do dzisiaj przed oczami mam każdy szczegół tej walki – od brania bo kilkanaście świec nad wodą.

To te zęby skutecznie blokują przynętę i trzeba mieć wiele szczęścia by ją przesunąć podczas zacięcia tak by hak się wbił. W rzeczywistości należy docinać co kilka sekund. Zdominowac rybę. Zachowywać się agresywnie od niej samej! Docinki pozwoliły wielokrotnie doholować do podbieraka rybę, która w ogóle nie miała wbitego haka a jedynie zaklinowany w nożyczkach! Równie dobrze miast ostrego grotu ten mógł być zakończony wtedy kulką. Coś niebywałego.

I paszcza młokosa.

Piękne kolory i ogon kształtem przypominający syreni. Syrenki te jednak nie przypominały temperamentem ani uśmiechem syrenek z bajek dla dziewczynek, ewentualnie syrenki z „Wiedźmina”!

Zatoczka, zatoki ogona skorpiona. Na cztery tam wizyty trzy były fatalne (0 u wszystkich) za to jedna wynagrodziła wszelkie niepowodzenia!

Baobabowy gaj na wysokości najgłębszego miejsca zatoki skorpiona. Ostatnia godzina dnia wręcz gwarantowała, że będzie się tam działo.
O baobabach Blixen pisała tak:
„… między starymi, jasnoszarymi baobabami – które nie wyglądają na składnik ziemskiej flory, lecz na skamieliny, na gigantyczne belemnity…”

W zatoce hipopotamów Olek łowi niewielki egzemplarz suma wundu.

Na naszej łodzi inny egzemplarz tego gatunku pomyślnie wyholował Dariusz.

Wundu (Heterobranchus longifilis) – dość rzadko spotykany sum oddychający powietrzem atmosferycznym i potrafiący wytrzymać bez wody przez wiele tygodni (np. podczas suszy)!

Ja zaś tuż przy najlepszej wysepce łowię naprawdę satysfakcjonującego tygrysa.

Na zdjęciu tego nie widać ale ryba miała powrastaną w ciało żyłkę nylonową a na jej końcach ciągnęły się glony! Wyglądało to trochę na stwora z bajki. Jednocześnie pokazało (z czym mieliśmy się spotkać wielokrotnie), że tygrysy doprawdy potrafią się uwalniać z rybackich sieci. Z ich resztek jednak nie zawsze uda się rybom uwolnić a że rosną to nylon wżera się w ciało! Nie ma ran ale fragmenty tych żyłek po prostu jakby wyrastały z ciała.

W tym czasie Lovett zabrał już swoich podopiecznych na głębinę pod skałkami z baobabami.

Potrafiło tam być i ponad 40 metrów głębokości! Ryby ponoć w ciągu dnia patrolują takie podwodne kanały w te i we wte. Trzeba mieć dużo szczęścia by zatopiona do dna obrotówka znalazła się w zasięgu ryb nim zwijanie wyniesie ją do góry. Wieczorem jednak tygrysy podchodzą wszystkie pod powierzchnię i zaczyna się prawdziwa zabawa! Oto przykład!

Pora na potwora darzy takimi właśnie tigerami!

Ostatnia godzina dnia.

Afrykański zachód słońca nad wysepką właściwą. Wokół niej zawsze trzymały się dobre ryby.

Zdążyć nim zrobi się ciemno!


Zasłużona kolacja dla łowców.

W jadalni też usłyszeliśmy ją wtedy pierwszy raz. W ciągu dnia mieszkała w lampie a gdy ta się zapaliła ściągając owady z okolicy żaba zaczynała ucztę.

Południowo afrykańska biała żaba szuwarowa.

Pobudki przed 5 rano nie przychodziły z łatwością za to świt wynagradzał wszystko feerią barw i kadrów.

A że wczesne poranki były z reguły spokojne rybacy w swych tradycyjnych czółnach mogli udać się dalej od brzegu.


Z bliska wyglądało to tak

W przesmyku tuż vis-a-vis naszej jadalni.

Ruszamy!

Lodge w porannym świetle wschodzącego słońca.

Kierujemy się na wyspę właściwą, wcześniej zahaczając o zatokę przynęty po małego tiger’a na filety.

Szybko łowię dobrą rybę.


Za wyspą w wodzie znajduje się drzewo, przy którym podczas flauty wyraźnie widać żerujące ryby. Delfinkują, spławiają się, gonią jak torpedy marszcząc wodę – cały czas się coś dzieje. Ale uwaga na zaczepy!

Wcześniejszą rybę poprawiam dwiema mniejszymi ale też zadowalającymi.


U wlotu do zatoki znajdowała się wioska rybacka, żyjąca z połowów kapenty.

Każdego poranka rybacy spływali by po południu znów ruszyć na łów. Dieslowskie silniki ręcznie chłodzone (oblewane wiadrami wody!) niemiłosiernie kopciły.

W końcu i Paweł zapiął coś konkretnego!

To był już prawdziwy predator!

Rex Hunt raczej temu nie dałby buziaka przed wypuszczeniem 😛

Dwa dzikusy! Uosobienie niebywałego temperamentu i niegasnącej energii.

Pogoda była bardzo zmienna. W mgnieniu oka potrafiła się zmienić 180 stopni. Wiatr po prostu zaczynał dmuchać nagle i mocno. Na zdjęciu najlepsza miejscówka zatoki skorpiona.

Dookoła praktycznie cały czas kotłowały się chmury…

A takie oberwania chmur nie były niczym nadzwyczajnym. Coś takiego jednak potrafiło zgonić wędkarzy z wody.

Ale na krótko! Kolejnego dnia jeszcze przed 6 rano meldowaliśmy się w coraz lepiej znanych nam i o poranku pełnych ptasich treli miejscach.

„W kryształowym powietrzu ptasie towarzystwo kąpało się w świeżości i czystości, a za ptakami i drzewami wschodziła lekko przymglona pomarańczowa kula słońca. Człowiek jest zawsze ciekawy, jaki dzień nastąpi po takim poranku”.

Znajomość łowiska i przestawienie na agresywny hol przekładało się na coraz lepsze wyniki.

Rybacy dryfujący u wejścia do zatoki uskuteczniali poranną toaletę. W końcu w przeciwieństwie do nas czekały na nich ich kobiety. Co należy podkreślić, lodge i warunki w niej panujące są miejscem do którego śmiało można przybyć w towarzystwie płci pięknej. Tylko po co zabierać kobity na ryby i to do kraju gdzie biały facet w konfrontacji z lokalesami od pasa w dół nie ma się czym pochwalić?! 😉

Wschód nad tigerodajnym drzewkiem.

Tam skoro świt nigdy nie trzeba długo czekać na rezultaty. Rybka niewielka ale holu nie zapomnę nigdy. Stała między kamieniami na podwodnym blacie jak troć na Bornholmie. Gdy przynęta tylko wpadła do wody odpalono torpedę. Uderzyła z 15 metrów prując wodę grzbietem. A że nie trafiła widać było jak robi zwrot i na pełnym speed’dzie wali znów w kierunku blachy. Ależ szalał w tych kamieniach! Agresor niebywały.

Kiedy ja zadowalałem się małymi, Paweł postanowił podnieść poprzeczkę. Lovett przy nim miał ręce pełne roboty.

Rybka wyglądająca na jakieś 3kg w rzeczywistości była na tyle gruba, że jej waga oscylowała w granicach 4,5kg!

Miesiąc później ważyła pewnie pod 6kg. Gonady w rybach szykujących się do tarła w grudniu wręcz rozsadzają im ponoć brzuchy.

Wspólny uśmiech.

No i mój kolejny pershing.

Po zmianie miejscówki na głębinę przed baobabami w końcu zapinam godnego przeciwnika. Ryba chodziła głęboko ani myśląc o skakaniu. Byłem pewien, że to jakiś porąbany wundu. Mimo to docinałem co kilka sekund. Jak zobaczyłem ją pod łodzią to zdębiałem.

I to jest tygrys!!! Hydrocynus vittatus. Jedyna słodkowodna ryba świata, którą zaobserwowano i udokumentowano jak z powodzeniem chwyta ptaki w locie!!!

Ziomale!

Trophy Fish & guide

To był dobry poranek! Z Pawłem siekaliśmy rybę za rybą. I o dziwo zanotowaliśmy mało strat. Docinanie na chama działało coraz lepiej!

No i kto z trójki ma najładniejszy zgryz?

I kolejny tygrys. Zwróćcie uwagę na zmaltretowaną siatkę podbieraka! Dwa razy podbierane tygrysy przegryzły nam się spadając na dno łodzi! Nie był to jeden chlast lecz kłapanie paszczą jak u szczekającego i gryzącego psa! Co za dziki instynkt! Straszna agresja!

Naprzeciwko lodge’y żyła rodzina biednych rybaków. Poniekąd to im zawdzięczaliśmy, że każdego poranka na łowisko musieliśmy płynąć 50 minut. Zatoka pod lodge’ą była nafaszerowana sieciami.

Bida, że aż piszczy.


W rewirze pary bielików znajdowały się nasze domki, zatem byliśmy ku jednostronnej pewnie, naszej uciesze skazani na częste spotkania.

I kolejne ujęcie tego fenomenalnego miejsca, tak pięknie przez człowieka wkomponowanego w krajobraz. Rzadkie to zjawisko.

I klify tuż przy pomoście, do którego cumowaliśmy łodzie.


Jedni o 10-tej kończyli łowy w przeświadczeniu, że do wieczora w tej lampie będzie pozamiatane. A śpiochy dopiero zaczynały. I co? To! Poranne ptaszki 😛


Takie zjawisko przed zakończeniem rybałki tamtego poranka.

Mały przegląd naszej chaciendy. Rzut od wejścia.

Łazienka

Z łazienki, znów sypialnia.

I znów taras.

Oraz jego lokatorzy.

Pawiany grasowały w stadach. Łomotały po dachach uciekając w panice na widok człowieka. Nie mogły się jednak oprzeć owocom z drzewa mango, które rosło między chatami.

Bielik patrolujący wody Cahora Bassa.

Afrykański autobus – transport z wioski do drogi.

I piraci kończący poranną turę z wędką.

Ścieżka z domków do jadalni i na basen

I jedna z licznych kolorowych jaszczurek uwijająca się na skałkach przy ścieżce.

Pan Jan szukający guza…

Ale co najwyżej od spadających mango.

Dzień był wyjątkowo mało wietrzny zatem ruch na wodzie kwitł. Jeden z rybaków przemierzający wody Cahora Bassa.

A trochę miał na tym wiosełku do przepłynięcia.

O 14-tej w końcu pojawił się szczątkowy cień na basenie więc spokojnie można było się schłodzić. Najlepsza pora na basen to jednak późny wieczór. Woda chłodziła wtedy najwyborniej.

Za dnia musieliśmy się wspierać zimnymi płynami serwowanymi jaśnie (-jszym) panom przez służbę.

Basen był też dobrą miejscówką do podziwiania okolicznej awifauny. Na zdjęciu żołna mała (Merops pusillus) na swej ulubionej gałązce, z której zwykła polować na owady. Nie widzieliśmy nic żądlącego ale to właśnie żądłówki (grupa owadów z żądłami) są ich głównym przysmakiem. Ptak miażdży je końcem dzioba by uniknąć użądlenia.

Popołudnie zastało nas znów na jeziorze.

No i eureka. Ktoś powie że obrotówka typu long niby jak Mepps, Wirek itp. a jednak rezultaty na obrotówki Adama Kaczmarka znów okazały się nadzwyczajne!

Paweł na miejscówce, którą sam odkrył i nawet pokazał przewodnikowi. Wyczuł to miejsce diabelnie!

Flota rybacka, poławiająca kapentę należała do tych samych właścicieli co farma krokodyli i lodge.

Kapenta to słodkowodna sardynka z jeziora Tanganika, która została introdukowana do jeziora Kariba w dolnym biegu Zambezi a stamtąd przedostała się przez turbiny elektrowni w tamie do Cahora Bassa.

Kapentę łowi się nocą, wabiąc reflektorami z 40 metrów. Zdarza się, że za rybką podążają i tygrysy, które w świetle lamp agresywnie krążą rónież wpadając w sieć.

Najpierw się ją soli a potem suszy, pakuje w beczki i sprzedaje. Na suszonej kapencie zbudowane są gospodarki Zimbabwe, Zambii i Angoli.

Rybacy mają też swoje pupilki. Z jednym z nich było dane pobawić się Arturowi.

Witek z afrykańskim sumem – wundu.

Po dwóch godzinach popołudniowego łowienia nagle coś się stało!

Lovett – najlepszy guide, który akurat trafił się naszej łodzi 5 minut po zejściu na brzeg w dobrym miejscu nagle krzyknął „do łodzi!”. Jego ton nie zostawiał wątpliwości. Byliśmy pewni, że coś się stało! Czyżby jakaś wiadomość na radio, której my nie mogliśmy słyszeć? Dosłownie minutę po tym jak tylko odbiliśmy od brzegu uderzył szkwał! Porywisty wicher i spora fala wbiłyby naszą łódź w brzeg. W ostatniej chwili odbiliśmy by skryć się w osłoniętej od wiatru zatoczce tuż przy naszej miejscówce. Fuks.

Długo czekaliśmy tam na pozostałe trzy łodzie. Przerywana konwersacja przez radia (na szczęście była łączność) trochę jeżyła nam włos na głowie. Druga z łodzi była bezpieczna ale Banda & CO się długo nie odzywali. W końcu po dobrej godzinie nawiązaliśmy łączność i niedługo później ich całych zobaczyliśmy.

Mokrzy do ostatnie nitki, ale co najważniejsze cali. Wiatr wbił ich na zarośniętą zielskiem mieliznę. Musieli wyskakiwać i brodząc po pas w wodzie pełnej krokodyli wypchnąć łódź na głębszą wodę. Udało się!

W zatoczce było spokojnie i bezpiecznie. Groziło nam jednak albo spanie na łodzi albo zejście na ląd, gdzie przede wszystkim kręcić się w taką pogodę mogły hipopotamy. Zapuszczają się w ląd (z reguły w nocy ale w taką pogodę także) i najgorsze co może się stać to znaleźć się między hipciem a wodą 😛
Byliśmy nieco roztrzęsieni wydarzeniem, palacze musieli zapalić ale. Że fajki były u niedoszłych rozbitków a nie mogli podpłynąć zbyt blisko dla bezpieczeństwa łodzi zostały wpakowane do butelki, ta zakręcona i przywiązana do rzuconej obrotówki.

Gotowe. No to hop!

Ta daaaaam!

W końcu menadżer podiął decyzję, że nie ma co ryzykować nocy poza lodge’ą. Trochę się uspokoiło, więc okutaliśmy się w kapoki (o ile brzuchy pozwoliły) i po wykonaniu znaku krzyża…

Po szczęśliwym dotarciu do przystani miałem ochotę całować ląd.

Zdjęcia nie oddają powagi sytuacji ale wieczór był szalony. Odreagowaliśmy. Pogoda się skaszaniła ale zabawa na basenie trwała na całego. Do tego przynieśli jakieś dziwne papierosy…

Wczesny świt znów zastał nas w zatoce skorpiona. Darek był nadzwyczaj spokojny ale jego fryzura po minionym wieczorze coś mówiła;)

A może to na widok takiego tiger’a! Dooobra ryba!

Porównanie zgryzu.

W zatoczce, która uratowała nam tyłki dzień wcześniej. Normalnie dyspozycje były jasne, wyraźne i powtarzane często – „nie trzymamy kończyn poza burtą a ryby wypuszczamy z pełną ostrożnością!” W historii lodge podbieraki z rybą w środku miały odpływać dwa razy w paszczach krokodyli!!!

Afrykański krajobraz w tle. Spotkanie sąsiadów pod drzewkiem. Kobieta z dzieckiem pasąca kury i gość, który akurat przechodził. Taka dwugodzinna pogawędka pod okiem paparazzi z Europy.

Bym chwycił za muchę muszę być nasycony wynikami spinningowymi. Te głowy nie urywały ale były już satysfakcjonujące. W zatoce przynęty była dobra okazja wypróbowania muchowych przynęt.

Doradowe muchy dawały radę. Ponieważ brania były bardzo agresywne wyrywały wręcz linkę spod przytrzymującego palca. Takich brań były dziesiątki i dopiero, gdy człowiek wsadził wędkę po rzucie pod pachę i wybierał linkę obiema rękoma mógł liczyć na skuteczne przytrzymanie przy zacinaniu.

Miałem też kilka większych na kiju z łodzi ale w końcu obcięły fluorocarbon albo się spięły. Szkoda. Nie ma z nimi miękkiej gry!

Darek znów poprawił sumem wundu.

Ponoć nie brakuje ich w tym zbiorniku ale osamotniony Paweł nie dał rady przekonać reszty by spróbować nocnych łowów. Te wieczorne papieroski…

Po powrocie z porannej tury postanowiliśmy trochę zasymilować się z lokalesami. W ujściu ciurka z hodowli krokodyli (z pewnością bardzo żyznego) codziennie widywaliśmy takie to zgromadzenie.

Głównie kobiety i dzieci poławiały tam tilapki ale Janek postanowił zrewolucjonizować ich świat!

Ku uciesze całej gawiedzi:)

Biały mzungu przy swym ciemnym haremie.

Oczywiście zaraz wrąbała się mu konkurencja.

Reszta naszej ekipy spokojnie tylko się przyglądała rozwojowi zdarzeń.

Kobiety miały wiele sobie do powiedzenia, oczywiście w nieznanym nam języku ale z pewnością komentowały Janka. Widać było nadzwyczajny podziw na ich twarzach!;)

Dzieci były nie mniej zaaferowane od ich mam.

Janek w końcu pokazał klasę! Co prawda konkurent próbował go wyeliminować ale…

W końcu się udało! Już wtedy wiedziałem, że mamy w ekipie cel pożądania wszystkich kobiet z okolicznej wioski!;)

„Muzungu złowił!”

Natychmiast przy Janku wyrosło więcej konkurencji. Nie wiadomo czy to złowiona ryba czy przekonał do siebie te mniej ufne:P

O dziwo przynętą był czerwony robak.

Dzieciaki przyglądają się tym czynnościom od maleńkości.

Może dlatego, że tego dnia czyszczono baseny z krokodylami woda w strumyku była wyjątkowo capiąca i w jego ujściu zgromadziło się szczególnie dużo międzynarodowego tałatajstwa.

I jak Janek pokazał jak zaczęli łowić!

Wędkarstwo – Mozambique style.

Śniadanie przy barze.

A że do baru niedaleko. Amarula – jej owoce są przysmakiem…

Słoni… i wszystkiego co ma długie trąby;)

Po śniadaniu chwila odsapu, przeznaczana głównie na dozbrajanie i kombinacje z przynętami. Jak zwykle tych mieliśmy sporo za dużo a tych właściwych sporo za mało. Tak to zwykle bywa z destynacjami odwiedzanymi pierwszy raz. W porze lunchu, oddawaliśmy się znów delektowaniu krajobrazem przy szklaneczce czegoś dobrego.

Brakuje nam tego widoku w domowych jadalniach.

Na obiad – szaszłyki.

I kolejna runda popołudniowej rybałki.

Kierujemy się oczywiście na zatokę skorpiona. Co ciekawe, 2-3 razy spotykaliśmy tam konkurencję z innej wędkarskiej lodge. Najwyraźniej musiało u nas być lepiej, skoro fatygowali się 2,5 godziny (w jedną stronę).

My mieliśmy tylko ok. 50min przy przeciętnej fali.

Często odwiedzana miejscówka – „drzewko”. Jedyne zacienione miejsce, z którego można było porzucać. Tzw. przynęt, czyli tigerów do 1kg było tam mrowie. Pierwszego poranka zanotowaliśmy po ok. sto brań! Oczywiście wyciąga się ich 1/5.

Paweł na swojej miejscówce znów odnosił sukcesy. Tiger z zalanego lasu.

Zalewanie terenu na potrzeby zbiornika retencyjnego Cahora Bassa trwało 9 lat i zakończyło sie w 1975 roku. Zatem zatopiony las miał co łatwo policzyć 40 lat!

Zęby idealne! Kiedy chwycą ofiarę, szanse ma nikłe. Ma ktoś jeszcze wątpliwości, że mogą przegryźć siatkę podbieraka?

Mięsożerca w rękach gościa, który mięsa nie ruszy!

Chłopaki pod drzewkiem spróbowali swych sił z brzegu.

W tym czasie Paweł wyciągał kolejnego tygrysa.


Że skaczą pod drzewkiem było oczywiste.

Jak każdego dnia dookoła krążyły deszczowe chmury.

Dziwnym trafem omijały nas z daleka ale pomni szkwału, który przywalił niedawno patrzyliśmy na nie z respektem.

I oczywiście podziwem.

W końcu longi Adasia Kaczmarka zostały wyciągnięte z pudełka. Statystyki natychmiast podskoczyły!

Banda z rybą tylko trochę mniej opalonego klienta;)

Tiger idealny.

Widziałem jak wyszedł do czegoś blisko powierzchni znów przy podwodnym drzewie. Kwestia jednego rzutu, jednego holu i jakichś 50 docinań!

Jurek i Olo łowią wraz z Barrym na głębinie pod baobabami.

Janek z Witkiem i Arturem zaś pod najpiękniejszym zachodem tej wyprawy!

Te afrykańskie zachody nie są powtarzalne nigdzie indziej na świecie!

Szczęka opada

I kolejna pobudka. Nad ranem tak wiało, że odpuściliśmy sobie wstawanie przed świtem.

Darkowi z pewnością śniło się coś miłego.
„Śniącego człowieka otacza niezwykłe uczucie swobody, przenika go na wskroś jak nieziemskie tchnienie”.

W rzeczywistości takie skolopendry były jedynymi dziewczynami, które uparły się odwiedzać nas w sypialni. Byliśmy za ostrzy!;)

Wiatr jednak nie ustawał a fale raz po raz rozbijały się o skały pod naszymi balkonami.

Po śniadaniu długo nie mogliśmy się zebrać. Rozmawiało się zbyt miło a w końcu byliśmy nie tylko na ciężkiej wędkarskiej tułaczce ale i na urlopie.

Przy basenie kręciły się dzioborożce trąbiące (Bycanistes bucinator). Jak u wszystkich dzioborożców, samica wysiaduje jaja będąc zasklepioną przez glinę w dziupli!

„Mniej przypominały ptaki, a bardziej jakieś fantastyczne ozdoby rozmieszczone na drzewach przez dzieci. Wszystkie były czarne, a czerń ich piór, głęboka i szlachetna czerń Afryki, kondensowana przez wieki jak czerń starej sadzy, wywoływała wrażenie, że żaden kolor nie może się równać z czernią pod względem elegancji, siły i żywotności. Dzioborożce rozmawiały bardzo wesoło, lecz równocześnie z wyszukaną grzecznością, jak grono spadkobierców po pogrzebie.”

Tego dnia ranek poświęciliśmy na zwiedzanie okolicy. M.in. basenów z krokodylami. W tej klatce wszystkie gady są samicami i niestety co dwa tygodnie mają ścierane zęby. Po tym zabiegu ich głowy maluje się jasną farbą, która schodzi po dwóch tygodniach i trzeba powtórzyć zabieg dentystyczny! Jakby jednak chwyciły za sandałka mogłoby być niewesoło.
Jak wspominałem nasza lodge została zbudowana na potrzeby krokodylej fermy. Pierwotnie miała gościć kupców skór. Ceny tychże wahają się między 200 a 800$ Te w tej zagrodzie są przeznaczone do zabicia i to jest idealna wielkość. Większe łączą się z ryzykiem uszkodzenia a jedna rysa to już nie 800$ a 600$; 2-3 rys to nie 600$ a 400$ itd. Skóry trafiają najczęściej do europejskich domów mody jak Luis Vitton, Gucci itd. we Włoszech i Francji a także do Rosji i oczywiście Chin. Wsówka na telefon widziana w sklepie na lotnisku w Johannesburgu kosztowała 250$, zatem przebitka jest a od kupca zależy wiele. Goszczony musi być po królewsku.

Odwiedziliśmy też osadę pracowników farmy krokodyli.

Warunki tam panujące zaspokajają minimum socjalne!

Każdy możliwy materiał zostaje tam wykorzystany na cele wszelakie.

Mimo to ludzie są szczęśliwi i uśmiechnięci jak mało kto u nas, w kraju.

Dzieci wszędzie urocze.

Urocze ale i nauczone pracy od maleńkości.

Znów waran wodny.

CIĄG DALSZY W DRUGIEJ CZĘŚCI RELACJI