Mimo, że Dzika Orchidea większości kojarzy się ze znaną produkcją filmową z Mickeyem Rourke i zjawiskową Carre Otis nam od zobaczenia jej pierwszy raz nad Rio Caura na zawsze kojarzyć się będzie z zdecydowanie większym temperamentem morokoto, skaczących payar i aymarami.

Zmęczeni anemiczną wiosną i w smętnych nastrojach kilka dni po katastrofie w Smoleńsku przyszło nam telepać się samolotem z Berlina do Madrytu, dalej do Caracas i po fantastycznej akcji z cinkciarzami ostatnim lotem do Ciudad Bolivar nad Orinoko.
W końcu zszokowani wilgotnym upałem, nie dowierzając stanęliśmy pod pewnymi drzwiami.


Posada Don Carlos – pensjonat w stylu kolonialnym zbudowany sto lat przed moimi narodzinami, w 1879r

Spędzić noc w takim miejscu, pachnącym starym światem – bezcenne

Mimo abstrakcyjnych różnic szybko poczuliśmy się jak w domu – piwko z tego barku fantastycznie rozlewało się chłodem w rozgrzanych przełykach

Miejsce śmiało mogłoby posłużyć jako scenografia do którejś ze zmysłowych scen „Dzikiej Orchidei”

Rum w takim miejscu ma szczególny smak

Ciekawe jak śniadanie podawano tu ten wiek temu – bez służby się nie obyło. Kurczę! Żyłek byśmy sami nie musieli nawijać!


Nasza sypialnia o poranku

Paweł jako stały gość, lubiana i znana właścicielom osoba pewnie niczym Ernest Hemingway w Havanie dorobi się niedługo własnej imiennej szklaneczki

Szerszeń przy retro telefonie

Ależ miło tak wyciągnąć nóżki

Ach… żeby tak zobaczyć taką papugę na żywo


Nim tu jednak dotarliśmy należy pamiętać, że musieliśmy znosić wiele niewygód…

… a nawet tortur psychicznych! Ja na przykład musiałem siedzieć obok tej pani w lewym dolnym rogu! I nie mogłem spać nic a nic! Bałem się, że jeszcze głowa mi poleci a Agata nie byłaby zadowolona z takiego obrotu spraw (jak widać Zygmunt też nie mógł spać!)

Tuż przed wyjazdem

Dobra – koniec tego barłożenia. Ruszamy! Przez pampę i lasy w kierunku Maripy

Absurdalne zjawisko – Wenezuela mimo ogromnego deficytu prądowego w ciągu dnia rozświetlona jest wszystkimi latarniami miejskimi (palą się przez całą dobę).

Pchlarz znad dopływu Orinoko

Paweł ratuje sytuację – Serveza jedzie!

Wiedzą jak reklamować piwo.

I już nad brzegiem Rio Caura. Jej woda ma herbaciany odcień pochodzący od kwasów taninowych wypłukiwanych z dżungli. Zjawisko to wpływa na odczyn wody co jest dobroczynne w skutkach bo nie ma komarów! Załadunek naszej curriary i…

W drogę! Jak widać w głębi, chłopaki szybko znaleźli odpowiednią buteleczkę, więc czas popłynął szybciej. „Jak jest Szerszeń?!”

Znane drzewo na środku rzeki

I kto wpadnie na to co to za gatunek czapli? Ani to modra ani czarnobrzucha.

Brzytwodzioby amerykańskie (Rynchops Niger) – żerują najczęściej o zmroku. Ptak lata wówczas nisko nad wodą, dziób ma szeroko otwarty a jego spodnia część, silnie spłaszczona po bokach oraz mocno przedłużona, „przeczesuje” wierzchnią warstwę wody. Jeżeli ptak poczuje dotknięcie ryby lub skorupiaka, gwałtownie przymyka górną część dzioba i nachyla głowę ku piersi.

Płyniemy


Zmierzch nad dopływem Orinoko – Rio Caura.

Szybko rozgościliśmy się w ciuruatach Cocuisy

Rano Paweł tylko przestrzegł każdego z nas by agawy te omijać szerokim łukiem, gdyż szczególnie upodobały sobie je jadowite węże.

Nasza nowa sypialnia

Widok z hamaku wprost na rzekę

Zaczynamy rybałkę

Mariusz po zmęczeniu z dnia poprzedniego zaczął dziwnie reagować na lekarstwa wzmacniające

Po to się urodziłem! Wędeczka i aparat w ręku a ja sam na drugim końcu świata, gdzieś daleko od cywilizacji. Tylko ukochanej kobiety brak.

No może nie do końca sam – ale za to w dobrym towarzystwie kumpli po kiju

Najpierw Andrzej holował payarę dziwiąc się, że holuje po jednej stronie łodzi a ryba skacze i szaleje po drugiej. Niestety spadła, ale zdążyła nam uświadomić jaki gatunek ten ma temperament. Chwilę później wyciągam pierwszą payaritę.

Zostawiła mi na pamiątkę kawałek zęba. Z czasem wszystkie nasze przynęty miały przejść ciężki test wytrzymałości i te co „przeżyły” nie przypominają siebie z początku wyjazdu ani trochę!

Póki co beztrosko hasały po wodzie podczas naszego przemieszczania z miejscówki na miejscówkę

Jasiu pod fachowym okiem Pawła chyba najlepiej i najszybciej skumał o co chodzi z tymi payarami

Pierwsza dzika orchidea z rodzaju Cattleya. Storczyki te to epifity, czyli rośliny żyjące na roślinach lecz nie prowadzące pasożytniczego trybu życia. Korzystają z innego gatunku jako podpory, a odżywiają się samodzielnie. Wyrastają w miejscach, gdzie gromadzi się martwa materia organiczna lub osiedla się na pędach innych roślin, a składniki odżywcze i wodę pobiera z powietrza lub opadów.

Wenezuela to raj dla entomologów

Jasiu z kolejną payarą tego dnia.

Zygmunt ryby holował szczególnie ostrożnie i długo – odnosiło to całkiem dobre rezultaty. Tyle, że to nie na mój temperament.

Wszyscy jak sępy obskoczyliśmy miejscówkę próbując uszczknąć coś dla siebie

Jasiu znowu w akcji

I zaraz hop, do wody.

Ależ to to brzydkie (nie piszę o sobie)

Motyle były wszędzie. W Cocuisie miały wręcz motylostrady i latały w tę i we w tę praktycznie przez cały dzień. Wieczorem zaś przylatywały drapieżne motyle przypominające barwą i kształtem stealth fightery F-117 i rozpoczynały polowanie wokół naszych żarówek na mniejsze owady. Wielkich morpho niestety nie widziałem. Niestety nie wiedziałem wówczas, że najprościej je przywabić falowaniem kawałkiem fioletowego, błyszczącego celofanu.

Paweł w motylostradzie

Arkady Fiedler!
Grażynka Leona po zobaczeniu tego zdjęcia przestała określać rozradowanych ludzi, że są cali w skowronkach, za to „szczęśliwi jak Szerszeń w motylach”!:)

Nasza kucharka szykowała dla nas coraz wymyślniejsze rarytasy – CFC – Cocuisa Fried Chicken;)

Hamakowa sypialnia

Początkowo jak przystało na „zasypiacza nabrzuchowego” niepokoiła mnie perspektywa spania w hamaku w pozycji zgiętej. Nic bardziej mylnego – śpi się nie wzdłuż, ani nawet w poprzek lecz po przekątnej. Tylko wtedy kręgosłup jest całkowicie prosty. Ileż to rzeczy człowiek przez wędkowanie się dowie.

Ciekawe o czym drzemie Szerszeń?

Jedni śnią a inni chcąc się uwolnić od męczących wizji wynikających chyba z przegrzania baniaka muszą ochłodzić styki

Wenezuelska kultura macho widoczna jest na każdym kroku. W knajpach plakaty gołych b…, przepraszam – lekko ubranych niewiast. W ciasnych uliczkach malowidła niektórych części ciała tychże pań w podobnym stanie przyodziania. W samochodach dyndające pod lusterkami zdjęcia ciekawie patrzących pań i nawet w gazetach fanów futbolu, które nie wiedzieć skąd znalazły się w dżungli do piłek również są doklejone miłe panie. One gwiżdżą patrząc z papierowych stron na nas, my gwiżdżemy na nie.

Płyniemy na morokoto powyżej El Castillo

Morokoto to ryby, których przysmakiem są orzechy. Wystarczyło znaleźć odpowiednie drzewo w odpowiednim stadium rozwoju i można było mieć pewność, że pod spodem w wodzie na spadające owoce czekają morokoto.

Wówczas należało tylko podrzucić pływającą przynętę, wielkościowo (kolorem niekoniecznie) przypominającą orzechy a branie następowało z impetem tuż po zetknięciu np. slidera z wodą. Fantastyczne łowienie!

Morokoto są przez naturę odpowiednio wyposażone by sprawnie poradzić sobie z łupiną orzechów. Niestety wielokrotnie odczuły to i nasze pomiażdżone woblery.

Kolejna noc i chłopaki w hamakach niczym w jakichś upiornych gigantycznych pajęczych kokonach przygotowują się do snu. A śni się tam fantastycznie! Organizm w lesie równikowym jest tak dotleniony, że człowiek ma po kilka snów jednej nocy i pamięta je ze szczegółami.

Akurat panował nów, więc noce były szczególnie ciemne. Ale nie jedynie światło gwiazd rozświetlało dżunglę w nocy. Któregoś razu wracaliśmy z nocnej zasiadki na suma a brzegi rzeki rozświetlały setki migoczących świetlików. Widok – fantastyczny!

El Castillo

Curriara seniorów podąża naszym śladem

Alexander z payarą Pawła

Wampiryczny uśmiech wenezuelskiej ślicznotki

Paweł szybko poznał skuteczność najnowszego wynalazku produkcji Salmo – Sweeper’a

Cóż za zgryz – myślę jednak, że nawet moja kochana Dr Bożenka Kuc niewiele by tu zdziałała;)

No i wypuszczanko

Płynie!

Chłopaki po drugiej stronie też nie próżnowali. Jasiu.

Zygmunt.


Tam nawet stare, rozlatujące dłubanki popycha Yamaha czy Suzuki

Człowiek chciałby zaznać intymnej chwili samotności a tu… 😉

Kormorany mają tam raj

W największy upał gasiliśmy pragnienie cudownie zimnym piwkiem

Skąd zimnym? Zapytacie. A tak! Mieliśmy lodóweczki z lodem a w nich piwerko, rumik i colka. Swoją drogą to nawet nie wiedziałem, że może być lód lepszy i gorszy. Faktycznie lód dłużej mrożony potrafił trzymać 3 dni dłużej od badziewnego!

Podczas przerw na obiad i krótką siestę część spała, ja jednak uganiałem się z aparatem za jaszczurami. Skubane były na prawdę szybkie.

Gekon

A po obiedzie znowu na rybki

Mijamy Skałę Księżniczki z lewej i zmierzamy ku Cinqo Millas

Słynna Cinqo Mill – jedno z najlepszych miejsc na payarę na Rio Caura

Jasiu znowu zaczął haratać na gumy a my jak zwykle tracić na woblerach

W drodze na El torro

Gdy zbliża się noc w dorzeczu Orinoko wygląda to tak. Z uwagi na bliskość równika dzień i noc trwają po blisko równe 12 godzin

Nasza przynęta na sumka i raje (ta pasiasta rybka to bokini ale najlepsza jest i tak coporo)

Czekając na branie…

… Oczywiście degustujemy miejscowy rum

W zatoce kajmana (istnieje niepisana reguła, że im większa zatoka rzeczna tym większy kajman ją zajmuje – wynika to ze spływania z góry rzeki co większych osobników i wypierania mniejszych; jeśli terytorium robi się za ciasne gadzina rusza ku ujściu rzeki) Zygmunt w końcu zacina raję.

Raja to słodkowodna płaszczka, której długi ogon uzbrojony jest w niebezpieczny jadowity kolec. Nieopatrzne nadepnięcie na tą rybę może zaowocować fatalnym skutkiem. Należy pamiętać, że kolec działa jak tępa szabla i nigdy nie wychodzi z ciała ofiary tą samą drogą, którą się w nim znalazł. Rozcina skórę powodując niemałe obrażenia a ból od toksyny jest niewyobrażalny. Na szczęście ofiary najczęściej przeżywają.

Kolejnego dnia skoro świt ruszyliśmy na jeden z mniej znanych dopływów Caury. To właściwie było wtargnięcie na prawdziwą Terra Incognita. Już po pierwszych kilkuset metrach przeleciał pierwszy tukan.

Kawałek dalej hoacyn wylądował na gałęzi z tukanem

Las był tu fantastycznie dziki

Najprawdziwszy deszczowy las równikowy

Nim rozpoczęliśmy rybałkę nadarzyła się okazja na polowanie, co też Paweł wykorzystał z nieomylnym okiem. Na zdjęciu ustrzelona para czubaczy zmiennych (Crax rubra)

Szerszeń – zagorzały miłośnik wszelkiego stworzenia w tym robali pozwalał wielkiej ćmie wyprawiać różne cuda przy swych ustach.

Rozpoczęliśmy spokojny dryf z nurtem rzeki i obławianie ciekawszych miejscówek. Ja oddałem się w pełni fotografowaniu tej fascynującej okolicy.

Młody osobnik Czapli tygrysiej zwanej też Tygryską rdzawoszyją (Tigrisoma lineatum)

Pierwszą rybą, którą wyciągnęliśmy na Nichare była pirania.

Kwiaty dżungli. Mimo, że nie znajdowaliśmy się w prawdziwej dżungli (takową można znaleźć tylko w Azji Południowej) synonim ten jednak świetnie i obrazowo określa wilgotny las równikowy zatem pozwolę sobie używać tego określenia właśnie do tych, miejscowych lasów. Błąd ten przyjął się tak bardzo w dzisiejszej literaturze więc gdy podążę dalej tą drogą mam nadzieję nie wywołać krzyków oburzenia.

Rybaczek amazoński (Chloroceryle amazona) – jeden z miejscowych zimorodków

Czasem trzeba było wyprostować gnaty – oczywiście nikt by nie zmusił nas do wypuszczenia wędek z rąk (mnie do wypuszczenia aparatu)

Paweł miał tu branie picua ale niestety się nie zapięła

No dobra – głód wygrał z wędkowaniem

Oczywiście bez lodóweczki pełnej piwka nikt się nie ruszał

Szerszeń wpadł na pomysł łowić na przynęty o kolorze oczu piranii – pierwowzorczynie zwariowały!

Ząbki idealne – co myślisz Bożenko?:)

Wyjść na brzeg i przejść kilkanaście metrów bez maczety – w takich miejscach to nie możliwe.

Las po porannym deszczu oddychał „pełną parą”

Kolejny rybaczek amazoński. Powszechny jest w tych stronach także rybaczek obrożny (Megaceryle Torquata), którego nazywa się Martin Pescador (Marcin Wędkarz)

Szerszeń Wędkarz (Homo sapiens)

Szerszeń – łowca piranii

Lelek białopręgi (Caprimulgus cayennensis)

Liście bananowca

I owoce bananowca

Przepraszam ale botanik to już ze mnie żaden. Zapraszam jednak do popatrzenia na różne gatunki roślin tamtejszych lasów. Różnorodność flory była wyraźnie i kilkukrotnie większa od tej nad brzegami Rio Caura.







Nas szczególnie cieszył widok dzikich orchidei – zwykle, co było co najmniej dziwne zapowiadały one spotkanie z dużą rybą.


Niestety nie musiało i zwykle nie wiązało się to z wyciągnięciem tej ryby. Na zdjęciu kotwica Szerszeniowego woblera po braniu dziesięciokilowej morokoto

Tygryska rdzawoszyja (Tigrisoma lineatum)

Labirynt skalny na Nichare

Tylko skrzek ar albo ryczące wyjce były w stanie oderwać wszystkich na raz od rybałki

A skoro Szerszeń sięgnął po aparat było to z pewnością coś interesującego

Nichare – rzeka dla której wrócę do Wenezueli

Paweł już rano stwierdził, że tak niskiego stanu wody na tej rzece jeszcze nie widział

Niestety niski stan wody i obawy części kolegów przed noclegiem na terytorium dzikich Indian nie pozwoliły dotrzeć do górnego odcinka rzeki gdzie znajdowało się królestwo bocon.

Ara żółtoskrzydła (Ara macao)

Ary występują zawsze w parach lub większych grupach. W locie hałaśliwie skrzeczące, żerujące na czubkach drzew jednak zawsze milczą.

Ależ fantastycznie było móc na nie patrzeć w naturalnym środowisku

Od późnego popołudnia las wypełniał ryk wyjców. Echo roznosiło ten dźwięk szeroko zagłuszając nawet niemiłosiernie piłujące świerszcze. Zobaczyć jednak można było jeszcze inne gatunki małp. Czasem tylko kołyszące ogony, czasem całe sylwetki ciekawskich zwierząt.



Przyroda Nichare tak nas pochłonęła, że nim się kapnęliśmy podkradła się noc.

Tak jak ary tylko w locie, tak amazonki skrzeczą i na drzewie

Nichare wieczorem – serce się krajało, że nie mogłem patrzeć na to usypiając

Ale tak to jest – gdy jednych fascynuje dżungla i słynne jej prawa inni liczą, że skoro jest prawo to musi być chyba i bezprawie.

Do Cocuisy dotarliśmy już w całkowitych ciemnościach. Indianie ostatnie kilometry pokonywali lancią jedynie „na słuch”. Przyszło kolejną noc spędzić znów w hamaku pod dachem a nie zielonymi liśćmi bananowca.

Mało który sędzia spędza tak ciekawie urlop. Andrzej jeszcze wtedy nie podejrzewał, że stanie się łowcą największego pavona wyjazdu a tego dnia jedynej bocony na Nichare

Nim ruszyliśmy wszyscy na ryby miałem niecodzienną okazję fotografować pewnego gada

Kajman czarny (Melanosuchus niger)

Pionowa źrenica świadczy, że jest to gatunek prowadzący wybitnie nocny tryb życia. Dość powszechny w Pantanalu w Wenezueli jest rzadkością. Najbardziej rozpowszechnione tu są tzw. „babo” – są one jednak znacznie mniejsze.

Malca należało przytrzymywać za czaszkę, gdyż każdą możliwą okazję dziabnięcia w palec wykorzystywał skrupulatnie. Do tego cały czas wzywał popiskiwaniem matkę.

Aż przyszedł Szerszeń i zrobił porządek;)

Te ścieżki w trawie wydeptały mrówki. Niewidoczne w dzień (chyba, że jesteśmy w głębokiej dżungli – są one tam tak agresywne, że skaczą na człowieka z drzew) rozpoczynają pracę o zmroku. Wówczas ścieżkami tymi transportowane są żagielki wycięte z zielonych liści, motyle czy nawet skubnięta nam kiełbasa!

Chłopaki ruszają na Nichare – tego dnia ich kolej. Ależ im zazdrościłem!

Mieliśmy cichą nadzieję, że młody Alexander i starszym da się we znaki swoimi docinkami.

Boconę złowił Andrzej – na zdjęciu w rękach Pawła.

Jasiu na Nichare szczególnie uwziął się na morokoto.

W tym czasie popłynęliśmy z Szerszeniem i Mariuszem pomiędzy Castillo i Cinqo Mill. Mariusz dał czadu!

Szerszeń też zaczął czesać zębiaste payary

A to guma Szerszenia po braniu payary:)

Szkoda, że nie widzieliście akcji – wspinaczka, chodzenie po drzewach i prawie pływanie – wszystko by wyciągnąć tą rybę. Ja wcześniej wyciągnąłem podobną – skubana jednak nie doczekała zdjęcia bo uciekła ze skały do wody (sic!)

Pamiętając przestrogi Pawła o wężach w agawach Cocuisy robiłem to zdjęcie z duszą na ramieniu. Ale czego nie robi się dla Was;)
El Castillo w pełnej krasie.

Simms saved my life! Gdyby nie te specjalistyczne ciuszki z filtrami przeciwsłonecznymi i zimne piwko nie mielibyśmy tak uśmiechniętych facjat.

Spisywanie notatek na potrzeby artykułów i niniejszej relacji.

Zdjęcie dla sponsora:)

Pełna klatka – sprzęt Szerszenia. Sam kilka razy robiłem tym zdjęcia i jako zagorzały nikonowiec napiszę, że fotografowało się tym naprawdę fajnie.

Na Rio Cani – rzeczce kajmanów. Nocny wypad na tą rzeczkę zawsze jest w stanie zaowocować w postaci kilku zobaczonych par kajmanich oczu rozświetlonych latarką bądź jeśli ktoś sobie życzy pyszną kolacją w postaci kajmaniego ogona.

Kacyk żółtoogonowy (Cacicus cela) na tle swoich gniazd. Wielokrotnie w dżungli mieliśmy okazję go słyszeć. Podobnie jak gwarek potrafi wydobywać z siebie najrozmaitsze i bardzo ciekawe dźwięki. Szkoda, że nie widzieliście naszych min gdy w środku dżungli słyszeliśmy alarm samochodu. Z tego co wiem Yanomami nie posunęli się tak daleko w technice.

Pływanie na tak małych rzekach musi odbywać się z parą czujnych oczu na dziobie – zawsze istnieje ryzyko uderzenia w podwodny głaz albo konar drzewa. Na dużej rzece z resztą też ktoś taki „na bocianim gnieździe” się przyda, choćby by chronić śrubę silnika przed zderzeniem z samotną unoszoną nurtem gałęzią.

Słodkowodny delfin! Kilkukrotnie żeśmy się z nimi spotykali. Pływały najczęściej w parach bądź matka z młodym. Wypatrzone zachęcaliśmy pukaniem w łódź bądź chlapaniem wodą – pozwalało to na długą obserwację tych przyjaznych stworzeń. W dorzeczu Orinoko podobnie jak w Amazonce spotkać można także delfiny różowe.

Wędkowanie na El Spirito

Gdy skończył się dzień Indianie jak zwykle zapakowali nas do curiary by odstawić do Cocuisy

Ostatni zachód nad El Spirito

Ciekawe czy tak wyobrażają sobie wenezuelskie dzieci chatkę z bajki „Jaś i Małgosia” ? Ciekawe czy w tym kraju w ogóle, któreś z nich ją zna?

To były najgorsze potwory, które spotykaliśmy – świerszcze. W dzień piłowały one tak jakby za plecami otwarty był tartak albo do lasu dorwał się batalion drwali, w nocy zaś jeden taki nocny marek potrafił jak na złość najczęściej Szerszenia budzić po kilkanaście razy. Ale i tak było to niczym w porównaniu z chrapaniem Mariusza;)

Indiańska wioska La Poncha

Na zdjęciu mała Indianka przy startym manioku wyjętym z koszyków do wyciskania trujących soków

Boży dar dla nas na te dni – mango. Znajdowaliśmy je podczas postojów w drodze do Maripy, Paraguy, w Ciudad Bolivar i u Vlada nad Uraima Falls. Chyba nie muszę dodawać, że jest ono sto razy lepsze tam od tych z polskich Auchan;)

Indianki na widok zagraniczniaków ekspresowo przygotowały stoisko sprzedaży


Trzeba było widzieć nasze miny, gdy zobaczyliśmy co opadająca woda zostawiła na jednej z gałęzi!!!

Znowuż w Maripie

Młodsza córka Luisa – Indianina, który pomagał nam zorganizować łodzie

Starsza córka Luisa

Dziewczyny z matką – Indianki Sanema

I pomyśleć, że gdzieś tam w dżungli są ich kuzynki nagutkie jak bozia stworzyła – oczywiście tylko interesujace dla kawalerów!

Z bólem zostawiliśmy dziewczyny w Maripie i Rio Caura za sobą po czym ruszyliśmy ku Rio Paragua, a tam w La Paragua jak zwykle w dzień latarnie się paliły i to latarnie z żyrandolami!

Palma kokosowa

Odpoczynek w cieniu – czekamy na łodzie, które zawiozą nas na wodospady Uraima

Indianie w górze rzeki pod wpływem alkoholu tak wariują, że gwardia wojskowa konfiskuje butelki z trunkiem wiezione motorówkami, należało się zatem do drogi przygotować, ukryć to co trzeba!

Ruszamy w górę. Rio Paragua diametralnie różni się od Caury – najpierw płyniemy przez pampę, potem las i w końcu góry.

Żółwi była masa

Czapla biała (Ardea alba)

Na curiarze jesteśmy wyeksponowani dla słońca jak na patelni

Vladimir – nasz gospodarz na najbliższe dni

Krótki odpoczynek u Gerarda pod sklepem

Stworzył tam mały azyl – można nawet w bilarda popykać!

Córeczka Gerarda

No i sam Gerard. Jakież ludzie potrafią mieć ciekawe historie życia. Niegdyś mieszkaniec Paryża i właściciel dobrze prosperującej firmy przez Gujanę Francuską trafił do Wenezueli a tu ma nową indiańską rodzinę, własną pasiekę pszczół i nowe, szczęśliwsze życie.

Dym w środku dzikiej dżungli może świadczyć tylko o obecności Indian. W Wenezueli nie ma wycinek drzew co ma miejsce w zniszczonej już mocno Brazylii. Na szczęście Chavez mimo wielu dziwacznych pomysłów przynajmniej chroni pierwotny las. Prezydent Brazylii za to wpadł na „genialny” pomysł wybudowania tamy na… Amazonce! W ogóle się o tym nie mówi a przygotowania już się rozpoczęły. Dobrze, że nie urodziłem się później – planeta zostanie zabita przez ludzi.

Tymczasem pokonać musieliśmy próg wodny

Tepui przed Uraima Falls

Papugi na tle tepui

Kopalnia złota vis a vis indiańskiej osady Auraima

Kilka tygodni przed naszym przyjazdem skarpa ta się obsunęła i zginęła cała grupa górników. Nie przeżył nikt! Gdy mijaliśmy kopalnię działała w najlepsze na pełnych obrotach z pełni uzupełnionym „personelem”

Złoto jest wypłukiwane na system sit

Samorodek złota

Góra za kopalnią

I już w bazie u Vlada. Nie mógł wybrać lepiej! Miejsce bajeczne, na plaży tuż poniżej dolnych wodospadów Uraima. Ciuruaty wygodne i pełne uroku. Ba! Nawet prysznice! Jak bananowce podrosną za rok, dwa to cień będzie boski. A z resztą zobaczcie sami jak to wygląda

Jedna z sypialni w dzień

I druga w nocy

Nim jednak noc nadeszła ruszyliśmy chybcikiem na dolny, prawy mniejszy wodospad połowić

Ja w pierwszym rzucie schrzaniłem sprawę, choć jak analizuję nie miałem szans, za to Szerszeń miał więcej szczęścia i umiejętności. Pierwsza payara z Uraima Falls

I już po ciemku Paweł łowi chyba trzecią

Nocą wypełzają wszystkie węże, żaby i ropuchy by zapolować. No i dobrze – mniej robali.

Ciuruata sypialniana znajdowała się pod mangowcem. Każdy owoc, który z hukiem spadał na palmowy dach sprawiał, że ślinka płynęła. Można było wstać od razu albo skoro świt, z reguły wstawaliśmy rano bo się nie chciało w nocy z łóżka wychodzić. Gdy się jednak spóźniliśmy była musztarda po obiedzie. Czemu? Poczekajcie.

Uroki noclegu w tropikach

Amazonka żółtogłowa (Amazona ochrocephala)

Mimo, że mango miały dookoła pełno (patrz nad moją głową) za banana dawały się pociąć.

Zwabione odsuwanym spod dzioba owocem potrafiły wejść na rękę czy ramię





Gdy papugi się znudziły ruszyliśmy na górny wodospad – najpierw łodzią potem pieszo. Marsz przez dżunglę bywa naprawdę męczący – nie dość, że teren jest mało dostępny to trzeba być maksymalnie skoncentrowanym – w listowiu pod stopami mogą kryć się jadowite węże i pająki, węże mogą być ukryte na gałęziach, o które się człowiek ociera lub pod którymi przechodzi. Do tego pajęczyny i skaczące mrówki.
Ale za to jest pięknie, zielono, ptaki śpiewają i tylko gdyby te świerszcze się zamknęły…





Kocioł poniżej górnego wodospadu. Payary oczywiście stały w największym uciągu. I jak tu je łowić?

Jakoś trzeba sobie radzić


Gdy podrzucałem przynęty bliżej górnego wodospadu nie mogąc zaciąć bijących w przynętę payar Paweł wyciągnął całkiem fajną rybę niżej

Chwilę później ciągnął kolejną

Boga Grip, który trzyma Pablo całkowicie nie nadawał się do podbierania payar. Miały za długie zęby. Zdecydowanie bezpieczniej było sprawnie chwycić rybę za trzon ogona.

I znowu payara – dobra ryba

I kto wypatrzy Szerszenia na kamieniu?

Na rippera. Przynęty te nawet mimo obciętego podczas wcześniejszego holu ogonka wabiły kolejne ryby tak samo skutecznie!

Ależ miło – tak przysiąść na kamyczku w cieniu, otworzyć piwko i patrzeć na radość kolegów z kolejnych łowionych ryb.

Kąpiel z payaritą.

Uwierzcie, że toyota ta jest na chodzie! Ale jak się na tej wyspie między wodospadami znalazła nie wie nikt – nawet jej dzisiejszy właściciel!

Nim tego dnia dotarliśmy na obiad, Andrzej kilkaset metrów niżej pokazał klasę.

Zygmunt nie mógł bezczynnie na to patrzeć:)

U Vlada przy skórze jaguara

Mango o poranku! Smak ten z utęsknieniem będę wspominał chyba do kolejnej wizyty w Wenezueli. Należało się jednak każdego ranka spieszyć ze zbieraniem spadów bo można było zostać wyprzedzonym przez…

… ogromną trzy metrową iguanę!


Utrapienie Vlada – gadzina dobiera się mu do ogródków!

Albo właśnie wyżera NASZE mango!

W przerwach pozowała nam do zdjęć.


W tym czasie w koronie drzew, w pobliżu naszej sypialni Indianie pokazali nam małego wężyka.

Leptophis ahaetulla podczas polowania

Polowania zakończonego sukcesem

Urubu – na pierwszym planie młody osobnik, w tle dorosły z różowym kapturem

Jeden z rytualnych indiańskich pióropuszy u Vlada w głównej chacie jadalnianej.

I sama chata.

A w chacie szamani… 🙂 Jasiu.

I Andrzej

Vladimir szykuje dla nas przynętę na aymary – mięso coporo.

Coporo już na haku

Wpływamy w mały, przeuroczy dopływ głównej rzeki

Raul – nasz motorniczy zdradził, że po ostatnim spadku wody w rzeczce wyłowił tu oszczepem 6 aymar! Jak się mieliśmy później przekonać plotka w dżungli biegnie szybko i nim zarzuciliśmy nasze wędki w ów rzeczce odwiedziło ją pewnie kilka indiańskich wiosek. Tym bardziej, że mięso aymary jest bardzo cenionym rarytasem.

Jak w Nowej Zelandii – tylko pstrągutów brak.

Szerszeń próbujący szczęścia nad jednym z dołków.

Zakochałem się w tej rzeczce. Jakbym złowił tam aymarę padłbym ze szczęścia na zawał!


Żal było spływać, ale przecież przyjechaliśmy tu na ryby.

Jeszcze nie wiedzieliśmy ale o rybę zatroszczył się Zygmunt. Ileż to razy jeszcze starsi mieli złoić skórę niepokornym młodzikom?! Piękna ryba Zygmunt! I jaka smaczna! Dzięki:)

Kolejna

Vladowa

I znowu Zygmunt – główny łowca aymar! Ryby po prostu poznały fachowca!

Od nas przynajmniej Raul nie wracał z pustymi rękoma – liście bananowca miały posłużyć do przygotowania ryby wołowiny, jak nazywa się tam aymarę.

Najpierw Indianie robią ruszt ze specjalnego gatunku drzewa, które się nie zapala a co najwyżej może się osmolić i dopiero na to rzucają mięso

Całość przykryta jest liściem bananowca, który dość dobrze znosi wysokie temperatury, przez co mięso jednocześnie się piecze i wędzi w zatrzymanym dymie

Niestety proces ten jest czasochłonny a tak gruba ryba gotowa jest dopiero po kilku godzinach

Bez specjalnych sztućców zdjęcie pieczeni wcale nie jest takie łatwe

Brzuchy na sam widok zaczynały burczeć a ślinka płynąć

Voilà! Aymara z tabasco i sokiem z limonek i pomarańczy na bananowym liściu!

A potem jeszcze sushimi w soku z cytryn

Mariusz nie wiedział czy jeść czy delektować się zapachem

Pierwsze promienie słońca o poranku nad Uraima Falls

Z łóżka wyglądało to tak

Gospodarz przekupujący racuchami okoliczne papugi

Zygmunt też sobie świetnie radził z amazonkami

Dzioby tłuste od ciastek

Od rana wszyscy uganiali się za kolibrem, który spijał nektar z kwiatów Vladowego ogródka. Pamiętający o fotograficznej bezsensownej gonitwie za kolibrami u Leona na sitio dałem sobie na luz. Po śniadaniu siedziałem w sypialni zwalniając miejsce na karcie pamięci w aparacie, gdy koliber wleciał do ciuruaty i na ułamek sekundy przysiadł na rozciągniętym sznurku.

Szerszeń z dobrą payarą – i to na najlepszego tajmieniowego łamańca z fabryki Salmo. Sam nie odważyłem się wrzucić tej przynęty przed payary – niestety kolor ten już wycofano – za szkoda.

Zdjęcie okładkowe

Portret wampirzycy

Złapany mały żółwik

Paweł na tle górnego wodospadu

Miejsce to było pełne niewielkich payar

Gdy Paweł postanowił się schłodzić, Szerszeń nie dawał za wygraną

Targał jedną za drugą. Jedna wypuszczona odpływała a wobler pobijała kolejna ryba!

Chwila ochłody

Tuż po wyjściu z ożywczej wody drobnica na nowo rozpoczynała pokonywanie wodospadów. Było jej tyle, że wyglądała jak strumienie wody wylewające się z konewki.

Potem znowu robiliśmy im chwilę przerwy czując jak pojedyncze, zabłąkane rybki buszują w nogawkach albo pod koszulą!

Biedna jaszczurka dopiero na patyczku mogła dać ukojenie swoim łapkom od goracego piasku.

Kolejny pióropusz przy strzałach używanych przez Indian do połowu ryb.

Szkoda, że nie widzieliście tych metrowych świec nad wodę!

Payara nieduża a jak cieszy.

Kilkadziesiąt metrów dalej wzięła porządna morokoto – gatunek ten nazywa się „Kachiawa”. Paweł jak zwykle pomógł sprawnie podbierając rybę.

Jest!


Andrzej w tym czasie ciągnął podobną. Ale 10dkg mniejszą!;)

Na dolnym małym wodospadzie woda opadła gwałtownie zostawiając kałuże i sączące się między nimi strużki wody. Gdy łowiliśmy poniżej aymary (właściwie próbowaliśmy) Raul poszedł w górę wodospadu a po chwili wrócił z dwiema dużymi payarami. Rzuciliśmy się w jego stronę z lawiną pytań a on poprowadził chcąc coś pokazać.

W kałużach wody uwięzione stały payary a on złowił swoje na świeżo wystrugany oszczep. Od tego wieczora kilka razy w ciągu dnia widzieliśmy łodzie pełne Indian kierujące się w stronę dolnych małych wodospadów. Wieść poszła szybko w świat a spiżarnia szybko się opróżniła. Pewnie tak samo było z aymarami we wcześniej obławianym, ślicznym dopływie.

Ognisko po zdjęciu kolejnej kolacji.

Szerszeń z niewielkim sumikiem. Musiał uważać na kolce ukryte w płetwach. Ryby podobnie jak dżungla często tną, kłują, drapią i ogólnie nie są dla ludzi.

Innego dziwaka złowił Vladimir.

Ale oczywiście wszystkich postanowił przebić Zygmunt… żółwiem!

Pod prysznicem. „Co jest?! Że na Kamczatce w mrozie mały to mogę zrozumieć, ale w tropikach też?!”;)

Wenezuelska obcinarka do paznokci;)

Paweł złapał coś na zagrychę;)

Po powrocie do La Paragua ruszyliśmy kolejnego dnia na Pavona. Jazda pod wiatr na sporej fali nie należała do przyjemnych. Ja skryty na czubku curiary byłem bezpieczny ale chłopaków zalewała woda.

Płynęli wszyscy ale tylko ja z Pawłem i Szerszeniem dotarliśmy do środkowego biegu Chiguao.

Tu jeszcze dolny odcinek.

Podobnie jak na kajmanim dopływie Rio Caura wyczulone oczy na dziobie łodzi okazały się przy tak niskiej wodzie niezbędne.

Młody urubu w locie (Cathartes aura).

Karakara czarnobrzucha (Caracara cheriway).

Dolny odcinek Chiguao stanowi odnogę jeziora zaporowego Guri. Po zalaniu drzewa obumarły i stały się domem w wodzie dla pavonów a nad powierzchnią dla padlinożerców.

Kładka samochodowa – od tego momentu jesteśmy w środkowym odcinku rzeki

Z góry wyglądała tak:

Słońce dawało się we znaki.


Brzytwodzioby

Długoszpon krasnoczoły (Jacana jacana) – to te ptaszki można zobaczyć na filmach o Amazonce jak biegają po pływających liściach i wyjadają ślimaczki. Co ciekawe to samce tego gatunku nie muszą konkurować ze sobą o samice lecz to samice starają się o względy samców.

Kondor królewski (Sarcorhamphus papa) – rzadko występuje w grupach i w odróżnieniu do kondorów wielkich nie trzyma się otwartych przestrzeni lecz najczęściej szybuje nad gęstymi koronami drzew puszcz tropikalnych. Z uwagi na świetnie rozwinięty zmysł węchu jest w stanie zlokalizować każdą, nawet leżącą pod osłoną lasu padlinę.

Wyladował na martwym drzewie i schowany za gałęzią łypał okiem udając, że go tam nie ma.

Czarnostrząp (Buteogallus urubitinga) – to temu gatunkowi skrzydlatego drapieżcy zawdzięcza swą nazwę słynny amerykański śmigłowiec transportowy UH-60 Black Hawk.

Inny black hawk.

Czapla biała zrywa się do lotu .

Ibisy

Obóz rozstawiliśmy nad rzeczną skarpą. Kilkaset metrów dalej schła ukryta w pampie laguna.

Z ukrycia obserwowałem m.in. stada drzewic czarnobrzuchych (Dendrocygna autumnalis)

Białe czaple na czarnych czubkach spalonych pni drzew.

Kolejne marzenie spełnione – tamtego dnia chyba z godzinę mogłem obserwować w naturze wydry olbrzymie (Pteronura brasiliensis)

Cała rodzina ariranii – para rodziców i cztery podrostki. Wydry te obok wydr morskich i rosomaka to największe łasicowate.

Wydry cały czas się bawiły, pływały, polowały na ryby. Non stop utrzymywały kontakt nawołując wysokimi piskami.

W pewnym momencie zaciekawione zwierzęta wypłoszyły z wody 3,5m kajmana, który napuszył się jak ropucha i z warkotem wycofał na brzeg. Wydry popatrzyły na zestresowanego gada i odpłynęły nic sobie nie robiąc. Jak widać kajman mimo swej niemałej przecież wielkości nie czuł się bezpiecznie otoczony rodziną wydr.

W końcu ariranie odpłynęły dalej od mojego stanowiska. Nie byłem szczególnie ukryty i musiały mnie widzieć a przede wszystkim czuć mój zapach – nie przeszkadzało im to za bardzo, ale trzymały bezpieczny dystans.

Obóz rozbiliśmy pomiędzy kilkoma drzewami pod rozciągniętą plandeką. Robiąc to w obliczeniach brakło nam drzew by rozciągnąć wszystkie hamaki jednak nasi motorniczy rozwiesili hamak nad hamakiem – takie dżunglowe piętrowe łóżko:)

Powyżej obozu rozciągały się urocze skarpy i co najważniejsze u ich podnóża w zanurzonych gałęziach żerowały pavony. Każdy złowił kilka plus po małej aymarze. Niestety nic wielkiego.

Mała burbuletka

Za to naszemu motorniczemu udało się złowić 1,5kg sztukę zapewniając nam na kolację pavonowy rosół. Dokonał tego na taką oto przynętę, rzucaną oczywiście z ręki.

Drąca się amazonka na konarze martwego drzewa.

Takie miejsca obfitowały w pavony. Niestety jak twierdził Paweł poziom wody był tragicznie niski (dotychczas łowił na tej rzece na rozlanych lagunach będąc jakieś 3 metry wyżej!) a wszędobylskie resztki porwanych lub pozostawionych na brzegach sieci nie dawały pozostałym rybom większych szans na przyszłość.

Zaczepów masa, ale pavony znajdują w takich miejscach bezpieczne schronienie.

Podjęta była także nieudana próba polowania na kaczki. W łodzi strzelba i wędeczka.

Babo

Pawłowi ucieka opłukiwany pavon 1 kg, spada 2kg, ja partaczę hol 4kg ryby i nasz honor pomiędzy nic nie znaczącymi maluchami ratuje Szerszeń samcem pavona w barwach godowych i guzem na głowie.

Cieszyliśmy się wszyscy, najbardziej wiadomo łowca

Jedni łowią a drudzy się obijają. No i słońca trzeba chwycić, jakiś blady w tym roku jestem;)

W tym czasie znowu starsi udowodnili, że doświadczenie to ważna rzecz. Vlad.

Jasiu.

I łowca największego pavona – Andrzej.

I sam pavon. Ba – Pavonisko!

Ostatni taki obiad – miłe dziewczyny z hotelowej kuchni przyrządziły rybę fantastycznie. Dlaczego my nie smażymy ryb w mące kukurydzianej?

Niestety jak wszystko co dobre tak i ten wyjazd zbyt szybko dobiegł końca i mimo islandzkich buntów pewnego wulkanu nie udało nam się zostać dłużej. Na zdjęciu slumsy na obrzeżach Caracas.

Młode i śliczne wenezuelki na lotnisku były dziwnie smutne – pewnie przez nasz wyjazd.

Wyjazd był fantastyczny! Wenezuela okazała się bardziej rajem fotograficznym niż wędkarskim. Szkoda, że mieliśmy pecha co do każdego łowiska – woda przed naszymi przyjazdami akurat musiała drastycznie opaść bądź gwałtownie wzrosnąć albo w ogóle ostatnio szalała, przez to ryby wyraźnie nie były na braniu. Nie szkodzi. Jesienią w przyszłym roku znów zawitam w lasach dzikich orchidei posłuchać ich melodii. Będzie jednak bardziej ekstremalnie!
W wyprawie udział wzięli: Andrzej Biernacki, Mariusz Głębocki, Paweł Mamoń, Jan Skrzypczyk, Rafał Słowikowski, Krzysztof Szerszenowicz, Zygmunt Wnuk.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Andrzej Biernacki, Rafał Słowikowski, Krzysztof Szerszenowicz, Zygmunt Wnuk