Niezwykle dużo niewiadomych, niezwykle tajemniczo, niezwykle daleko, niezwykle męcząco, niezwykle długo, niezwykle niewygodnie, niezwykle niebezpiecznie… A gdyby zostawić samo „niezwykle”? Na tym się skupiliśmy i ruszyliśmy – ku perłom Dalekiego Wschodu.

Do Chabarowska przybyliśmy w pełni lata. Ciepło u nas; jeszcze cieplej tam. Popołudniami o tej porze roku mieszkańcy miasta opalają się na plażach…

…bądź chłodzą w wodach Amuru, dopiero co wymieszanych z Ussuri.

Tylko nielicznym przyszło do głowy wypoczywać w hotelu. Wybrańcy ruszyli na miasto, gdzie mieli okazję załapać się nawet na weselicho!



Lider naszej grupy natychmiast ruszył do świadkowej dowiedzieć się czy przypadkiem na Dalekim Wschodzie inostrańcy nie mają prawa pierwszej nocy.

„O! A ten, ten, tam… szto dierży fotoaparat – eto żurnalist z Vogue’a”
Ili z „Twoj Weekend”? 😉

Gdy okazało się, że takie prawo cudzoziemcom na szczęście nie przysługuje nie mógł długo tego zaakceptować. Musiał się upewnić u etażowej podlewającej akurat kwiaty pod naszym hotelem. Wyraźnie ta idea jej się spodobała.

Koniec końców wszyscy szczęśliwie dotarli do swoich pokojów na ostatnie godziny odpoczynku. W środku nocy czekała nas dalsza podróż, która okazała się znacznie dłuższa niż wcześniejszy, „samolotowy” etap. Miasto swoimi dźwiękami nie pozwalało usnąć. Ileż to się zmieniło od ostatniego patrzenia na Amur nocą…

Po nocnej podróży, walce o miejsca, awanturze o bagaże dotarliśmy do Komsomolska nad Amurem, skąd o poranku mieliśmy ruszyć w 10-godzinny rejs wodolotem w kierunku morza.

Skąpany tego dnia w pastelach Amur już był potężną rzeką. Niewielkie łódki rybaków wyglądały jak łupinki Calineczki.

Po wielu miesiącach przygotowań, w końcu odprawa nad mapą i ostateczna analiza marszruty.

Niewielkie przejścia pozwalały pooddychać świeżym powietrzem, przyćmić papieroska co było zakazane i wychylić wspólnie kielonka co było wskazane. Wodolot niczym rakieta mknął do Nikołajewska.

Bezpieczeństwo na pokładzie to rzecz najważniejsza!

Po drodze mieliśmy kilka postojów na zatankowanie w typowych nadamurskich osadach.


Typowe, rosyjskie wykończenie chałup

Bywało, że dobijaliśmy do… lasu. O dziwo – sporo ludzi wsiadało i wysiadało. Jak się miało okazać, do najbliższej drogi dzielił ich dystans czasem 2 godzin marszu z bambetlami pod pachą.

W końcu, późnym popołudniem dotarliśmy do Nikołajewska nad Amurem, gdzie czekała nas przesiadka do ciasnego busa.

W drogę…

W Mnogowierszynach przegrużyliśmy się na Kamaza 6×6 i ruszyliśmy. Niekoniecznie w drogę…

Większość ostatniego odcinka do celu jechaliśmy rzekami. Szkoda, że nie możecie zobaczyć jak Kamaz zanurzał się w wodę po sam próg drzwi. Światła znajdowały się całkowicie pod wodę, podświetlając ją jak jakieś akwarium w oceanarium. A tam… setki łososi!!! Gorbusza płynęła na tarło. To zjawisko jest na taką masową skalę, że nie przypomina ciągu ryb wędrownych a jakiś szturm na ląd obcych sił przyrody!

Dróg brak, starych traktów kilka kilometrów. Oto krótki odcinek takiego dobrodziejstwa. Piła odpalana była często.

Ze zmęczenia, szczypania oczu, ciemności nie śledziłem trasy z kabiny jak trzeba. Ponoć spłoszyliśmy kilka niedźwiedzi. Spotkanie z nimi na szczęście nie było nam oszczędzone.

Na miejsce dotarliśmy przed samym świtem.

Zatoka Reyneke. W końcu! Ale to jeszcze nie koniec podróży.

Czas chwilę odpocząć. Niedługo będziemy się przesiadać do kolejnego środka transportu.
Od przekręcenia klucza w drzwiach domu minęło „dopiero” 70 godzin.

Wschód słońca nad Sachalinem.

Zatoka Reyneke. Daleki punkt w naszej podróży. Wkrótce będzie głośniej o tym miejscu, jako że buduje się tam ośrodek poławiaczy dzikich orek. Sachalin majaczy na dalekim planie.

Część padła jeszcze pod gwiazdami ale część grupy już nieco wypoczęta prostowała kości.

Maciej nie wytrzymał. Olał spodniobuty i w samych sandałkach ruszył na ciągnące gorbusze. W końcu Garbowicz!

Zachęcony sukcesami muszkarza Grzegorz uderzył na samo ujście rzeczki – szybko pojawiło się towarzystwo.

Nerpy obrączkowane (Pusa hispida).

Musiało minąć jeszcze kilka godzin nim udało się napompować pontony i przelać paliwo z beczek do kanistrów i plastikowych baniaków.


Testowanie silników odbywało się w towarzystwie nie tylko fok.

Maskonur pacyficzny (Fratercula corniculata)

Młoda samiczka bataliona (Philomachus pugnax)

W końcu po awarii jednego z silników, ruszamy na holu.
Przed nami 10 godzin płynięcia i oby morze się nie wzburzyło!

Wszyscy na kupie ale ponton na szczęście spory więc miejsca nie zabrakło. Przetasowań jednak też zabraknąć nie mogło.

Grzegorz i Rafał – świeża krew w naszych podróżach.

Zatoka Reyneke nieśmiało tylko pokazywała, że mgła (z ros. „tuman”) potrafi się tu pokazać.

Klify brzegu należały do wyjątkowych.

Coś lepszego widziałem dotąd chyba tylko w drodze na Isla Navarino i zobaczyć miałem kilka miesięcy później w Butanie.


Myśli o tym co w Polsce, co w świecie równoległym nie pozwalały się poddać pełnemu urokowi.

A ten atakował swym czarem każdy zmysł.


Zmysł smaku też był poddany mocnej próbie;)

Po krótkim postoju przy ruczaju, kiedy to każdy mógł się napić nie tylko piwa czy czegoś mocniejszego. Bezprocentowa woda ze strumienia była wręcz genialna. Oczyszczająca.

Na pierwszym planie stare, podróżnicze wiarusy! Ileż to pięknych przygód już razem przeżyliśmy.

Wpływając w zalew Muhtel przywitał nas Bielik olbrzymi, zwany orłem Stellera albo „białopleczim” (Haliaeetus pelagicus)

Naszym domem na najbliższe 10 dni miał zostać ten łagier – 5 chałup skleconych z desek. 1 kuchnio-jadalnia, 2 domki sypialniane, 1 magazynek i bania.

Wyłowione wcześniej kraby z klatek postawionych w morzu czekały już na tortury ze strony Oli – naszej kucharki.

Kolejnego dnia po uzbrojeniu wędek i przywdzianiu spodniobutków wylądowaliśmy na tzw. błotach. Odnoga przypominająca starorzecze. Z tą różnicą, że jakiś kilometr od połączenia z rzeką Muhtel powyżej jeziora uchodził strumień z bardzo czystą i zimną wodą. Odnoga była ciepła, z mydlaną wodą, skrawki fermentującego dna co rusz odrywały się i bulgotały pod powierzchnią. Wszystkie ryby z odnogi podpłynęły prawdopodobnie pod chłodny ruczaj pooddychać. To co się miało tam wydarzyć po wcześniejszej godzinie bezowocnych rzutów przerosło nasze wszelkie oczekiwania. Po kilku zdjętych lenokach (pstrągach amurskich) na Executora, Andrzej wszedł na zakręt z muchówką i pokazał co w trawie piszczy.

Tuż za Andrzejem w ciemniejszym, nieco innym zielsku uchodzi życiodajny strumień, który wabił wszystkie ryby w to miejsce.

Ten kto miał pływającą linkę musiał po rzuceniu czarnym streamerem (czarne puchowce imadła Arturka Duchnika sprawdziły się znów doskonale) odczekać kilkanaście sekund. Praktycznie nie było ściągnięcia bez brania.

Brania były tym bardziej efektowne gdyż bardzo często widać było podnoszące się ryby do ściąganej muchy sporo przed braniem. Oglądaliśmy ryby patrolujące toń, odprowadzające przynęty bądź po prostu ciężko oddychające. Uwierzycie bądź nie ale wraz z Andrzejkiem Gajewskim widzieliśmy dwie ryby powyżej 90 centymetrów! Jedna wydawała mi się nawet metrowa!!! Niestety – kompletnie niezainteresowane braniem. Ale sam ich widok śni mi się jeszcze nocami.

Nie dość, że spinningiści „przesiedli się” ze spina na muchę to nawet Pawcio zdołał coś złowić między splątaniami z kolegami 😉 (ale niewiele! 😛 )

Stary z Młodym; doświadczony z młokosem. Andrzejek Gajewski z Maćkiem Garbowiczem – dwóch ziomków z górnego Śląska. Maciej swoją rybę widział kilka minut wcześniej. Ba ja też widziałem jak pływała w ujściu ruczaju. Mimo wielu przepuszczeń muchy, w końcu zagryzła Maćkowi!

To już 70cm.

Grześ nie schodząc z pontonu też swoje wyłuskał.

Po pierwszym nasyceniu postanowiliśmy sprawdzić co piszczy w trawie, a właściwie w wodzie na górze rzeki Muhtel, która wpadała do jeziora nad którym mieliśmy obóz.

Nasza krypa (największy ponton) średnio się nadawał na tego kalibru rzekę przy niskim stanie wody ale w kupie siła i newralgiczne miejsca żeśmy sprawnie przeciągali.

Pierwszy raz, ponoć od dłuższego czasu z nieba spadło też kilka kropli deszczu. Nic czym warto byłoby się przejąć.

Szlamnik zwyczajny (Limosa lapponica baueri)

Praktycznie każda płań, każdy kamień, przeszkoda, wlew, rynienka pełne były czmychających lenoków. Niemal dziewicza rzeka. Gęby nam się śmiały.

W końcu zatrzymaliśmy się pod torfową ścianą i rozpoczęliśmy łowy.

4 muszkarzy, 3 spinningistów.

Dima w tym czasie zajął się szykowaniem prostego posiłku. Nic więcej nie potrzebowaliśmy.

Ramię w ramię, łeb w łeb – Andrzeje łajdaki.

Gajusz pierwszy dobrał się do niewielkich ale jakże pięknych endemicznych lipieni.

Harius Cutthroat?

Lider grupy, zwany „atamanem” śmigał muchóweczką, że aż furczało.

Grzegorz na muchę nie łowi.

A ja muszę się w pełni najpierw nasycić dopiero później bawię się w subtelności jak zmiana wędki czy pozycji.

Góra poza jednym epizodem ze spinem okazała się jednak domeną uzbrojonego w muchę Gajusza.

Fajny lenok – a że na muchę z pewnością podwójnie satysfakcjonujący.

Maciej od początku zaczął eksperymentować z powierzchniowymi imitacjami myszy.

Na mniejsze rozmiary skakały hariusy, że aż miło było patrzeć.

Nimfami też nie gardziły.

Po rekonesansie w górze rzeki postanowiliśmy na wieczór wrócić na błota.

I to z pewnością była dobra decyzja!

Wydawało się, że ujście ruczaju mieliśmy przekłute doszczętnie. Rzeka jednak miała dopiero pokazać ile w niej życia!

Nim pojawiła się ulotna kołderka z mgły, lustro wody odbijało romantyczne kolory zmierzchu. Zupełnie jakby obok Ciebie w salonie przeszła ukochana w nęcącej koszulce w kierunku sypialni posyłając zalotne spojrzenie. Po prostu wiedziałeś, że będzie dobrze.

I było!

Emocje aż do zapadnięcia ciemności. Tylu łomotów na rzece nie pamiętałem od najlepszych tajmieniowych lat w Mongolii. Ależ te lenoki tam waliły!

Przed nami jeszcze półgodzinny powrót do obozu a nie pamiętaliśmy ukształtowania terenu jaki ma nas naprowadzić. Na szczęście Rosjanie w obozie pamiętali zaświecić latarki.

Nim dotarliśmy do domków, na parkiecie nieba tańczyły już w swych migotliwych sukienkach gwiazdy.

Czekała nas jeszcze radosna kolacja w jadalni o standardzie ruskiej bardaszki – ależ miała się nam przez najbliższe dni stać ona bliska.

Ciągnące na tarło gorbusze zaopatrywały nas nieustannie w świeżą ikrę. Mało komu przychodziło do głowy zatem by na śniadanie naleśniki pochłaniać z dżemem. Bliny z kawiorem – ha!

Po śniadaniu zaś przegląd pudełek z przynętami i … wio!

Tym razem zagadaliśmy z rybakami. Tak – niestety zebrała się brygada kolesi, którzy wzięli górną Muhtel w arendę (wynajęli) z zamiarem pozyskiwania ikry z gorbuszy. Rzekę przegrodzili instalując system klatek i zagród. Interesował ich tylko kawior. Zdziwiliśmy się grubo, ba byliśmy nawet nieco wzburzeni czy przypadkiem to nie kłusownicy. Przewagę liczebną jednak mieli znaczną, również w broni palnej! Sami nie wiedzieliśmy co o tym myśleć. Na wszelki wypadek bardzo pokornie zagadaliśmy, czy nie podrzuciliby nas na silnikach strumieniowych swymi mniejszymi pontonami powyżej miejsc zbadanych dzień wcześniej. Oczywiście w tajdze coś takiego to nie problem.

Załapałem się na pierwszy rzut transportu. Pierwszym witającym nas w górze rzeki była klępa łosia.

Gdy tylko ponton ruszył po pozostałych chłopaków a fala ucichła na rzece (warkot silnika niekoniecznie), Maciej już zapiął pierwszą rybę.

Doprawdy dobry lenok…

… i to z jakimż walczącym sercem!

Dobre 70!

M.in. po właśnie rekordowe lenoki tu przybyliśmy.

Zwróćcie uwagę na śluz na rybie, jaki był matowo biały. Wyjęte z wody były ciemne ale puszczone uwidaczniały ten białawy właśnie nalot. Dlatego nazwaliśmy je białymi lenokami.

Ależ to była ryba!
Stała w parze z jeszcze mniejszą. Obie kilkukrotnie spod krzaka odprowadzały mi pod nogi woblera. W końcu Salmo Executor w kolorach pstrąga został wciągnięty cały przez tego wygarbionego kabana!

Duet z górnej Muhtel.

76cm, które spiło mnie tamtego dnia wędkarskim szczęściem a wieczorem limoncello z kryształowego rogu!

Oczywiście wszyscy zgodnie byliśmy wdzięczni naszym organizatorom – Dimie i Pawciowi!

Prawie 60-cio centymetrowa ryba, która gdyby była pstrągiem w Polsce uszczęśliwiłaby wędkarza nieziemsko tam musiała być poparta upartym namawianiem kolegów by łowca zapolował z nią do zdjęcia.

Pawcio przypomniał sobie o koralikach z Alaski, którymi skutecznie zaczął dociążać muchy na zbyt lekkiej lince.

By ryba tak wyglądała w rękach Pawła musi być większa niż podejrzewacie.

Ryb było w bród i dopóki muchy się nie pozrywały, koraliki nie potraciły było obłędnie dobrze!


To był najlepszy odcinek – kilka przelewów i płytkie rynny z zielskiem. Lenki wyskakiwały jak króliki z cylindra!

Rafi zachwycony nową wędką uzbrojoną przez pracownię Rodmas z Gdańska czesał lenoka za lenokiem.

Takich rzeczy nawet w Norwegii nie ma!

Piękny odjazd u Maćka.

Choć ryba niespecjalnie emocjonujących rozmiarów.

Pawcio zawsze gdy zapinał dobrą rybę dostawał krzywicy nóg. Chyba bał się, że ryba swoją masą może Go przewrócić;)

Oczywiście znów koralik swoje zrobił.

Grześ nie musiał bawić się w koraliki. Łowił na męskie przynęty.

Rafał wygrzebał z pudełek jakieś norweskie wynalazki i natychmiast zamiast lenoków zaczął łowić gorbusze. Te mimo zabiegów rybaków poniżej w masowych ilościach napływały raz po raz. Jakby natarcia odbywały się oddziałami. Ryby ciągle przechodziła masa a jak się ograniczenie będzie miało na populację tych ryb w Muhtelu pewnie wyjdzie za kilka lat.

W głowach huczało „jestem tu i teraz; to moje 5 minut w tym miejscu”. Nie odpuszczał nikt!

Andrzej znalazł miejsce gdzie wyciągnął kilkanaście lenoków w kilkunastu rzutach.

Uroki górnej Muhtel.

Zwałek i zatorów było co nie miara. Ryby miały się gdzie chować.

Sędzia nie bawił się w przerzucanie. Łowił selektywnie. Skupił się na tych większych.


Jak dla każdego faceta – rozmiar się liczy! Dobre 70 centymetrów;)

Macieja od tej strony nie znałem – nosi czapki, zakłada koszule i pije tylko piwo, które fotogenicznie wychodzą na zdjęciach!

Kolejna wyprawa, kolejna rzeka, kolejny jej kilometr, kolejne ryby, kolejne ognisko i herbata z dymem w smaku… ŻYCIE.

Boleniowe wobki też dawały radę.

Byle tylko szybko poprowadzić.

Andrzej każdą jedną rybę do zdjęcia trzyma tak samo – gdziekolwiek się znajdzie. Czas by wybrał się na tajmienie to zmieni chwyt;)

Szliśmy jeden po drugim. Kawalkada dziwnie schodząca w dół rzeki. Poprawiająca jeden po drugim.
Bez sensu? I co z tego? Łowił każdy – pierwszy, trzeci czy ostatni. Rzeka nieruszona!

Kolejny biały lenok. Tym razem w rękach Grzegorza.

A gdy się rybki nie chciało długo reanimować bo czekały kolejne, konstruowało się tzw. szpital reanimacyjny.

Tak wygrzbiecony samiec gorbuszy musiał wpłynąć z morza już jakiś czas temu. Były to bardzo silne ryby.

Jestem przekonany, że to nieruszony fragment rzeki – kilkadziesiąt metrów między dwoma poważnymi zatorami. Rybami był dosłownie nafaszerowany!

Aby doń dotrzeć należało przedrzeć się przez te zwaliska suchych drzew naniesionych przez rzekę. Trzeba było uważać gdyż wygrzewały się tam jadowite żmije zygzakowate (Vipera berus).

Nawet po przejściu kolegów, chwilę później można było złowić rybę.

Maciej przy zwalonym drzewku.

Lubiłem iść na końcu.

Zdejmowałem w spokoju niedobitki, choć nie nazwałbym tego dobijaniem rannych.

W rzece były też palie – niestety rzadko większe od naszych przynęt.

Współpraca dwóch wędkarzy z drugiego końca świata. Muszkarz, spinningista – dwa bratanki.

I na jej efekty długo czekać nie było trzeba.

Streamer vs. Wobler

Doprawdy spory to przywilej łowić na nieskalanej wodzie. Tylko łowca i szum rzeki zamieszkały przez płetwiaste plemię. Tętno rzeki, której samemu staje się częścią.

Dobra chwila.

Kolejna dobra…

… i jeszcze lepsza bo dzielona z przyjacielem.

Ataman z ciapatym – ramię w ramię, łeb w łeb.

I znów ataman, tym razem z Maciejem.

Czasem tak łykały, że trzeba było wypiąć od skrzeli. Ryzykowne ale bywa lepszym rozwiązaniem. Mając ikrę i kraby, również smażone hariuski lenok rzadko gościł na stole jadalni.

Ataman miał swój dzień – łowił jak natchniony.

Lenki spisywały się fantastycznie. To był dzień, o którym się nie zapomni.

Pełnia radości. Jeden z lepszych dni tej wyprawy!

Kolejny dzień obudził nas alarm wszczęty przez Pawcia szukającego miejsca gdzie król chadzał piechotą. Niedźwiedź pod obozem!

Pognaliśmy z Maciejem z aparatami w dłoniach i sercami w gardle. Szybciej nas zwęszył niż zobaczył.

Za nami wyskoczył bodyguard Alosza. Gdyby zwierzak zaatakował, wystarczyło paść. Reszta trzymała się w piżamach z tyłu 😛

Po opadzie emocji pora na śniadanie – pielmieni z gorbuszą.

A po śniadaniu w nieco słoneczniejszej aurze mieliśmy ruszyć nie w górę a w dół – na wypływ z Zalewu Muhtel.


Nawet w obozie pachniało morzem ale im bliżej ujścia tym bardziej – „ochocko”.

Wypływ należy do bardzo malowniczych miejsc.

Zamieszkały przez liczne Orły Stellera.

Zwróćcie uwagę na „tukani” dziób tego drapieżcy. Stworzony do rozrywania twardej rybiej skóry.

Nikita z częścią ekipy zdecydował uskutecznić rybałkę morską.

Ujście Muhtel do Morza Ochockiego.


Gromadzi się tam stale kilkadziesiąt fok obrączkowanych. Mają tam bazę pokarmową nie tylko w trakcie ciągu łososi pacyficznych.

Pionier z Polski – Grzegorz Popiela.

Duża blacha, duża kotwica, kawał mięcha i… kiedy krab wchodzi na przynętę czuć drgania na plecionce. Trzeba odczekać by dobrze się usadowił i podrywając liczyć, że się zaklinuje w kolanku haka.

Diabły morskie biorą jak dorsz albo zasysają przynętę z dna. Dobry przeciwnik na wędce.

Połów. Taki obrośnięty pąklami krab to już stary skorupiak. Sprawdzone zostały także sieci i klatki. Złapane kraby potrafią w nich wytrzymać wiele tygodni jednak mięsa w pancerzach z dnia na dzień jest coraz mniej. Po prostu chudną.

Tymczasem na ostatnich dwustu metrach Muhtela nadchodził odpływ. Po przeciwnej stronie, w lesie słyszeliśmy niezadowolonego niedźwiedzia. Pomiędzy krzykami mew i innych ptaków morskich raz po raz jakieś mruki i ryki. Niedaleko ma swoją jaskinię.

Wyraźnie mu się nie podobało, że zakłócaliśmy harmonię krajobrazu.

Orły białoplecze były równie zaniepokojone naszą obecnością co my bliskością misia.

Nie byliśmy tam oczywiście bez powodu. Ostatnie kilkaset metrów rzeki to domena kundży. Widać było, że środowisko słonawe im nie przeszkadza, choć z każdą chwilą odpływu ich aktywność spadała.

Rzeczne leopardy fantastycznie brały na czerwone, różowe i pomarańczowe pianki, które niegdyś skręcił mi Mateusz Sękiewicz na Grenlandię. Ważne by bardzo agresywnie je prowadzić. Nie miały tyle smużyć co bulgotać, chlapać, uciekać. Ryby dostawały szału i atakowały jedna przez drugą – po trzy, pięć, siedem na raz!

Po godzinie przynęta już wyraźnie nosiła ślady po leopardzich zębach.

Muchowanie w takiej scenerii należało do niezwykle wybornych chwil. Człowiek nawet przystawał i delektował się obrazem kolegów sprawnie wywijających sznurem. Coś pięknego!

Z przeciwnej strony w końcu niedźwiedź odpuścił ale para bielików zaciekawiona długo nam się przypatrywała.

Ptaki te tworzą bardzo wierne pary. Przypominają w tym ludzi. Są niezwykle rozumne i… uczuciowe. Ich nostalgiczne witanie się (jakby szczebiotały) z zarzucaniem głów na grzbiet to fascynujący widok. Love is in the air.

Dziwna ryba. Było jej naprawdę sporo. Trwał jej ciąg z morza do rzek. Rosjanie nazywają ją „krasnopiórką” choć oczywiście ze wzdręgą niewiele mają do czynienia. Pachniały jak stynki – świeżym ogórkiem ale inny pysk i brak płetwy tłuszczowej wykluczają je ze stynkowatych.
Po prostu – krasnopiórka. Z miejsc gdzie brały trzeba było uciekać bo łowienie tam stawało się bezsensowne.

Wypływ z zalewu Muhtel

Przeurocze, pielęgnowane w pamięci miejsce.

I para białopleczich z młodym poniżej – tuż nad niedźwiedzim lasem.

Na jeziorze, tuż pod naszym campem szalały gorbusze więc należało się lepiej przyjrzeć temu zjawisku.

Okazały się nieźle brać znów na czarne puchowce więc zabawę mieliśmy pod samym nosem. Widać, że ryby gromadziły się przed ujściem strumienia, z którego braliśmy pitną wodę do kuchni.

Wieczór jednak mieliśmy spędzić znów w ujściu ruczaju na błotach. Oczywiście z uzbrojoną eskortą. Niedźwiedzi doprawdy było w okolicy sporo.

Nie przeszkadzało to beztrosko bawić się z wędkami. Mimo uśmiechów serca niektórych przepełnione były jednak troskami domowymi. Niedźwiedzie przy nich to strachy na lachy.


Pora założyć powierzchniowe imitacje myszy – zaraz się zacznie.

I… frrrrrrrrrrrrr… chlup … ciap, ciap, ciap, ciap, ciap… JJJEEB!!!

Rafi zaopatrzył pół składu w najlepsze arbogasty – zasłużył by samemu złowić największego lenoka wyprawy. I złowił! Pomiędzy hukami innych ryb szczęście uśmiechnęło się do mojego imiennika z Norwegii. 77cm!!!

Po takiej rybie łowca pił z rogu! Na stole – gotowane krabiki, smażone lipki i świeży kawior do wpychania w siebie łyżkami.

Kraby gotuje się bez doprawiania w morskiej wodzie.

A na śniadanie racuszki z kawiorem.

Kolejnego dnia powrót na górną Muhtel. Na zdjęciu przegroda skonstruowana przez rybaków.

A także wędzarnie i żółte silosy na ikrę (na zdjęciu nie wyglądają ale miały po 3 metry!)

Rzeka wyraźnie odczuła nasz ostatni przemarsz. Ryby brały znacznie bardziej nieśmiało. Ale ciągle się udawało coś wyłuskać.

Maciej ciągle dziabał na myszki z sierści sarny.

Jeśli lenoki były pokłute, skupiłem się na tych pięknie wybarwionych lipkach.

Maciej też umiał się do nich dobrać.

Rybacy w górze (dojechali tam gąsienicowym wiezdiechodem) mieli trochę sprzętu i nierzadko kursowali w tę i we wtę. Na szczęście, o dziwo rybom to nie przeszkadzało.

Długie i chłodne tamtego dnia łowy zakończyliśmy w obozie rybaków, gdzie zostaliśmy zaproszeni na uchę. Miły gest.

Życia nie mieli tam łatwego. Komarowe piekiełko w sercu lasu pełnego niedźwiedzi. Bardzo spartańskie warunki i to za cenę dość drogiej arendy (wynajmu rzeki w celach połowowych). Przedsięwzięcie wielce ryzykowne, odważne, wymagające harówy ale mogące przynieść niezłe zyski. Do odważnych świat należy! Na zdjęciu – kucharz obozowy przy przywleczonym piecu.

Narzędzia pracy.

Zupa była smaczna i gorąca – potrzebowaliśmy rozgrzania bardzo.


W obozie było 5-6 psów, które miały alarmować i płoszyć niedźwiedzie. Od czasu do czasu słyszeliśmy podczas wędkowania echa dalekiego ujadania i po chwili skowyt. Potem widzieliśmy u łajek rany albo na nosie albo na boku. Na szczęście nic poważnego. Dzielne, bardzo pogodne zwierzaki.

Traktowane dobrze ale też nieprzyzwyczajone do pieszczot. Trochę je tam rozpieściliśmy.

Bajkal i Sabir (o dziwo owczarek niemiecki moich rodziców wabi się tak samo) – dwójka z trójki szczeniąt z jednego miotu. Roboty z niedźwiedziami miały tym więcej im więcej truchła rybacy zostawiali na brzegu. Ryby były rozpruwane dla kawioru a ich ciała wyrzucane najczęściej na brzeg. To musiało wabić niedźwiedzie w ilościach… nierozsądnych!

W obozie pracowało kilkunastu chłopa. Byli bardzo gościnni i pomagali nie dość w transporcie nas na górę rzeki to jeszcze przy problemach z silnikiem. Paliwo, o które zatroszczył się Dima niestety okazało się z kiepskiego źródła i problemy z gaźnikami czy zalanymi świecami były naszym chlebem powszednim każdego dnia.

Grzanie świec lutlampą.

Bayangołowski wymiar podróżowania z wędką. Na wyprawach zamieniamy życie w przygodę.

W miejscu, gdzie rybacy zwykli zmywać roiło się od krasnopiórek niczym od małych yatoran w Boliwii!

Brały dosłownie wszystko co wpadło do wody. Za każdym razem i w nieskończoność.

Psy dostawały szału tak bardzo chciały te ryby zjeść. Widać, że przejedzone nie były. Ale też nie wolno im było surowych ryb bo potem ponoć chajtały w obozowym namiocie rybaków.

A że na błota od rybaków do naszego obozu zbaczało się tylko na parę minut. Każdy prawie spływ z górnej Muhtel musiał o nie zahaczyć. Pewna para białopleczich miała tam swój rewir.

Na ujściu ruczaju jak zwykle tłok. Największą rybę tamtego dnia zapiąć miał jednak Andrzej Gajewski. Wzięła na ciężką blachę prowadzoną przy dnie i nie dała się podnieść. Po ciężkim pulsowaniu i odjeździe w końcu się spięła. Kto wie – może to jeden z tych metrusów?

Kolejny dobry lenok z błot.

Rafał w końcu zapiął swoją pierwszą rybę w życiu na muchę!

Ten moment, ta ryba zmieniły go. Narodził się muszkarz.

Zmierzch zastał nas w obozie, na ujściu strumyczka. Gorbuszy z dnia na dzień przybywało, pływała stadami igrając w jeziorze, marszcząc garbami powierzchnię, skacząc – czekała tylko na jakiś impuls by ruszyć.

Niewiarygodne ale Rosjanie wspominali, że podczas głównego ciągu w strumieniu, ryby są w stanie przewrócić dorosłego faceta! Czyż to nie piękna wizja.

Wszyscy nałowili się za wszystkie czasy. Nie sądziłem, że jeszcze gdzieś na świecie są „kamczackie” ilości ryb.

Tajga przeglądała się w szybie naszej sypialni.

W końcu nastał dzień, dla którego przybyliśmy nad Muhtel. Zalew miał być tylko miejscem, z którego planowaliśmy atak na Wyspy Szantarskie. 29 lipca 2016.

Przed dotarciem do ujścia Muhtelu do morza spotkaliśmy miszkę. Tego dnia już tak nie kozaczył (choć bardzo możliwe, że nie był to ten którego słyszeliśmy kilka dni wcześniej).

Uciekał spłoszony warkotem naszego silnika. A że znajdował się po stronie mierzei oddzielającej rzekę od morza praktycznie nie miał gdzie uciec.

Chwilę potem, zmachany skrył się w wysokiej trawie. Lepiej nie spotkać takiego podczas spacerku. Za nami płynął drugi ponton, który zastał miszkę już przepływającego na przeciwny, lesisty brzeg.

Sprawdzone przez satelitę prognozy pogody były pocieszające ale mgła nadawała aurze nieco posępności.

W ujściu czekało nas jeszcze zatankowanie silników i baniaków do full’a. Przed nami 150km (w jedną stronę) do przepłynięcia Morzem Ochockim.

Nie tylko Andrzej minę miał nieco zatroskaną, lekko zaniepokojoną ale gdy powiedziało się A trzeba powiedzieć i B.

W ujściu podczas przypływu fale przybojowe były mniejsze a nerpy zaniepokojone obecnością ludzi raz po raz pokazywały się niczym spławiki. Czasem jakaś wynurzała się z kundżą złapaną w poprzek.

W końcu mkniemy. „W imię Ojca i Syna…”

Floppy water i wiatr w pysk nie pozwalały na najmniejszą odrobinę komfortu. Do tego to przenikliwe zimno. Każdy był wdzięczny za bliskość kolegi. Pierwszy raz się ogrzewaliśmy ciepłem kompana i poznaliśmy co znaczy wyziębienie organizmu podczas oddawania moczu. Telepka nie do opanowania!

Przerwa na posiłek i tankowanie na środku morza. Wszystko przy ciągle chodzących silnikach – lepiej uniknąć problemów z ponownym zapalaniem. Kawior zatem w oparach benzyny.

W końcu po 7 godzinach wariackiego rejsu docieramy. Najgorsze jeszcze przed nami.

Mgła mimo GPSów przeszkadzała w zlokalizowaniu ujścia rzeki. Do tego fale przybojowe były makabrycznie niebezpieczne. Szukając ujścia w końcu jedna zalała nas doszczętnie. Przy próbie odpalenia zalanego silnika urwała się linka i uderzyła nas druga fala. Trzecia zaś zabrała z pokładu rosyjskiego przewodnika. Rzuciliśmy się wciągnąć kompana. A gdy to się udało, kolejna fala wyrzuciła nas na brzeg na szczęście z pominięciem ostrych podwodnych skał!
Długo się jeszcze trzęśliśmy nie wiedząc z zimna, ze strachu czy adrenaliny. Wariactwo kompletne! Ale się udało. Stanęliśmy na Bolszoj Ostrov – największej z wysp szantarskich.

W ujściu rzeki Olieniej rozbijamy namiot, rozpalamy ogień.

Nastawiamy czajnik z wodą na herbatę.

Mimo dość nerwowego dnia, śmiechu nie brakuje. Odreagowujemy.


O poranku obudziłem się w namiocie z ośmioma chrapiącymi niemiłosiernie chłopami. Oczywiście Pawcio jak przystało na Atamana chrapał najgłośniej ale ten wątpliwej przyjemności koncert i tak był niczym w porównaniu do jego śpiworowych nocnych wędrówek. Jezu! Jak niektóre kobity mają przerąbane na tym świecie!;)

Do rzeki było raptem kilkanaście metrów ale mgła nie pozwalała przebić się wzrokiem. Ruszyłem wydeptaną ścieżyną.

Obóz stał w pobliżu krzyża, który upamiętniał miejsce katastrofy helikoptera sprzed kilku lat. Śmigłowiec uderzył płatem wirnika o powierzchnię wody kilkadziesiąt metrów od brzegu. Utopiło się 7 osób.

Wyspa pełna jest endemitów. To specjalny rezerwat – oczko w głowie samego Putina.

Ujście Olieniej to też pełno kundźy!

Oczywiście pianki nr 1! Ale inne muchy też dawały radę.

Rafał za to na spina łowi bardzo przyzwoitą rybę.

Na zdjęciu pianka nowa i pianka po poranku na Szantarach.

Najwyraźniej pomarańczowy to kolor godowy. Widać nie tylko endemiczne, szantarskie krasnopiórki miały w głowie tarło;)

Z uwagi, że blisko ujścia rzeka przez pływy miała słonawą wodę po wodę pitną trzeba było płynąć dwa kilometry w górą do dopływu.

Oczywiście zabraliśmy ze sobą wędki.

To była dobra decyzja.


Niestety dla Oli na rejs na Szantary nie było miejsca więc Rosjanie zaczęli gotować różne dziwadła. Na zdjęciu doprawiona pasta z rybich wątróbek, serc, ikry i mlecza!

Nadmiar soli w zupie zmniejsza się żarzącym węglem drzewnym.

Na szczęście smakowała lepiej niż wyglądała.

Mgła uparła się nas nie opuszczać.

Podobnie dobre humory.

W planach mieliśmy dopłynięcie do rzeki powyżej jeziora, gdzie złowić można endemiczne, szantarskie mikiże (pstrągi tęczowe) – jedyną taką populację na świecie. Niestety zgubiliśmy nakrętkę od śruby i mieliśmy tylko fuksa, że nie zgubiliśmy samej śruby! Więcej szczęścia niż rozumu. A że czekał nas jeszcze niebezpieczny powrót morzem, w którym pływało pełno badziewia nie ryzykowaliśmy dalszą podróżą w górę rzeki a skupiliśmy się na wypływie Olieniej z jeziora.
Niechcący przez to trafiliśmy na prawdziwe kundżowisko.

Wypływ Olieniej z jeziora na Bolszoj Ostrov w archipelagu Wysp Szantarskich.

To była prawdziwa rzeźnia!








Kundże tam były też nieco większe. Niektóre oscylowały w okolicach 70cm.



Dima na spina też czesał.



Ale jednak mucha jest mucha.


Ja oczywiście nie rozstawałem się z piankami. Co prawda stawało się to już nudne bo nie było rzutu bez brania i trzeba było przeżyć wiele holi, jednak takiego nasycenia efektownymi braniami z powierzchni nie miałem nigdy i nigdzie!

O zmierzchu byliśmy z powrotem na plaży przy namiocie.

Znów mogliśmy nasycić żołądki i nacieszyć się ciepłem z ogniska.

Tylko ten krzyż przypominał, że nie wszystkim się udało szczęśliwie tu dotrzeć.

Kolejnego dnia o poranku, mgła wcale nie miała zamiaru odpuścić. Byliśmy na Szantarach ale ich nie widzieliśmy! A miejsce doprawdy należy do jednych z bardziej uroczych na naszej planecie!

Po wcześniejszym telefonie wiedzieliśmy, że jeśli chcemy szczęśliwie wrócić i zdążyć na samolot w Chabarowsku to Szantary musimy opuszczać bo nadchodził sztorm i bardzo poważne deszcze. Bez żalu ale i z lekkim napięciem, bo znów przed podróżą przez pełne morze zaczęliśmy pakować pontony.

Jeszcze pożegnalna fota pod szantarskim krzyżem.

I przypadkowe odnalezienie chochli, którą wraz z resztką makaronu zdołał skubnąć nam z obozu lis i zakopać na trudne czasy.

W tą stronę płynęliśmy jedynie 5 godzin jako, że wiatr mieliśmy w plecy i woda była znacznie mniej rozkołysana. Udało się! Przed dotarciem do obozu nad Zalewem Muhtel czekało nas jeszcze sprawdzenie klatek i siatek postawionych ma kraby.

Siatki na kraby to stare obciążone sieci z pociskanymi śmierdzącymi truchłami gorbuszy. Skorupiaki po zwęszeniu padliny po prostu zaplątują się w sieci, do których przywiązany jest baniak na powierzchni. Niestety niedoświadczony Rafał (jak każdy z nas) zdołał wywalić z siatki ogromną kiść jadalnej sałaty myśląc, że to zwykłe zielsko. Ruscy najpierw chcieli skakać za sałatą do wody, potem strzelać do Rafała aż w końcu skończyło się na rzewnym spiciu jeden drugiego. Taka sałata! Ponoć tak dorodnej nie widzieli nigdy. Rafi! Takaja sałata! 😛

Po tym jak straciliśmy sałatę i dwa zębacze najbardziej cieszyliśmy się z krabów z ogromnymi szczypcami. Szykowaliśmy się do uczty.

Toastów i radości z powrotu nie miało zabraknąć do późnych godzin nocnych.

Co ciekawe – dwie godziny po naszym wypłynięciu na Szantary, zwabione zapachami do obozu przyszły dwa niedźwiedzie. Jedyna broń popłynęła z nami więc Ola z dwoma Rosjanami spędzili kilka godzin na dachu bądź w zamknięciu!

Na szczęście prawdziwi faceci byli już „w domu”. Nasz bardach po Szantarach wydawał się Hiltonem! Na zdjęciu naszyjnik ze szczypiec kraba.

Za powrót!

Impreza powitalna po Szantarach była gruba! Nad ranem trzeba było zabezpieczyć okno, którym wyleciał Ataman!

Kolejnego dnia pod obozem znów kręcił się jeden z niedźwiedzi, które tak wystraszyły Olę!

Chyba się zdziwił, że przybyło chłopa;)

Między sypialniami zaś uwijały się pociesznie burunduki.


Morska, słona bryza w drodze na Szantary nakłaniała właściciela Kałasznikowa do wyczyszczenia nie mniej niż niedźwiedzie, które wystraszyły mu dziewczynę!

Patrony w jadalni.

Gdy dopłynęliśmy znów na ujście Muhtelu do morza, mgła ciągle nie odpuszczała.

Orły Stellera chyba są przyzwyczajone do takich warunków ale ciekawe czy mgła przeszkadza im np. w polowaniu.

Z pewnością nie przeszkadza nerpom w polowaniu tam na kundże.

To pod tą górą znajdowała się jaskinia jednego z niedźwiedzi.

Morze tego dnia się wyciszyło, podobnie jak moje tętno po zuchwalstwach wobec niedźwiedzi.

Nie mieliśmy echosondy więc na łowisko prowadziły nas nerpy.

Szału nie było ale z pustymi rękoma nie wracaliśmy.

I powrót na jezioro.

Lewa chata to jadalnia, prawa sypialnia części chłopaków.

Gorbuszy w jeziorze mimo, że poziom wody w strumieniu wzrósł ciągle nie brakowało.

Taki samiec doprawdy potrafi pochodzić na wędce klasy #5

Krasnopiórka na imitację krewetki.

I Rafi z bardzo zacnym samcem gorbuszy.

Sarce z braku ikry są znacznie mniej cenione…

… niż chociażby takie samiczki.

A tym bardziej takie – jeszcze srebrna samica gorbuszy. Najwyraźniej ciągle napływały świeże ryby.

Pawcio nie mógł i nie chciał na to patrzeć – postanowił krem do opalania wetrzeć w swoje oczy! Najwyraźniej nie mógł więcej zdzierżyć kolejnych ryb na cudzych wędkach;)

Albo ciągle wspomnieniami wracał do Papui.

Tymczasem Andrzej łowi jakże piękną idealną rybę – samca gorbuszy.

Zachęceni namowami Dimy – ruszyliśmy popołudniu zajrzeć w sieci postawione na karasie.

Żyją one w jeziorze, w mocno zarośniętych zatoczkach w pobliżu mierzei oddzielającej zalew od morza.


Jeden z endemicznych karasi – karaś jednooki. Część tych ryb miała parę oczy, część tylko jedno. Mówi się, że zimą kiedy lód skuwa płytkie jezioro niemal do dna, przyciska uwięzione ryby uszkadzając im oko po jednej stronie! Czy to prawda???

Na brzegu lilia złotogłów.

Zdjęcie dla powodu ciężkiego serca.

Porzucaliśmy też trochę w morzu.

Niestety bez efektów choć miałem jedno odprowadzenie. Prawdopodobnie gorbusza. Łowy trwały do zachodu słońca.

Błękitne kosaćce dla błękitnych oczu.

Gdy wróciliśmy Rafał ciągnął nastą gorbuszę.

Nie zniechęciło go nawet spotkanie z miśkiem, który na parę minut odciął wędkarzowi drogę do domków.

Co tam niedźwiedzie?! Nic dwa razy się nie zdarza!

Wiedzieliśmy po co się tam znaleźliśmy!

Maciej z dobrym samcem już dobrze po zachodzie słońca. W Polsce wg regulaminu PZW ta ryba złowiona byłaby już nielegalnie 😛

Alosza – szantarski bard. Ileż smaczku dodaliśmy tej wyprawie zabierając kupioną w Chabarowsku gitarę.

Maestro.

Fajka pokoju mieżnynarodnewo.

Oj będzie brakowało w domu tego kawiorku.

Kolejny poranek nad Muhtelem.

W pobliżu obozu uwijało się wiele motyli.

Też miały swoje 5 minut. Jak mówią Rosjanie – zima u nas panuje od wrześnie do końca maja a potem… laaaato, lato i jeszcze raz lato…

Czekała nas najdalsza wycieczka w górę rzeki Muhtel. Przez pełen sitowia i tataraku oraz dziwnych, znów endemicznych roślin niedźwiedzi las.

Znalezisko po drodze.

Aż w końcu po dwóch godzinach forsownego marszu od wiezdiechodu rybaków dotarliśmy pod skałkę. Znajdowała się tam fantastyczna jamka. Niestety dziwnie nie obdarzyła nas zbyt szczodrze rybami.

Zaraz z Dimą rozpoczniemy powolny i daleki odwrót.

Grzesiu w parującej, bo chyba gotującej się od ryb rzece.

I Dima z rzadką w górze kundżą.

Znaleziona w krzakach, udająca że jej nie ma młoda kukułka. Co ciekawe – ptaki te jedzą szczególnie owłosione gąsienice motyli, które są często unikane przez inne ptaki. Nie konkurują zatem z przybranymi rodzicami o pokarm. Inna ciekawostka u kukułek to zdolność matki do znoszenia dokładnie takiego jaja (pod względem wielkości i koloru) jakie znajdują się w gnieździe przyszłych oszukanych rodziców. Jak wytłumaczyć to zjawisko? Scanner? Drukarka?

Radość z ostatnich lenków.


I stuknięcie się miast kielonkiem (alkohol się skończył) pajdą z łososiowym kawiorem.

Maciej zwykł takie kanapeczki popijać wodą z rzeki. Wyborne!

W końcu po siedmiu gwałtownych ale niezaciętych zbiórkach dobrej ryby wychodzącej do imitacji smużącej myszki udaje się Maciejowi złowić ostatnią zacną rybę.

Ostatni Maćkowy biały lenok tej wyprawy. Dobrze powyżej 70cm!

I rzut oka na jezioro z naszego obozu. Tuż po zachodzie.

Zaprzyjaźnieni rybacy (ekipa Tigrama) z radości za poznanie i wdzięczności za banię (kilka razy przypływali się wykąpać i przy okazji z nami napić w saunie) przywieźli upolowaną gęś.

Oczywiście gąska catch & release 😉

Kolejna noc w krainie niedźwiedzi w archipelagu mgieł. Kolacja i kupa śmiechu a potem lektura „Shantaram” – książki, która zmienia wiele. Wyborna, godna polecenia lektura!

Wcześniej jednak ktoś musiał uczynić jeszcze swoją powinność.

Skromne 200ml powinno przygasić nieco wspomnienie dzisiejszego lenoka – myszożercy.

Andrzejek obok wyraźnie zazdrościł;)

Tego pożaru nie ukoił nawet kompot z suszu.

Ataman nie był w stanie zaprowadzić porządku w sypialni chrapaczy. Dzięki Bogu załapałem się do sypialni z niechrapiącymi Andrzejami. Uff…

Padające nieustannie deszcze zachęcały do wizyty w bani.

Najadłem się krabów i kawioru do woli, nałowiłem się ryb ile dusza zapragnie i w rosyjskiej bani miałem okazję być po trzy razy dziennie! Rewelacja!

Dwaj przywódcy – jeden z Polski, drugi z Rosji.

Ostatni wypad na ryby

Nie mógł się odbyć nigdzie indziej jak znów na błota nad zimnym ruczajem.
Niestety deszcze wyraźnie schłodziły wodę i ryby już nie koncentrowały się tak w ujściu wcześniej ożywczego strumienia.

Rafał jednak udowodnił, kto jest łowcą największych ryb wyprawy. Nie było dyskusji. Kolejne dobre parę centymetrów powyżej 70! Ostatni biały lenok wyprawy.

Pogoda taka, że zostały nam tylko karty albo książki.

Wódka, która skończyła się kilka dni wcześniej nagle się znalazła. To było lepsze niż cud w Kanie Galilejskiej!

Strumień, w którym obserwowaliśmy ciągnące na tarło gorbusze…

… po deszczach wyglądał tak!

Kolejnego dnia gdy przestało padać, spadł już bardzo nieznacznie.

Całe istnienie poza rybami kryło się przed wodą. Rybacka ekipa Tigrama została zmyta doszczętnie. Ledwo uszli z życiem. Powodziowa woda zabrała klatki, sieci, silosy z ikrą, wędzarnie a nawet namiot obozowy, który znajdował się wyżej niż 2 metry od wody! Zalało ich doszczętnie i niestety wszystko musieli zaczynać od zera. Wiadomo było, że będą na minusie. Wszystko zależało od nich samych by ten minus był jak najmniejszy. Natura obroniła się sama.

W końcu nadszedł dzień powrotu. Trochę nerwowy bo zgubiliśmy śrubę ale Grzesiu cudem ją wymacał w jeziorze stopami. Zawleczka potem poleciała gruba. Najbardziej jednak się denerwowaliśmy czy Kamaz zdoła przejechać rzekami by nas podjąć z plaży nad zatokę Reyneke.

Zaraz ruszymy powoli w stronę domu.

Ostatnie spojrzenie na miejsce, które było naszym domem nad Muhtelem.

I pożegnanie z orłami Stellera.

Prawdziwy król Zalewu Muhtel.

Wracamy w mgłę.

Tuman uparł się znów nam odebrać piękne widoki. Mimo to co widzieliśmy też robiło grube wrażenie.

Jakieś wątpliwości, że było inaczej?

Gdy zawiał nieco wiatr, zabrało mgłę.



Formacje skalne zachwycały.

Morze to fantastyczny rzeźbiarz.


Z dala wypatrzyliśmy coś ciekawego. Ale że tak wysoko?!

Lew morski Stellera (Eumetopias jubatus)

Zwierzę musiało się tam dostać podczas sztormów bo nie wyobrażam sobie, żeby miało się wspiąć tak wysoko po skale.

Chyba, że było zdeterminowane walcząc o życie. Oznaczało to jedno – orki!

Brzegi były fantastyczne.



Gdy się przyjrzycie to ujrzycie siedzące na skale kormorany.

Wnętrze zatoki skryte od wiatru to znów domena mgieł. Jak w bajce!

Brzeg zatoki Reyneke.

Pomni naszego dobijania do Wysp Szantarskich zmobilizowaliśmy się i w akcji zejścia na ląd a właściwi wparowania nań przyjęliśmy tylko jedną falę. Wystarczyła, żeby zalać silnik na pożegnanie.

Przywitał nas bielik polujący na ptaki.

Tak jak po drodze było nam dane spotkać dwa humbaki (niestety żadnych sensownych zdjęć) tak na miejscu zobaczyliśmy i wymarzone orki.

Niestety w smutnej okoliczności, jako że młoda orka wpłynęła niechcący do zagrody – pułapki na łososie. Matka na wcześniejszym zdjęciu nie oddalała się bez dziecka. Na szczęście Rosjanie podjęli akcję uwolnienia orki. Zależało im by była żywa. Niestety nie doczekaliśmy się finału. Reyneke opuszczaliśmy kiedy akcja ratunkowa ciągle trwała.

Pozostała część stada orek, zwanych w Rosji – kasatkami powoli oddaliła się w kierunku Sachalina. Duża szkoda, że zalaliśmy silnik. Była co prawda próba odpalenia ale się nie udało. Szansa na unikatowe zdjęcia minęła… Może jeszcze kiedyś.

Na szczęście dostaliśmy cynę, że w tych stronach tak nie padało i Kamaz podejmie nas z plaży (w przeciwnym razie groził nam dalszy, 10-godzinny rejs do innej zatoki). Maciej nie odpuszczał do samego końca.

Czemu przyglądały się znów maskonury pacyficzne.

Nas czekała jeszcze uczta. Opuszczając gościnny Muhtel zebraliśmy po raz ostatni klatki na kraby.

Morska woda powoli dochodziła. Krabiki powoli się dusiły.

Zatoka Reyneke. Nie wiem co z planowanym ośrodkiem poławiaczy orek, jako że USA zaraz po naszym powrocie wprowadziła rezolucję zakazującą pozyskiwania tych pięknych zwierząt do akwariów z naturalnych warunków. Chyba, że po kwarantannie, pojmane w tym miejscu walenie będą uchodzić już za zwierzęta nie do końca dzikie… (?)

Gdy późnym popołudniem ucichł wiatr, pod nasze stopy zaczęła podpełzać znów mgła.

W końcu doczekaliśmy się upragnionego środka transportu.

Po trwającym ponad godzinę załadunku i krótkiej walce na plaży (obciążony Kamaz nie był w stanie podjechać na tym żwirze pod górkę) w końcu udało się dotrzeć do „drogi”.

Atrakcji co nie miara. Jak nie płoszone spod kół niedźwiedzie to takie fragmenty „drogi”.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Gdy jechaliśmy nocą w stronę Reyneke na początku wyprawy pomyliliśmy odnogi, na szczęście kierowca się zreflektował i w ostatniej chwili zawrócił. Spotkani podczas powrotu naukowcy nie mieli tyle farta albo doświadczenia. Zatopili starego Kamaza, do tego kręcący się po brzegu niedźwiedź nie pozwolił im zbyt szybko „zejść na ląd”.

W końcu się udało a po kilku godzinach zatrzymali nas by pomóc im w rozładunku i zabrać delegata do cywilizacji po pomoc. Wyholować tego w tym miejscu my nie mieliśmy szans!

W ciemnościach reflektorami Kamaza płoszyliśmy nie tylko niedźwiedzie ale i zające, które oślepione dawały się złapać. Ba – wypuszczone wcale nie chciały wrócić do lasu!

Po przegrużeniu w Mnogowierszynach z Kamaza znów w busa czekała nas jeszcze przeprawa przez Amur.

Cywilizacja!

Wiadra przeciwpożarowe na promie muszą mieć taki kształt. Te tradycyjne zbyt często były kradzione!

„Cztery wiadra lepiku na drugi pokład!”, „Ciąć liny!!!”

Po 23 godzinach w autokarze w końcu mogliśmy nacieszyć oczy architekturą Chabarowska.

A architekturę tam mają piękną!

I te smukłe kolumny!

Cywilizacja! Miast zwracać uwagę na prawdziwych zdobywców – wszyscy w komórkach!

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Dima Kotik, Andrzej Gajewski, Grzegorz Popiela, Andrzej Biernacki, Rafał Rabiega, Maciej Garbowicz, Ataman – Paweł Korczyk i na dole Rafał Słowikowski.

Mało jest miejsc na świecie, które mimo trudnych warunków tak ciepło wspominamy. Obóz nad Muhtelem zajmuje specjalne miejsce w naszych wspomnieniach. Odtąd kraby nie będą nam się kojarzyć już tylko z La Luną w Punta Arenas, krzyk mew z Norwegią a niedźwiedzie z Kamczatką. Zalew Muhtel wraz z Szantarami, na których byliśmy ale ich nie widzieliśmy to prawdziwe perły. Perły, które nie jak wieprze – docenić umiemy. Perły które zdobyliśmy. Te – jak perły na nagim ciele pięknej kobiety z pewnością uczyniły nas jeszcze bardziej męskimi niż byliśmy. Z pewnością nie była to wyprawa dla mięczaków! Piękna sprawa.

Tekst i przygotowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Maciej Garbowicz, Grzegorz Popiela, Rafał Słowikowski