John Wilson zapytany przed śmiercią, gdzie by wrócił z wędką gdyby mógł powędkować tam jeszcze jeden dzień, bez wahania wskazał na ugandyjskie Murchison Falls. Majestatyczne wodospady na Nilu, legendarne miejsce z którego pochodzą kolejne rekordy największych na świecie okoni nilowych.
Po wielu miesiącach przygotowań ruszyliśmy ku wielkiej przygodzie by zmierzyć się z okoniami nilowymi. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że jedno z nas złowi Rekord Nilu!
Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że Uganda to prawdziwa Planeta małp.
Po wylądowaniu na początku grudnia w Entebbe spotkaliśmy się z umówionym kierowcą i chwilę potem znaleźliśmy się w hotelu nieopodal słynnego Jeziora Wiktorii. Pobliże wody i sąsiadującego z nią parku gwarantowało pierwsze uderzenie przyrody Czarnego Lądu. Zobaczyliśmy je z hotelowego tarasu a po przejściu na drugą stronę ulicy mogliśmy cieszyć oczy widokiem pierwszych napotkanych małp – koczkodanów zielonych (Chlorocebus aethiops).
Podobnie jak u ludzi – najsłodsze są dzieciaki.
Ewa w Afryce była pierwszy raz ale nawet „starzy globtroterscy wyżeracze” byli pod wrażeniem ilości i śmiałości małp.
Koczkodany na wiele sobie pozwalały bo chyba wyczuły, że pojawiła się mocna konkurencja pokarmowa😜
Jezioro Wiktorii – największe tropikalne jezioro świata. To właśnie jego ekosystem został załamany introdukcją okonia nilowego, który wyżarł niemalże wszystko. To z tego jeziora pochodzi rekord świata okonia nilowego złowionego na wędkę (129,27kg!)
W koronach przybrzeżnych drzew, nad Ewy głową drakę wszczynały nie tylko małpy. Hałaśniki bure (Crinifer zonurus) – inni amatorzy bananów.
Do pełnego składu brakuje mnie (fociłem) i Grzesia Popieli, który miał dolecieć kolejnego dnia. Humory dopisywały ale też byliśmy zaskoczeni jak „ułożone” i ucywilizowane jest to afrykańskie miasto. Liczne parki zapewniają miejsce do biegania albo spotkań pod chmurką, z czego lokalesi chętnie korzystają.
Po powrocie do bardzo przyjemnego hoteliku był czas żeby odsapnąć i nacieszyć się swoim towarzystwem.
Nazwałem ich kiedyś „Beckhamami polskiego wędkarstwa” – Monika i Janek Soroka – nieustannie piękni, ciągle młodzi i wkrótce bogaci😉 A do tego ten ich warsztat wędkarski – poezja!
Tusker to anglojęzyczne określenie słonia z wybitnymi kłami sięgającymi aż do ziemi. Potrafią one ważyć do 50kg! Niestety takich osobników już w 2016 zostało przy życiu tylko 30! Ach gdyby zobaczyć takiego! Że zobaczymy słonie nie podlegało wątpliwości. Tymczasem raczyliśmy się smakiem jednego z afrykańskich piwek. Niezłe ale będą i lepsze.
Przed wejściem do sypialni.
Rano obudził mnie śpiew samca nektarnika oliwkobrzuchego (Cinnyris chloropygius).Gdyby tylko zaświeciło słońce z pewnością błyszczałby niczym południowoamerykańskie morpho.
Uroku hotelowego obejścia dodawały urzekające Pielgrzany Madagaskarskie (Ravenala madagascariensis) zwane też „drzewami podróżników” przez swą zdolność gromadzenia wody w liściach.
Na śniadaniu też nie mogłem się skupić bo musiałem focić osobliwe pnie palm butelkowych (Hyophorbe lagenicaulis)
Śniadanie olałem na dobre gdy nadleciało stadko turako olbrzymich (Corythaeola cristata), które nie bez powodu nazywa się bananojadami.
Po śniadaniu przyjechało auto, które miało nas zabrać do lodge’y nad rzeką. Ponieważ obserwowane przez nas prognozy pogody od tygodni pokazywały deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz, pierwsze co, zapytałem kierowcę czy wie jaki jest poziom wody w Nilu przy wodospadach. Sędziwy jegomość wyciągnął gazetę i pokazał mi okładkę z zatrważającym zdjęciem powodziowej wielkiej rzeki. Na pocieszenie dodał, że to największa powódź od 30 lat i że… „the water level is terrible!”😨
No nic – nie przyjechaliśmy się mazać i odpuszczać walkowerem. Zgarnęliśmy Grzesia z lotniska i po drodze stanęliśmy kupić trochę owocków na drogę.
Ewa robiła za księgową, Janek za ochroniarza, choć od pierwszego dnia do ostatniego mogliśmy się czuć mega bezpiecznie. Przynajmniej jeśli chodziło o ludzi.
Od lewej: Jasiu, Magda, Biały, Monia, Grzesiu, Ewcia i Grzegorz – ugandyjski dream team🙃
Miejsca było w sam raz więc każdy ananasek w dupcię uwierał.
Tytuł tej relacji nie wziął się z nikąd. A to dopiero początek. Spotkane na wjeździe do Narodowego Parku Wodospadów Murchison’a pawiany to gatunek oliwkowy (Papio anubis). Łacińska nazwa tej małpy zawiera nazwę egipskiego boga Anubisa, którego symbolizuje postać z głową psa z pyskiem przypominającym pawiana.
Pawian oliwkowy żyje w grupach liczących od 15 do 150 osobników, składających się z kilku samców, wielu samic i ich młodych. Każdy pawian ma w grupie określoną pozycję społeczną, w zależności od jego stopnia dominacji. Dominacja samic jest dziedziczna, a córki mają prawie taką samą rangę jak ich matki. Dorosłe samice stanowią rdzeń systemu społecznego. Krewne płci żeńskiej tworzą własne podgrupy w stadzie. Pokrewne samice są w dużej mierze przyjazne dla siebie. Zwykle trzymają się blisko siebie, przygotowują się nawzajem i łączą siły w agresywnych starciach w stadzie. Kobiety spokrewnione tworzą tak silne więzi, ponieważ nie emigrują ze swoich grup rodzinnych. Czasami grupy mogą się rozpadać, gdy stają się tak duże, że rywalizacja o zasoby jest problematyczna, ale nawet wtedy członkowie rodzin mają tendencję do trzymania się razem. Dominujące samice zdobywają więcej pożywienia, wsparcia innych i są częściej kryte. Wśród pawianów oliwkowych w Tanzanii, samice wysokiego szczebla rodzą w krótszych odstępach czasu niemowlęta z wyższym wskaźnikiem przeżycia, a ich córki zwykle dojrzewają szybciej niż samice niższego rzędu. Wygląda na to, że samice wysokiej rangi mają również większe prawdopodobieństwo poronień, a niektóre wysokiej rangi matki mają niewytłumaczalnie niską płodność. Jedna z teorii sugeruje, że dzieje się tak z powodu stresu u samic zajmujących wysokie stanowiska, chociaż ta teoria jest kontrowersyjna. W Kenii samice często nawiązują długotrwałe relacje społeczne z samcami w ich stadzie, zwanymi „przyjaźniami”. Te nieseksualne przyjaźnie afiliacyjne przynoszą korzyści zarówno samcom, jak i samicom. Samce czerpią korzyści z tych związków, ponieważ zwykle powstają one wkrótce po dołączeniu do nowej grupy i pomagają samcom łatwiej zintegrować się ze stadem. Potencjalnie może się to kończyć również kopulacjami ze swoją przyjaciółką w przyszłości. Samice zyskują ochronę przed zagrożeniami dla siebie i swoich dzieci (jeśli takowe mają). Samce czasami opiekują się dziećmi swoich „przyjaciółek”, aby te mogły swobodnie karmić i żerować bez konieczności noszenia lub obserwowania niemowląt. Takie przyjaźnie dotyczą w głównej mierze podatne seksualnie samice i nowo przybyłych samców. Te relacje są czasami bardzo trwałe, a skojarzone pary mogą pozostawać blisko siebie. Razem podróżują, żerują, śpią i wychowują niemowlęta, a także wspólnie walczą przeciwko agresywnym przedstawicielom tego samego gatunku. Samice o wysokich pozycjach społecznych nawiązują nawet przyjaźnie z wieloma samcami naraz. Kolejną zaletą tych przyjaźni jest to, że umożliwiają samicom ochronę przed niechcianymi zalotami samców chcących z nimi kopulować. Samica, która uważa samca za niepożądanego, może po prostu odrzucić jego zaloty, wzywając swoich męskich przyjaciół, aby go przegonili – to jawny dowód, że samice świadomie wywierają wpływ na rozrodczość w grupie. Chociaż dzieciobójstwo jest strategią reprodukcyjną u samców, jest kosztowne dla samic, co wyjaśniałoby również, dlaczego dzieciobójstwo jest rzadkim zjawiskiem u pawianów oliwkowych, ale może być główną przyczyną śmiertelności niemowląt w wielu innych podgatunkach pawianów: samice o wysokiej randze mogą po prostu przegonić samców zagrażających nowonarodzonym dzieciom, przez co agresja ukierunkowana na niemowlę staje się niekorzystna dla reprodukcji u pawianów oliwkowych. To również wyjaśnia powód, dla którego samce pawianów oliwkowych używają niemowląt jako tarcz podczas agresywnych potyczek! Samce silniej ugruntowują swoją dominację niż samice. Samce rozpraszają się lub opuszczają swoją grupę rodzinną i dołączają do innych grup po osiągnięciu dojrzałości płciowej. Dorosłe samce bardzo konkurują o dostęp i względy u samic. Dominacja oznacza lepszy dostęp do krycia i wcześniejszy dostęp do pożywienia, więc naturalnie dochodzi do wielu walk w stadzie, a młodsze samce nieustannie próbują awansować. Ponieważ samice pozostają ze swoimi grupami przez całe życie, a mężczyźni emigrują do innych, często nowy samiec rzuca wyzwanie starszemu o dominację. Często, gdy starsze pawiany spadają w hierarchii społecznej, przenoszą się do innego stada. Młodsze samce, które wygrały często się znęcają nad przegranymi i nękają ich umacniając swoją pozycję. Starsze samce mają zwykle spokojniejsze usposobienie. Można powiedzieć – są nauczone pokory. Tak czy inaczej jedni mogą tworzyć koalicje przeciwko drugim i jest to przywara raczej starszych samców niż młodszych. Pomimo hierarchiczności, pawiany wydają się być „demokratyczne”, jeśli chodzi o decydowanie o kierunku przemieszczania się stada. Jednostki są bardziej skłonne podążać za jednostkami dominującymi, gdy wielu decydentów zgadza się, w jakim kierunku podążać.
Długo jechaliśmy za ciężarówką pełną żołnierzy. Pamiętacie te czasy kiedy ciężarówki z takimi ładunkami jeździły powszechnie po naszych drogach?
Krótki postój na wzgórzu uzmysłowił nam w jak wielkim zielonym oceanie utonęliśmy.
„Przygoda, przygoda.
Każdej chwili szkoda…”
Do lodge’y dojechaliśmy już w ciemności. Dopiero najbliższe dni miały pozwolić docenić jej piękno. Tamtego wieczora, po kolacji byliśmy świadkami osobliwego pojedynku gekona z modliszką.
Co tam gady i robale! Skoro świt mieliśmy rozpocząć łowy. Wiele litrów… tfu… metrów plecionek tego wieczora zostało nawiniętych😅
Jeszcze jadąc poprzedniego dnia czułem kłucie w sercu z każdym mijanym strumieniem pełnym płynącej gliny. W nocy grzmiało i błyskało gdzieś daleko nie pozwalając spać. Denerwowałem się jak student przed egzaminem. To po co tak naprawdę przyjechaliśmy miało się właśnie zacząć. Pierwsze spojrzenie na Nil tuż poniżej wodospadów.
Dużo wody, dość trąconej ale to tu, to tam widziałem prześwitujące jaśniejsze łachy żwirku. Nie będzie łatwo ale też nie „niemożliwie”.
No i pierwsze spojrzenie na wodospad! Ściśnięta w skalne imadło woda wręcz eksplodowała w swej ogromnej masie.
Bakers’ Rock – to najważniejsza miejscówka, z której w ogóle można łowić. Gnająca głównym korytem woda za skałą zakręca i kręci nurtem wstecznym. Tam jest szansa na rybę. I … dość szybko udaje mi się zapiąć coś na jaskrawego woblera.
Jeden z obecnych z nami rangerów podbiera okonia i zdjęcie, o którym marzyłem właśnie zostało pstryknięte. Okoń nilowy w moich rękach na tle Murchison Falls.
Ciekawe od czego ryba była taka porysowana🤔 Popoatrzcie jak za moimi plecami Nil gna.
Po dobrym początku nastąpiły godziny bezproduktywnych rzutów. Mogłem się zająć fotografią. A że Grześ Popiela był w najodpowiedniejszym miejscu w odpowiednim czasie…
Chwilę po pstryknięciu tej, w moim przekonaniu fenomenalnej fotki wytrwałość popłaciła i na brzegu wylądował niewielki ale zawsze – okonek.
Ewcię wolałem mieć przy sobie.
Schodząc w dół od wodospadu doszliśmy na koniec a właściwie początek szlaku turystycznego. To tu podpływają niektóre statki z turystami z portowej osady Paraa.
Porwana piana utworzona przez kotłujący wodę wodospad płynie kilometrami aż do samego Jeziora Alberta.
To poniżej tego wąwozu, na rozlanej i wolniej płynącej wodzie Grzesiu Rauk dopadł sumka. Przypłynął wraz z drugą połową naszej ekipy w to miejsce łodzią właśnie z Paraa.
Nil Wiktorii poniżej wodospadów Murchisona. Odkrywca wodospadów niegdyś opisał to miejsce tak:
„Wyraźnie słychać było ryk wody. Za rogiem nagle pojawił się wspaniały widok. Po obu stronach rzeki znajdowały się przepiękne drzewiaste klify, wznoszące się gwałtownie na wysokość około 300 stóp (110m); skały sterczały z intensywnie zielonego listowia; i pędząc przez szczelinę, która rozszczepiła się dokładnie przed nami, rzeka, skurczona z wielkiego strumienia, blokowała się w przesmyku o szerokości zaledwie 50 jardów (46m); Rycząc wściekle przez skalistą przełęcz, wskoczyła jednym skokiem na około 120 stóp (36m) prostopadle w dużą otchłań poniżej. Spadająca woda była śnieżnobiała, co dawało wspaniały efekt, gdyż kontrastowało z ciemnymi klifami otaczającymi rzekę, podczas gdy wdzięczne palmy tropików i dzikich bananów dopracowały piękno widoku. To był najświetniejszy wodospad Nilu… najważniejszy obiekt na całym biegu rzeki.”
Każdego dnia dzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna czwórka ruszała na całodzienne pływanie łodzią, druga na skałki u podnóża wodospadu, kolejnego dnia zmiana. Magda z Grzesiem i Monika z Jasiem tego dnia pływali łodzią. Na naszych oczach podpłynęli pod przeciwną stronę. Przycumowali łódź i po chwili widać było spore zamieszanie. Najwyraźniej Janek siłował się z dobrą rybą w mocnym nurcie.
Pierwsza dobra ryba wyprawy.
Okoń nilowy wyciągnięty z naprawdę trudnego miejsca. Bardzo mocny nurt na skraju wąskiego przybrzeżnego pasa wolnej wody nafaszerowanej zaczepami i ostrymi skałami. Większość z nas spieprzyłaby tą rybę – ale nie Janek!💪
Problem na skałkach był taki, że przy tym stanie wody stanowisk do rzucania właściwie były 3, od biedy 4 z czego jedno, dwa dawały ryby. Obławialiśmy je na zmianę. Poza łowieniem podziwialiśmy okolicę a ja mogłem oddawać się fotografowaniu, które tak kocham. Nil Wiktorii nie dość że huczał groźnie, gnał niczym rzeka z piekła rodem to i śmierdział butwiejącymi roślinami i padliną. Kilkanaście sekund po zrobieniu tego zdjęcia, na skałkę na której kucała Ewa wyrzucił spuchnięte i niemożliwie capiące cielsko jakiegoś dużego gryzonia. Z wytartą sierścią do nagiej, różowej skóry przypominał zmutowanego szczura zombie. A że od smrodu nie dało się wyrobić delikatnie go w końcu zepchnąłem butem do wody. Nil poniósł truchło dalej pewnie ku uciesze krokodyli.
Krokodyli?! A no tak! Ale o tym za chwilę. Co akurat dobre to w tak szybkiej wodzie raczej nie trzeba było się bać zagrożenia ze strony tych gadów. Ewcia trzymała się cienia bo w słońcu mimo bryzy wodospadu nie szło wyrobić.
Koło 14:00 jaskrawy Shad Rap Rapali dał mi drugą rybę.
Nie miałem szczęścia do niczego większego ale może i dobrze. Nurt nie zostawiłby mi najmniejszych szans o czym miałem się przekonać dwa dni później podczas drugiego podejścia do tej miejscówki. Dziś wiem, że lenistwo nie popłaca i jak trzeba zmienić fabryczne kotwice to TRZEBA!
Tymczasem cieszyłem się jak dziecko z każdej jednej rybki. Najważniejsze, że ich złowienie mimo potężnej wody było wciąż możliwe.
Naszym poczynaniom przyglądały się Agamy czerwonogłowe (Agama agama), u których dymorfizm płciowy jak to zwykle bywa w świecie zwierząt poskromił barw i okazałości samiczkom jak ta.
Po złowieniu i sesji fotograficznej Jaśkowego okonia łódź dobiła na przeciwny, nasz brzeg, w miejsca gdzie nie dało się dojść piechotą. Na upartego pewnie by można było ale ubrania z pewnością poszłyby na strzępy a i spotkać można było leśną kobrę tudzież inne, jadowite żmije.
Ewcia na ścieżce za to spotkała pelomeduzę afrykańską (Pelomedusa subrufa).
Żółw ten dopiero po długich minutach bezruchu ostrożnie wyjrzał spod oliwkowego karapaksu, po czym pomknął do lasu niczym wyścigowy hart.
Magda z Grzesiem na brzegu a Monia z Jankiem szybkie przezbrojenie.
Chwila dla reporterów🤩
Krokodyle nilowe (Crocodylus niloticus) osiągające masę nawet 1 tony potrafią pod wodą wytrzymać 45 minut. Polują m.in. na bawoły, antylopy czy młode osobniki słoni. W Parku Murchison Falls jest ich bez liku. Należy dodać, że największe osobniki tego gatunku, które dopuściły się ludożerstwa zostają jeśli nie zabite to odłowione i wypuszczone nie nigdzie indziej jak właśnie tu! Zostaliśmy poinformowani, że nie powinniśmy łowić dłużej w jednym miejscu niż 20 minut bo gady te są świetnymi obserwatorami okolicy, po czym nurkują i płyną zasadzić się do miejsc stałych wodopojów zwierzyny… więc czemu nie miejscówek wędkarskich!😬
Co gorsza, silny nurt wydawał się im nie przeszkadzać!
Wodospad Murchisona i chłopaki próbujący złowić okonia z Bakers’ Rock
Pierwszymi eksploratorami tych terenów byli John Speke i James Grant, którzy byli w ogóle pierwszymi europejczykami w tych stronach w 1862r
Zaś faktycznymi odkrywcami wodospadów byli Samuel Baker i Jego żona Florence. Z resztą Baker odkrył również Jezioro Alberta za co otrzymał tytuł szlachecki i został mianowany gubernatorem Ekwatorii.
Odkrywcy wodospady nazwali imieniem Roderick’a Murchison’a, który był wówczas prezesem Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i głównym sponsorem wyprawy Bakers’ów.
Myślę, że gdyby nieostrożny podróżnik, który w swej łodzi znalazłby się w tym miejscu swój los miałby już przesądzony.
Ryk rzeki zagłuszał wszystko.
Dziś rozumiem Wilsona… Ach gdyby znów poczuć na plecach tą ożywczą bryzę z perspektywą, że kilkaset metrów dalej czeka na mnie to fenomenalne miejsce, którego potęgę czuje się w stopach i drżącej od grzmotu klatce piersiowej.
Przy normalnym stanie wody fotografujący pstrykają fotki z tego kanciastego, betonowego słupa za Ewą!💥
Najwęższy punkt tego diabelskiego kotła ma 7 metrów szerokości! Jeden nieopatrzny krok i… nikt by nawet nie zauważył że gapciu się zmoczył👻
Kiedy my podziwialiśmy wodospady z góry, druga część ekipy urzędowała na łodzi u podstawy wodospadu. Przy niskim stanie wody można podpłynąć niemal pod samą główną strugę spadającą z góry!
Łódź pozwalała też na uskutecznianie prawdziwego safari. Do zwierząt można było podpłynąć naprawdę blisko.
I żadnych barier, ograniczeń. Słonie na wyciągnięcie ręki.
„Słoń afrykański brodzący w Nilu” – temat zdjęcia brzmi tak jakby miał to być kicz, pokroju „jelenia na rykowisku”.
Wszyscy byli pod ogromnym wrażeniem takiego spotkania na środku rzeki.
Grzesiowi nawet trąbą piwo otwierały!😉
Do ośrodka wracaliśmy już autem w barwach wojennych
Lodge, w której mieliśmy przyjemność przebywać lata świetności jakby miała za sobą. Choć złego słowa nie możemy powiedzieć to spotkani lokalesi niezbyt przychylnie wypowiadali się na temat jej właścicieli. Miejsce to jednak słynie z jedynej ziemnej studni z zawsze czystą wodą niezależnie od stanu Nilu. W miejscu tym bywał Wilson i wielu tuzów światowego wędkarstwa, swe prelekcje miała też słynna badaczka szympansów Jane Goodall.
Kolejnego dnia zostawiliśmy część grupy na szczycie wodospadów a sami pojechaliśmy do Paraa by wsiąść na łódź i popłynąć w stronę wodospadów od dołu. Same opowieści Soroków i Rauków napełniały ekscytacją. Czekało nas prawdziwe wodne safari.
Hipopotamy były dosłownie wszędzie! A trzeba pamiętać, że na Czarnym Lądzie są drugie co do wielkości zaraz po słoniu. W tych na pozór łagodnych i znudzonych olbrzymach tli się agresja jakich mało. Każdy motorniczy łodzi musi na tych wodach mieć się na baczności.
Narodowy Park Murchison Falls słynie z największej na świecie populacji żyrafy Rothschilda (Giraffa camelopardalis rothschildi). Na zdjęciu stary osobnik (świadczy o tym ciemna barwa plam na ciele). To jednocześnie najrzadszy gatunek żyraf na świecie.
Żyrafy Rothschilda od Kenijskich najłatwiej rozróżnić po nogach – od kolan w dół są białe, bez plam. A do tego na głowie mają nie dwa a pięć rogów z czego dwa w postaci guzów za uszami jest trudno wypatrzeć; trzeci (dobrze widoczny na zdjęciu wyżej znajduje się między głównymi wyrostkami na środku czoła).
Mnogość ryb sprawia, że nad brzegami Nilu Wiktorii można spotkać sporo zimorodków, jak te – rybaczki srokate (Ceryle rudis)…
… czy Łowiec szarogłowy (Halcyon lecocephala).
Kolejny rybożerca – Bielik afrykański (Haliaeetus vocifer).
Kolonia najmniejszych bocianów świata – bocianów białobrzuchych (Ciconia abdimii). Bocian białobrzuchy jest chroniony i obdarzany szacunkiem przez Afrykańczyków. Uważają oni, iż ptak ten przynosi szczęście. Jest też dla tubylców zwiastunem deszczu. Łacińska nazwa jest nawiązaniem do nazwiska tureckiego gubernatora Wadi Halfy w Sudanie: Bey El-Arnaut Abdima (1780–1827).
W norze udało się też wypatrzeć trawolubną płomykówkę ziemną (Tyto capensis). Ciekawa sowa o jeszcze ciekawszej diecie. Jej przysmakami są, uwaga:
- żółtokrety nadbrzeżne
- sierściomyszy afrykańskie
- piaskogrzeby przylądkowe
- afrojeże buszmeńskie
- ryjkonosy
😂 Spoko. My tez nie wiemy co to😉
Najpiękniejsze, jak bombki na choince były jednak żołny czerwonogardłe (Merops bulocki).
Co ciekawe – nie polują tylko na owady a potrafią podczas polowania nawet zanurkować na niewielką głębokość. Jak zimorodki, polują też na ryby.
Ubarwienie czyni z nich prawdziwe nilowe klejnociki. Pod koniec każdej deszczowej pory kopią nowe tunele w swych koloniach by były gotowe nim gorące słońce je wysuszy i wzmocni.
Mama hipopotama (Hippopotamus amphibius) nilowego z młodym. Urodziła je po ośmiomiesięcznej ciąży i dla jego bezpieczeństwa przez rok od porodu będzie się trzymać nieco dalej od stada.
Wyobraźcie sobie, że dorosłe hipopotamy nie są w stanie unosić się w wodzie. Pływać potrafią tylko młode. Dorosłe zawsze przynajmniej stoją na tylnich kończynach.
Dorosłe hipopotamy są agresywne wobec krokodyli, szczególnie gdy młode są w pobliżu. Krokodyle mogą zatem zasadzić się na koby śniade jak te ze zdjęcia, ale dalej od urzędujących hipopotamów.
W ciągu dnia gady wygrzewają się w słońcu. Ich otwarte wówczas paszcze pozwalają pozbyć się pijawek albo umożliwiają ptakom czyszczenie tych uzębionych gęb.
Baker pisząc „Za rogiem nagle pojawił się wspaniały widok…” miał na myśli pewnie ten róg.
Wyżej jest już „tylko” tak.
Tuż za tą palmą znajdowała się ostatnia zatoka, w której widywaliśmy hipopotamy. Wyżej nurt jest dla nich najwyraźniej za szybki. Dla krokodyli niestety nie. Zatoka ta to też dobre miejsce, gdzie w pewnych porach roku gromadzi się najwięcej okoni nilowych.
Wąwóz Murchison Falls to dom pięknej pary bielików afrykańskich. Widywaliśmy je tam każdego dnia.
Nie wszyscy musieli schodzić na pastwę krokodyli, ten kto został na łodzi robił wtedy za AB – czyli gościa od „przynieś, podaj, pozamiataj” dla kapitana.
Kapitan łodzi – Odense – przyszły bohater doliny Nilu.
Hipopotamy posiadają własne terytoria tylko w wodzie. Dominujące samce przewodzą i bronią pewnego odcinka rzeki, długości przeważnie 250 metrów, na który przypada około 10 samic. Największe takie zbiorowości liczą do 100 osobników. Inne samce mogą przebywać na terytorium zdominowanym, ale muszą wykazywać posłuszeństwo względem właściciela terenu. Terytoria te istnieją w celu wyznaczenia praw kopulacji. W stadach istnieje tendencja do segregowania się pod względem płci. Samce grupują się ze sobą, podobnie samice a samiec dominujący znajduje się osobno. Gdy hipopotamy wychodzą na ląd, by się paść, robią to indywidualnie i nie przejawiają instynku terytorialnego.
Komunikują się za pomocą dźwięków, poprzez chrząknięcia i ryki, ale cel tych odgłosów nie jest znany. Zwierzęta mają unikalną zdolność do trzymania lekko wynurzonej z wody głowy i wysyłania dźwięków, które wędrują wodą i powietrzem; hipopotamy znajdujące się nad i pod powierzchnią wody zdolne są do dania na nie odpowiedzi.
Rzadko zabijają się nawzajem, nawet podczas sporów terytorialnych. Zazwyczaj dominujący i pretendujący do tej roli samiec kończą walkę, gdy okazuje się, kto jest silniejszy. Gdy obszar jest zbyt zatłoczony, lub kurczy się, byki czasem próbują zabić potomstwo; zdarza się, że samica zabija samca w obronie młodych, ale żadne z tych zachowań nie jest spotykane w normalnych warunkach.
Przelotne ulewy były codziennością naszego pobytu w Ugandzie. Na szczęście padało z reguły w nocy. Na nieszczęście spinningując nie mogliśmy liczyć na mniejszą i czystszą wodę. Choć z tego co słyszeliśmy – mogło być gorzej. Kiedyś masowo wykaszano trawy powyżej wodospadu i łowienie wtedy przez kilka tygodni było wręcz niemożliwe.
Sumy bagrus (Bagrus docmak) to generalnie obok wielkich żółwi przeszkadzajki podczas połowu okoni nilowych.
To nie to o co nam chodziło. Nie po to tam się wybraliśmy.
Nawet hipopotamy wydawały się być znudzone naszymi wynikami😉
Druga ekipa po deszczu miała lepsze wyniki. Wiadomo – Soroki (to marka sama w sobie🙂)
Ryby wyraźnie się ruszyły.
Poniżej Bakers’ Rock, w miejscu gdzie wcześniej Jasiu spłoszył wygrzewającego się krokodyla też się działo.
I z powrotem na skałce
Kolejny okoń nilowy.
Piękne okienko w pianie musi dać rybę.
I w końcu – w złotej godzinie.
Monia pierwsza chętnie podzieliła się uwagą, że nierówne prowadzenie woblerów to klucz do sukcesu. Dzięki tym Jej słowom wyciągnąłem większość swoich okoni.
Nie wiem co te Grześki miały by tak obławiać ten szczyt skałki z najmocniejszym uciągiem. Ja się po prostu bałem!
No ale najwyraźniej nie był to zły pomysł!
Grzegorz z dobrym okoniem.
No ale w końcu przy takim mężu nie ma czego się bać (i nie – nie chodzi mi o tego lewego😅)
Biegające po Bakers’ Rock agamy też im urozmaicały czas.
Jasiu z chapniętym przez „coś” bagrusem.
Ekipa na Bakers’ Rock
Należy pamiętać, że Murchison Falls to jedna z największych atrakcji turystycznych Ugandy. Każdego dnia takich stateczków widywaliśmy kilka. Wszyscy przybywali by podziwiać wodospady.
A mimo to muszę wspomnieć, że ponownie narodził się pomysł zabudowania wodospadów Murchisona tamą. Niegdyś pomysł ten spotkał się z oburzeniem i krytyką polityków Ugandy. W tym roku jednak pozwolono już na przeprowadzenie badań związanych z tym projektem. Miałaby powstać hydroelektrownia generująca 360 megawatów. W sprawę zaangażowane są firmy z RPA i… a jakże – z Chin.
Część z nas miała okazję uczestniczyć w proteście, który przy udziale lokalnych i zagranicznych telewizji odbył się podczas naszego tam pobytu na szczycie wodospadu. Czas pokaże czy człowiek jest w stanie się opamiętać i czy głos zatroskanych o środowisko jednostek ma jakąkolwiek moc w konfrontacji z ludzką chciwością i rządzą pieniądza. Nie jesteśmy może jak Greta Thunberg (i całe szczęście) choć z pewnością mamy też zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (przynajmniej na punkcie łowienia ryb) ale liczymy, że nasz mizerny głos jednak ma jakieś znaczenie.
Późnymi popołudniami wracaliśmy do naszych skromnych chatek.
Choć były i wersje „deluxe”…
Moja „biała Masajka”😍
No a jaki widok z tych chatek się rozpościerał🤩 Widok wart miliona dolarów!
Co tam jednak lodge. Nic nie przebije wodospadów i tego co się u ich podstawy działo. A jeśli się było leniem i nie wymieniło fabrycznych kotwic w Rapalach to skutek mógł być tylko jeden. Zbyt słabe kotwice są niewybaczalne gdy chce się złowić rekordowego okonia w takim miejscu.
Kolejny bagrus w rękach Grzesia Popieli.
Silny i krępy jak łowca.
Ale to znów nie to co miało być.
Jak zwykle o skórę Ewy w niekorzystnych warunkach dbała nieodzowna firma Ilua – producent najlepszych naturalnych kosmetyków rodem z Polski.
Bakers’ rock I pułapka na muchy tse tse. To właśnie przez tego owada w latach 1907 – 1912 ewakuowano ludność z 13 tysięcy okolicznych km² z uwagi na śpiączkę, którą te muchy roznosiły.
Na przekór tego jak się ubierali przewodnicy byliśmy przed przylotem poinstruowani by nasze ubrania były stonowane – bure, szare, oliwkowe i brązowe, nie przypominające kwiaty, które skutecznie wabią wszystkie owady. Ukąszenie tse tse przypomina przypalenie papierosem, co nie należy do niczego miłego. Na szczęście przynajmniej te latające w Parku Muchison Falls to gatunek już nie roznoszący tak niegdyś niebezpiecznej śpiączki.
Wędkując staraliśmy się zmieniać. Niestety pełna śmieci i zielska pływająca wyspa gęstej piany nie ułatwiała tego zadania. Trzeba było czekać aż nurt ją na chwilę oddali, nim nurt wsteczny z powrotem przyciągnie.
Nie było tam za wiele miejsca; kamienie się nagrzewały i były bardzo niewygodne. Każdy z nas spędzał tam 11 godzin co drugi dzień. Czegóż się nie robi w pogoni za kolczasto – płetwiastym marzeniem!
Grześ wykorzystujący okno w pianie.
Na skale raz po raz uwijały się agamy czerwonogłowe (Agama agama).
„Kogut” agamy czerwonogłowej – to zawsze przywódca około 6 samic, który potrafi pilnować swojego haremu niezwykle zaciekle.
I te tematyczne paznokcie🤩
Marcin z Grzesiem nie mieli w zwyczaju maskowania paznokci.
Czekając na okno w pianie.
A gdy brakowało cierpliwości, pruło się wobkiem przez pianę ale efekt z reguły był właśnie taki.
I wtedy Biały zaczął mnie wkurzać przypominając o pracy 😜.
Z kartonów po lunch’u i wcześniej wyłożonej na grubo trawy uwił niczego sobie wygodne gniazdko. Żyć nie umierać!
Męska część naszej czwórki.
W zatoczce poniżej Bakers’ rock pistolety lubiły się odpalić na bardzo krótko około 14 i potem dopiero po 17-tej.
No a jak nie chciały brać większe to takie były nawet najlepsze!
Tylko ta świadomość bliskości krokodyli. Kolejnego dnia Jasiu kilka metrów niżej miał spłoszyć taką gadzinę, że szok.
Lates niloticus
Ważne, że coś się uwiesiło.
Ciekawe czy porysował się na kamieniach podczas holu czy przytulał się za bardzo do skał po prostu żyjąc w tym miejscu.
Zaraz wróci do domu. Niech rośnie dalej. Prędzej czy później tam wrócę.
Z wody wyglądało to tak:
I kolejny – jakże nieskalany. Mógł jednak mieć jeśli nie kilkadziesiąt to choć kilka kilo więcej😜
Ryby miały swoje godziny żerowań. Ranek, wspomniana 14 i późne popołudnie.
No ale skoro się już tam było to miotaliśmy przez cały dzień.
Oczy okoni zdradzały ich inklinacje do nocnego trybu życia.
Wędkowanie po zmroku pod wodospadem jest jednak zakazane. I nie dziwię się. Krokodyle, hipopotamy, kobry, trudny teren to wystarczające powody by noce spędzać jednak w bezpiecznej lodge.
Powrót w złotej godzinie. Zejście z góry zabezpieczone jest od lat barierką. Trudniejsze stromizny zamieniono w schody. Trekking tam jest płatny. My byliśmy VIPami all inclusive.
Szkoda, że nie możecie usłyszeć tego huku.
Nawet na tej wysokości momentami moczyła nas bryza od wodospadów Murchisona.
Nad Jeziorem Alberta zachodziło już słońce kiedy my w końcu dotarliśmy na szczyt wodospadów.
Najsłodszy deser po zasłużonym dniu😍
Wieści od ekipy „łódkowej” tego dnia były smutne. Owszem safari jak zawsze mieli wspaniałe.
Ale Magda po długiej walce straciła olbrzymiego, ok 60kg okonia!
Kapitan łodzi właściwie już go podbierał…
… ale niestety!
Podczas kolacji przy świecach dowiedzieliśmy się, że była jeszcze jedna ryba.
Jasiu polał po drinczku, po czym odpalił na laptopie film, do którego link znajdziecie na dole relacji i pokazał coś co nie mieściło mi się w głowie!
Po długim i ostrożnym holu wylądowano jeszcze jedną rybę!
Panie i Panowie – dnia 6 grudnia 2019 Św. Mikołaj był szczodry nie tylko dla Bayan-goł ale dla wszystkich Polaków! Możemy być dumni!
Janek Soroka (oczywiście dzięki radom swojej małżonki Moniki) wyholował rekord Nilu okonia nilowego! Doprawdy historyczna chwila, o której wiadomość wstrząsnęła światem zorientowanych wędkarzy.
195cm długości, 145cm w obwodzie, co tabela gatunkowa opisuje jako 115kg. Jeśli chodzi o ten gatunek to na wędkę na świecie wyciągnięto tylko jedną taką większą rybę ale było to na stojącej wodzie w Jeziorze Wiktorii. Janek zaś pojmał rekord Nilu! Chapeau bas Janku👏👏👏
Od tego dnia nic już nie miało być takie jak wcześniej. Wiele się zmieniło w naszych głowach. „Fishing safari” kolejnego dnia miała przeżywać nasza czwórka, tzn. Ewa, Marcin Białowąs, Grześ Popiela i ja. Pierwszego słonia spotkaliśmy 20 min po wypłynięciu z przystani.
Co innego widzieć takie piękne zwierzę w ogrodzie zoologicznym a co innego na wolności…
… do tego tak blisko! Czuć zapach stwora, słyszeć jak oddycha! Totalny odjazd.
Ewa była zachwycona zwinnością słoniowej trąby🤡
Odense starał się bardzo byśmy dobili jak najbliżej.
Dalej już jednak była tylko mielizna. A wyjście z łodzi niemal napewno mogłoby poskutkować atakiem słonia. Wystarczyło.
W końcu dopłynęliśmy do Jeziora Alberta, gdzie mogliśmy liczyć na tilapie od rybaków.
I nasz stały dostawca. Legenda głosi, że po naszym powrocie do kraju, gość skończył sezon – tyle zarobił 🤪
Nigdy nie zapomnę pogadanki Odense’a z tym prostym biedakiem, który z dnia na dzień cenę chciał podnieść dwukrotnie:
„Słuchaj – my jesteśmy tu z uwagi na Ciebie ale i Ty jesteś tu z uwagi na nas. Nie zmieniłeś miejsca połowu bo liczyłeś, że tu wrócimy. I jeśli chcesz byśmy wrócili tu jutro i pojutrze to skasujesz nas tyle co wczoraj.”
I tak też się stało.
Nie wszyscy rybacy mieli tam tyle szczęścia. Ryby będą na wyspach wędzić i suszyć a potem przez wiele dni transportować do cywilizacji na bazary by tam sprzedać je za bezcen.
Ewa z największą rybą w swoim życiu.
Piękna i besta – Ewa i bagrus.
Kolejne spotkanie z olbrzymem – na wyciągnięcie ręki. Niewiarygodne jak blisko można do nich podpłynąć łodzią a te nic złego nie zrobią. Na lądzie człowieka by stratowały w mgnieniu oka.
Uwielbiają się kąpać. Po kąpieli prawie zawsze obsypują swoją wilgotną skórę piaskiem. Powstała w ten sposób warstwa z kurzu i błota pomaga im się chronić przed ukąszeniami owadów i jest naturalnym filtrem słonecznym.
Uszy słonia afrykańskiego osiągają 1,5m długości. Zwierzęta wykorzystują je do termoregulacji całego ciała. Zwróćcie uwagę jak pełne są naczyń krwionośnych. Wachlowanie schładza krążącą tam krew.
Ten słoń w końcu nawet zdecydował się zbliżyć! No – tego już za wiele. Pora wracać na ryby.
Bagrusy „udające” okonie nilowe dbały by nasza krew buzowała pełna nadziei na naprawdę wielki okaz.
Grzesiu chyba połowił największe sumy z całej grupy.
Capt. Odense i Grigorij z dobrym bagrusem.
Słonie dla Ewy jednak lepsze!
Ciąża u tych olbrzymów trwa 22 miesiące! Z reguły rodzi się jedno młode, karmione później przez matkę przez dwa lata, czasem dłużej. Po urodzeniu kolejnego słoniątka, starsze staje się pełnoprawnym członkiem rodzinnego stada. Samica rodzi z reguły raz na cztery lata i otoczona jest najczęściej dwoma lub trzema młodymi w różnym wieku.
Samice i młode słonie żyją w stadzie pod przewodnictwem dorosłej samicy, z którą każdy z członków rodziny jest spokrewniony. Młode samce przeganiane są ze stada, kiedy tylko osiągną dojrzałość płciową. Zbierają się później, aby prowadzić życie w grupie kawalerów. Dorosłe samce żyją samotnie, dostęp do stada mają tylko przez krótki czas, kiedy samica znajduje się w okresie rui.
Pokonując nawet olbrzymie odległości, stada nie oddalają się od wody.
Przykład matki otoczonej młodymi w różnym wieku.
„Przyłapana na gorącym uczynku” zażywa właśnie kąpieli piaskowej.
Oczywiście skoro my na łódce – Soroczki i Rauki na skałce, albo…
…w zatoce krokodyli.
Działo się.
To jednak ze skałki Monika dopadła tą jakże idealną rybę.
Taka ryba, z tego miejsca? Naprawdę nie trzeba nic więcej do pełni szczęścia.
Magda też dziabnęła okonia ale w zatoce krokodyli.
I Grzegorz depczący Jej po piętach.
W tym samym miejscu.
Pamiątka z Nilu w naszym ogródku.
Pamiątka z Nilu w naszej pamięci.
Podobnych chwil w serduchach pielęgnujemy wiele. Podejście w górę wodospadów.
Huk wody na szczycie…
… I ryk w kilkumetrowej szerokości skalistym imadle.
Nad diabelskim kotłem pełnym kolorowych tęczy.
Mokrzy od rosy i szczęścia.
Zdrowo dla skóry.
Były „goryle we mgle”, mogą być i Grześki w bryzie😉
Jaś z Magdą.
Pożegnanie? A może jednak nie?🙏
Monika i Janek Soroka – Beckhamowie polskiego wędkarstwa.
G.I.Jane😉
A skoro G.I.Jane to i ryba brutalna!👏
Nie wiem co ją mogło tak skaleczyć…
… ale jeśli był to okoń…🤔🤯
Wracając do lodżyku o mały włas Omar nie przejechałby pytona. Też zacne bydlę!
Odrazu widać kto przybył bez swej drugiej połówki i tęskni!👻
Jedni powiedzą „dobrodziejstwo”, dla mnie to bardziej „świętokradztwo” i „skaza” – zasięg telefoniczny albo nie daj Bóg WI-FI na wyprawie. Oczywiście – rzecz świetna dla czekających wieści z krańców świata; nigdy zaś dla uczestników wyprawy.
Choć niegdyś w Mongolii opijaliśmy wraz z Adamem Łuczakiem wieść, że urodzi mu się syn! I to był prześwietnie wykonany telefon i prześwietny wieczór (choć nie dla wątroby😜).
Wieczór pod gwiazdami na Czarnym Lądzie wypełniony pieśniami w języku Suahili to nadzwyczajna sprawa.
I żadne, choćby najszybsze Wi-Fi do pięt mu nigdy nie dorośnie! Wyobraźcie sobie, że Magda specjalnie na tą okazję nauczyła się piosenek w języku Suahili! Personel lodge’y był pod wrażeniem👏
Kolejnego dnia z Ewcią zdecydowaliśmy wyspać się, odpuścić poranną sesję wędkarską i najnieznośniejszą, upalną porę środka dnia, wyluzować i z wędkami uderzyć dopiero po południu. Śniadanko za jasnego było wyśmienite.
Lodge, która była niegdyś pełna ludzi myślących o okoniach albo o safari musiała wspaniale tętnić życiem. No ale przynajmniej mieliśmy wszystko dla siebie.
Bary bez gości, za to zawsze z gotową obsługą do wydania najwymyślniejszych drinków i koktajli wydawały się wręcz nostalgiczne.
Kawka w akompaniamencie „szczekającego” pawiana z rana jak śmietana.
Agamy czerwone uwijały się również między domkami w naszej lodge’y.
Meble w ogrodowym patio.
Wszystko do naszej dyspozycji.
Kruczki gańskie (Ptilostomus afer) zwykły najgorętsze godziny dnia spędzać zawsze w koronach najwyższych drzew – mogliśmy od początku brać z nich przykład. Tyle, że nie by siedzieć na drzewach😅
… tym bardziej, że do swojej dyspozycji mieliśmy i basen.
Jednak nic nie przebije schłodzonego piwka (Nile Special najlepszy!) i rozgrzanego dekoltu😍
Hibiscus lady😍
To przez to stadko, które wtargnęło na teren ogrodów ogrodzonej lodge’y byliśmy wieczorami eskortowani z/do naszych domków przez personel.
Uparciuchy miały tu przepięknie wypielęgnowany i podlany zielony ogród, pełen soczystych traw i… bez lwów. Ciągle jednak były to dzikie zwierzęta, którym w każdej chwili mógł wpaść do głowy jakiś durny pomysł.
Popołudnie znów spędziliśmy u podnóża wodospadu.
Krokodyla zatoka znów dała rybkę.
Nic więcej wtedy do szczęścia nie potrzebowałem! Piękne dni! I to bez świadomości jak bardzo zbliżający się 2020 rok zmieni rzeczywistość wędkujących podróżników.
Komarów nie było dużo ale malaron i moskitiera nad łóżkiem były nieodzowne. Ponadto cały dach naszych chat był podbity drobną siateczką, w której urzędowały gekony i inne stworzenia uganiające się za robactwem.
W zanadrzu miałem tzw. bombę – biobójczy fumigator, którym można w pół godziny wytruć wszelkie stworzenia zamieszkujące pokój czy hotelowy apartament w tropikach. Potem się wietrzy i po godzinie wprowadza. Nawet nie chcę wiedzieć jakby zaczęło capić po dwóch upalnych dniach w chacie pełnej martwych gekonów i innych gadów😬
W osadzie Paraa, z której każdego dnia wypływaliśmy budowany jest właśnie most. Zaangażowane w to przedsięwzięcie są olbrzymie konsorcja chińskie. Ostrzą zęby na ropę, którą niedawno odnaleziono na terenie Ugandy. I niestety też one od lat myślą o zabudowaniu hydroelektrownią wodospadów Murchisona!😱 Nacja zaraza!
Spływ w dół do Jeziora Alberta jak zwykle pełen napotkanych po drodze słoni.
Życzę każdemu takiego spotkania oko w oko.
Na obrzeżach Parku Narodowego Murchison Falls mieści się wiele ekskluzywnych posiadłości i turystycznych lodge’y.
Zasłona chmur towarzyszyła nam niemal każdego dnia. Tylko niedoświadczony podróżnik tapla się wtedy w komforcie braku pełni słońca co nierzadko skutkuje nieposmarowaniem się kremami z najmocniejszymi filtrami. Trzeba bardzo uważać.
Krajobraz Jeziora Alberta.
Nasz dostawca przynęt nie wiedzieć czemu zwykł zakładać koszulę tył do przodu.
Ważne by przynęty były nie za duże, nie za małe i żywotne.
A mówi się, że banany i kobiety na pokładzie przynoszą pecha. Może dlatego nie złowiliśmy potwora! Ewaaaaaaaaaaa!!💥 💥 💥
Kolejny zapyziały bagrus!
A mógł być okoń!
Czekając na branie…
Kolejny wycieczkowiec zmierzający podziwiać jeden z cudów świata.
Ostatni dzień przeciągnęliśmy najdłużej jak się dało.
Ostatnie łowy na terytorium hipopotamów.
Moniczka i Janek Soroka nad Nilem o świcie.
Przeprawa promem z Paraa na północny brzeg Nilu Wiktorii to magiczna chwila.
Przed nami jedne z najdzikszych terenów Ugandy. Znajduje się tam kilka najdroższych lodge’y, których ściśle strzeżonego terenu nie może opuścić żaden turysta. To prawdziwe królestwo dzikich zwierząt.
Ewcia z taką obstawą czuła się jak VIP.
Zaczynamy safari. Kto pierwszy ten lepszy. Byliśmy pierwsi!💪
Murchison Falls NP słynie z tego gatunku żyrafy.
Żyrafy Rothschilda (Giraffa Camelopardalis rothschildi), zwane też żyrafami Baringo to podgatunek najwyższego gatunku z obecnie żyjących ssaków lądowych.
Dorosłe samce dorastają do 6 metrów wysokości. Żeby było ciekawie – mają tyle samo kręgów szyjnych co człowiek.
Ciemne plamy dowodziły, że do czynienia mieliśmy już nie z tak młodym osobnikiem.
Konkurencja deptała nam po piętach. Dopiero w odniesieniu do auta można zobaczyć jak potrafią być wysokie.
Północny sektor Murchison Falls to sawanna w dużej mierze porośnięta zjawiskową wachlarzowatą palmą afrykańską (Borassus aethiopum). Zgubą tego gatunku palmy jest odporność na termity. Afrykańskie społeczności zatem często używają ich drewna do konstrukcji chat.
Bawół afrykański (Syncerus caffer) – jeden z „Wielkiej piątki Afryki”, każdego roku zabija kilku ludzi.
Palmy Borassus z pasącymi się bawolcami krowimi.
Kob ugandyjski (Kobus kob thomasi) – to jego wizerunek znajduje się obok żurawia w herbie Ugandy.
Bawolec krowi (Alcelaphus buselaphus) – ciężko spotkać je w zoo z uwagi na ich agresywną naturę. Na wolności zaś występują tylko w Ugandzie.
Samica dzioborożca kafryjskiego (Bucorvus leadbeateri).
I samiec. Są mocno narażone na wyginięcie i w tych stronach rzadko spotykane co akurat mnie ucieszyło. Ku rozpaczy pań potrafią przekąsić małego króliczka, ku ich radości – szczególnie gustują w skorpionach.
Palmy Borassus – rośliny niebezpieczne dla… młodych słoni! Łodygi ich liści pokryte są kolcami przypominającymi piłę. Niedoświadczone słonie chcące dobrać się do słodkich owoców potrafią obciąć sobie trąbę! Niestety kłusownicy zakładający wnyki nierzadko też pozbawiają zwierzęta tego jakże cennego dla nich narządu. Trąba służy słoniom do oddychania, wąchania, picia i „kąpieli”, jak również do zbierania pożywienia i zrywania gałęzi z wyższych partii drzew. Nie wymaga wiele wyobraźni co czeka słonia pozbawionego trąby.
Widzieliśmy dziesiątki jeśli nie setki kobów. A lwów jak na złość żadnych! To już moje drugie podejście do afrykańskich kotów i… niestety. Jest po co wracać.
Monika i Janek Soroka
Magda i Grzegorz Rauk
Grzegorz Popiela i Marcin Białowąs.
No i ja z Ewą.
Ekipa w komplecie.
Chmury zbierały się na horyzoncie co groziło deszczem ale póki co parkowy, oczywiście uzbrojony strażnik zabrał nas z auta na spacer.
I pomyśleć, że gdyby nie ryby z Bayan-Goł prawdopodobnie byśmy nigdy tych cudów nie zobaczyli.
Parka.
Rekordzista Nilu na sawannie. Z lornetką odkrywał gatunek po gatunku. A, że z wykształcenia weterynarz to i miłośnik zwierząt wielki.
Rzadki Oribi smukłonogi (Ourebia ourebi)
Dropiak przylądkowy (Neotis denhami). Wyobraźcie sobie, że w trakcie tokowania puls bicia serca tego ptaka, podobnie jak reszty dropi dochodzi do 900 uderzeń na minutę!
Jezioro Alberta z nieco innej perspektywy. A na nim gdzieś tam „nasi” rybacy zaniepokojeni pewnie brakiem naszej tego i kolejnych dni wizyty.
Chwila po nastraszeniu Moni „lampartem”🤓
Patas rudy (Erythrocebus patas).
Kolejna żyrafa Rothschilda z dobrze widocznymi wyrostkami.
Białe nogi od kolana w dół to wyraźny znacznik gatunku.
Największa szansa zobaczenia tej najrzadszej żyrafy jest właśnie tu – w Murchison Falls NP.
Swym bystrym wyglądem przypominają notorycznych „spadochroniarzy” z podstawówki😅
W 2016 żyło ich na wolności mniej niż 1700 sztuk!
Krytycznie zagrożony sęp Ruppella (Gyps rueppelli) zwany też sępem plamistym.
Są to najwyżej latające ptaki świata. Jego rekord wysokości to około 11 300 m n.p.m.
29 listopada 1973 zderzył się z samolotem lecącym na wysokości 37 000 stóp (około 11,27 km) nad Abidżanem. Uszkodził jeden z silników, co wymusiło lądowanie. Pozostałościami było 5 kompletnych i 15 niekompletnych piór, które na podstawie porównania z dostępnym w Muzeum Historii Naturalnej w Waszyngtonie materiale przypisano do sępa plamistego.
Królestwo lwów.
Koby ugandyjskie często migrują w zależności od pory deszczowej lub suchej.
Te wyglądały jakby właśnie przybyły na tereny parku Murchison Falls.
Po skończonym safari mieliśmy trochę czekania na prom. Życie towarzyskie na przystani kwitło.
Dla przejeżdżających przez Nil dzieci z katolickiej szkoły była to też nie lada atrakcja.
Białasy między lokalesami.
Wszystkie dzieci Ewci są.
Nie chciał ale musiał 😜
Dobrze, że mu paprykarza nie kazała jeść! 👻
Monia odkryła w sobie ukryty talent.
Do dzisiaj lokalnemu bandowi brakuje jej aksamitnego głosu i brzdąkania na harfie.
Black & white live matters!💪
Ugandyjki do najpiękniejszych nie należą.
Chociaż… 🤔
Nie wiem jak Wy ale mimo wszystko ja wolę jasne piwo i jasne dziewczyny 👻
Po lunchu okraszonym zimnym piwkiem czekała nas kolejna atrakcja. Safari w lesie Kaniyo Pabidi. Niewiele Wam to pewnie mówi. A osoba nijakiej Jane Goodall? Tak – to legendarna badaczka szympansów na świecie. To Jej instytut sprawuje pieczę nad Kaniyo Pabidi, które jest częścią magicznego, mahoniowego lasu Budongo. I to studenci Jej instytutu byli naszymi przewodnikami.
Właściwie już przy wejściu do lasu, na jednym z żelaznych drzew Muhimbi dostrzegliśmy pierwsze gerezy abisyńskie (Colobus guereza). Ich nazwa łacińska wywodzi się od starogreckiego „kolobos” co znaczy okaleczony. A wszystko przez to, że posiada szczątkowy kciuk. Wyobraźcie sobie, że małpy te są częstymi ofiarami szympansów, dla których tu przybyliśmy.
Cały las podzielony jest na równe sektory poprzecinane naturalnymi ścieżkami, którymi poruszają się naukowcy i przybyli turyści.
Pierwszego skubańca dostrzegliśmy na wysokim drzewie. Nie był skory do pozowania do zdjęć a gdy się kapnął, że obchodzimy drzewo raz z jednej strony, raz z drugiej (wypinał się tyłem) poirytowany w końcu postanowił się na nas wysikać z wysoka. Ledwo odskoczyliśmy. Złoty deszcz nigdy nas nie kręcił 🤡
Koniec końców większe stado szympansów znaleźliśmy na jednym z owocujących drzew. Małpy te potrafią zapamiętać dokładną lokalizację produkujących najwięcej owoców drzew, spośród ponad 12 000 innych.
Przeżyliśmy pod tym drzewem nawet niemałą awanturę dwóch klanów. Gałęzie latały, owoce spadały – trzeba było uważać na głowy.
Szympans (Pan troglodytes) jeszcze w połowie XVIII w. był przez Linneusza klasyfikowany jako Homo nocturnus – nocny człowiek.
Szympans, uważany za najbardziej ekspresyjne ze zwierząt, okazuje uczucia wieloma gestami i minami. Wydęcie warg w odruchu zaciekawienia lub niesmaku można porównać do wyrażanych w podobny sposób przez człowieka sceptycyzmu lub wątpliwości. Uśmiech oznacza zadowolenie. Kiedy jest zamyślony lub zaniepokojony przybiera najmniej dramatyczną ze wszystkich min. Szympansowi, jakby uśmiechniętemu od ucha do ucha, wcale nie jest do śmiechu; przeciwnie, jest wtedy najprawdopodobniej strapiony lub nieszczęśliwy. Małe szympansy znajdują się w centrum uwagi stada. Często inne małpy opiekują się nimi równie troskliwie jak matki. Szympansy zaczynają się wzajemnie pielęgnować w wieku około 10 miesięcy. Żyją do 40 lat.
Nasi przewodnicy opowiadali nam, że jest to też jedyna małpa, która ma w zwyczaju opłakiwanie i grzebanie swoich bliskich zmarłych. A do miejsca pochówku potrafią wielokrotnie wracać i sprawdzać czy zmarły przypadkiem nie wstał.
W końcu po głośnej awanturze jedna z rodzin obsiadła „swoje” drzewo.
Chcąc pokonanym pokazać jak pewnie się czują na swoim drzewie przystąpiły nawet do kopulacji.
A potem, do konsumpcji innego rodzaju.
Mnie właśnie wtedy oblazły czerwone mrówki i odstawiałem w poszyciu lasu spektakularny taniec, który zaciekawił nawet same małpy w górze.
Po skończonym obchodzie po dusznym lesie Jane Goodall zimne piwko smakowało przewybornie!
Kolejnego dnia Soroczki ruszyły do Entebbe a reszta wybrańców losu i zarazem niezwykłych szczęściarzy pomknęła w stronę gór Ruwenzori.
Tak wygląda zbieranie deszczówki w Ugandzie.
Okolice Fort Portal i pierwszy rzut oka na Góry Księżycowe Ruwenzori.
Under the blue sky…
Na jednym z targów.
Kapenta, której połowy podziwialiśmy na Cahora Bassa w Mozambiku dociera i tutaj.
Banany spożywcze – nie ten pastewny szajs, którym się raczy pół świata.
Portret.
Zaiskrzyło od pierwszego wejrzenia!
Chciałem tylko wyciągnąć od niej miejscówki na ryby😜
Wyjazd z Fort Portal. Główne billboardy w Ugandzie to reklamy telefonii komórkowych i hasła nawołujące do rejestracji plemiennych związków małżeńskich w odpowiednikach ugandyjskich USC.
Drogi nawet nie były takie złe – byle nie padało.
Wybór towarów na przyulicznych straganach był raczej monotematyczny.
Co to za wyprawa bez kapcia? 😅
Pojawili się potencjalni klienci więc obsługa stoiska wyrosła jak spod ziemi.
Przedgórze Ruwenzori to pasmo niekończących się plantacji bananowych.
Zaś banany pastewne to główny towar jakim się handluje na zachodzie Ugandy.
Ponoć transport ciężkich kiści bananowych rowerami to jedno z najniebezpieczniejszych zajęć świata! Rozpędzonym rowerzystom w razie potrzeby nie jest łatwo wyhamować. Dochodzi do wielu tragicznych wypadków.
No i w końcu dotarliśmy do niezwykłego miejsca.
Bananowy targ w Rwesande
Dla fotografa miejsce z kosmosu!
Kompletnie poza szlakiem turystycznych atrakcji.
Madzia przymierzyła się do załadowanego roweru. Nie sposób było ruszyć z miejsca!
Do wieczora banany muszą zostać sprzedane albo ich właściciele będą nocować na targu wraz z towarem albo z nim wracać do domu, by kolejnego dnia powtórzyć mozolną pracę dostarczenia bananów na targ.
Uganda to miejsce gdzie dzieci pomagają swoim rodzicom. I to czy mają buty, czy nie.
Pierwsze piegi na targu Rwesande od zarania dziejów.
Obrzeża Kasese.
Wszelkie targi i bazary to okazja do zaprezentowania się od najlepszej strony. A może to dzień kiedy pozna się swojego męża tudzież żonę.
Robota na stacji benzynowej w dziale wulkanizacyjnym aż paliła się w rękach😜 Nawet Hamilton z takim pit stopem byłby ostatni.
Może gdyby nie nasze „białe masajki” robota szła by lepiej. No ale nie codziennie widuje się takie zjawiska!
Przynajmniej rumu nie zabrakło do końca wyprawy. Ale to przez Grzesia, który strasznie zaczął się bać Magdy (a kobieta do rany przyłóż!😘 ).
Im bliżej Parku Królowej Elżbiety tym wilczomieczy kandelabrowych (Euphorbia candelabrum) coraz więcej.
Wraz z akacjami tworzyły osobliwy krajobraz.
Prawie 14% Ugandyjczyków wyznaje Islam.
W przeciwieństwie do większości świata to właśnie oni są jedną z głównych prześladowanych tam religii.
Również homoseksualizm karze się tam śmiercią.
Uganda to jeden z nielicznych krajów Afryki, w którym dzikie zwierzęta jak ten słoń spotyka się powszechnie poza granicami rezerwatów i parków narodowych.
Zbliżające się ulewy z uwagi na suche powietrze można zaobserwować z bardzo dużych dystansów. Powietrze suche bo w sawannie i właściwie na równiku.
Młody pawian oliwkowy.
I cała kolonia. Trzeba było widzieć co się działo gdy przez okno jadącego auta wyleciała skórka od banana!
Koronniki szare (Balearica regulorum gibbericeps) zwane żurawiami koronnymi to narodowy ptak Ugandy znajdujący się w jej herbie i na fladze. Co rzadkie dla żurawi, często spotyka się je na drzewach co umożliwia im długi, tylni palec.
Oho – zanosi się na afrykański deszczyk. Od miesiąca nie powinna spaść ani kropla! Pech z tą pogodą jak cholera!
Tradycyjne chaty w wielu rejonach obecnej Ugandy służą już tylko za zagrody dla zwierząt.
Dziś domy wyglądają tak:
W restauracji, gdzie każdy wybrał z menu co innego a wszyscy po dwóch godzinach czekania i tak dostali kurczaka😅
Ewa- królowa goryli.
Raueczki zastrzeliły nas wiadomością, że to ich „Pożegnanie z Afryką”. Mam nadzieję, że będzie mi dane coś takiego powiedzieć za wiele, wiele lat. No cóż – musiało się skończyć z przytupem.
Na obrzeżach Nieprzeniknionego Lasu Bwindi (oficjalna nazwa jednego z najbogatszych ekosystemów w Afryce, który jest jednocześnie parkiem narodowym).
Wypalarnia cegieł.
Wjeżdżamy do Buhomy.
Buhoma, to niezwykle bogata ugandyjska osada w tych jakże biednych stronach Afryki. Swoje bogactwo zawdzięcza… gorylom górskim. To ich obecność i możliwość ich oglądania za niemałe pieniądze sprawiły, że nie brakuje tu szkół, szpitali, a jednocześnie i meczetów oraz kościołów. Kłusownictwo praktycznie wyeliminowano tu do zera. Gdyby nie uchodźcy z Konga albo Rwandy tudzież turyści nielegalnie ukrywający dolegliwości zdrowotne podczas trekkingu do goryli, nie groziło by im nic.
Znajduje się tu połowa światowej populacji goryli górskich (Gorilla beringei beringei) , czyli około 500😨! I to ona była powodem naszej mozolnej podróży z Murchison Falls. Marzenia z dzieciństwa właśnie miały się spełnić!
Bwindi Impenetrable Forest National Park został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1994.
Po odprawie i podziale na grupy (każdego dnia rusza kilka grup turystów do kilku gorylich rodzin, przywykłych do takich odwiedzin) ruszyliśmy zdenerwowani niczym studenci przed egzaminem. Małpy nieznające człowieka zdecydowanie nie pozwoliłyby się podejść i byłoby to bardzo niebezpieczne. Należy dodać, że dzikie goryle są niebezpieczne również dla goryli, które pozwalają się obserwować.
Przydzielono nam rodzinę silverback’a Makara (co w Suahili miało znaczyć „lubiący kobiety”). To niewielka rodzina składająca się z 9 dorosłych osobników plus młode. Co ciekawe – spotykana często na obrzeżach samej Buhomy. Makara lubi się tam zapuszczać bo ma w zwyczaju plądrować plantacje bananów. I słusznie czuje się w tym całkowicie bezkarny. Ostatni incydent zabicia małpy w Buhomie był w 2011 kiedy to znaleziono poranionego włóczniami silverback’a Mizano. Najprawdopodobniej bronił swojej rodziny przed kłusownikami z psami, którzy przybyli zza granicy. Las Bwindi rzeczywiście wydawał się nam nieprzenikniony. Prowadzili nas uzbrojeni żołnierze parkowi mówiący perfekcyjnie po angielsku. Szukaliśmy nie tyle goryli co tropicieli, którzy w lesie spędzają całe tygodnie zanim się zmienią. Śledzą przemieszczające się goryle i doglądają je jeszcze przez godzinę po każdej wizycie turystów bacznie wypatrując wszelkich małpich dolegliwości jak chociażby ból zęba. Małpy nie chodzą w końcu do dentysty, choć bywa, że dentysta chodzi do małp😅
Po półtorej godzinie trekkingu pod górę w dusznym lesie usłyszeliśmy gwizd. Pojawił się jeden z tropicieli. Dla naszego bezpieczeństwa kazano nam zostawić wszystkie plecaki (goryle potrafią na widok wszelkich toreb zdjąć je sobie z turysty i zabrać z nadzieją, że znajdą w nich jakieś smakołyki), wodę i podążyć za tropicielem z najważniejszą zasadą – nie przekraczać dystansu 7m od małp! Te jednak zdecydowały inaczej – gdy tylko znaleźliśmy się w ich pobliżu usłyszeliśmy „O ooo… they are surrrounding us” (otaczają nas).
Spojrzenie pełne łagodności i rozumności.
Zatrzymaliśmy się w mało wygodnych, gęstych krzakach i obserwowaliśmy cuda wokół.
Czas start…
Każda grupa szczęśliwców w Bwindi ma z zegarkiem w ręku równą godzinę na bycie przy małpach. Nawet „Biały” był przejęty. Nie wiedział wtedy, że będzie mu dane najbliższe spotkanie z gorylem!
Grzesiu do strachliwych nie należy, zwykł więc zachowywać nieco mniejszy dystans😉
W krzakach powyżej, łodygi obgryzały dwie spokojne samice.
Niewiele sobie robiąc z naszej obecności obojętnie przeżuwały uważnie się nam przyglądając.
Nie dziwię się, że weterynarze – dentyści mają w Bwindi robotę.
Oczywiście najciekawszy nas był malec, który ku niepokoju tropicieli pozwalał sobie na zbyt bliskie podchodzenie. Fantastyczne zjawisko, jednak skazujące nas wszystkich na gniew przywódcy – silverback’a.
A skoro o nim mowa…
Panie i Panowie – przedstawiam Wam Makarę – przywódcę i obrońcę stada w sektorze Buhoma.
Fotografowałem Go i nie wierzyłem w to co widziałem. Makara naprawdę wzbudza podziw i szacunek. Z jednej strony wygląda nieco jak jakaś maszkara – kukła, z tą swoją stożkowatą głową ale jest to 200 kilogramowa masa mięśni i potężnej siły.
Goryle w przeciwieństwie do szympansów zdecydowaną większość czasu spędzają na ziemi. Nie budują gniazd na drzewie ale wygniatają legowiska niczym niedźwiedzie na Kamczatce. Dużo śpią i trawią. Woń odchodów przypominających zapachem końskie wyraźnie drażniła nasz zmysł węchu. Makara niewiele sobie z nas robił. Bacznie się nam przyglądał i ziewał. Lewe ucho miał poszarpane po dawnej walce z innym silverback’iem.
Obserwował również stado i pozycję poszczególnych małp w stosunku do nas.
Upominał młode i matkę pohukiwaniami i mruknięciami dezaprobaty za każdym razem gdy młode nazbyt się do nas zbliżyło. Spojrzenie Makary mroziło krew w żyłach a należy pamiętać, że pod żadnym pozorem nie wolno silverback’owi patrzeć w oczy. To wyzywający brak szacunku, który może narazić ludzi na jego gniew.
Jeszcze na odprawie się dowiedzieliśmy dlaczego goryle poruszają się opierając przednie ręce na wierzchach dłoni – „a chcielibyście jeść jedzenie brudnymi rękoma?”
Niebywałe ile kosmatego spokoju miesza się z brutalną siłą, jaka mieszka w silverback’u goryla górskiego.
Słodziak 😍
Zachowywał się jak niesforne dziecko, które mimo pomruków taty i upomnień matki wyciągało ręce w naszą stronę i pozwalało sobie na zbyt wiele. W końcu poirytowana matka zgarnęła go i weszła wyżej na drzewo. Ale nawet tam wierciło się i wymykało by tylko móc się nam poprzyglądać.
Makara po chwili wspiął się na rachityczne drzewko 4-metrowej wysokości by w końcu z trzaskiem łamanego pnia runąć w dół skarpy z konfetti opadających liści. Najpierw to nas rozśmieszyło ale odgłos ciężkiego upadku i stęknięcie zaniepokoiły nawet tropicieli i rangersów z bronią. Spokojnie się przemieściliśmy by zobaczyć Makarę jak leży na plecach, patrzy sobie w niebo na przesuwające się chmury i objada najsłodsze i najbardziej soczyste liście z czubka złamanego drzewa. Gdy się zeszliśmy – usiadł.
„Biały” chwilę po tym jak jedna z samic ku uciesze rangersów złapała go za nogę. Ponoć ma charakter zrzędzącej belferki i bez powodu lubi sobie upomnieć zawsze, któregoś z turystów. Dobrze, że nie złapała Marcina nieco wyżej, bo też ma żelazny uścisk a nie wiem jakby się Marcin przed Agnieszką wytłumaczył z potencjalnych śladów 5 palców domyślcie się gdzie!😜
„Lubiący kobiety”
Widać z wzajemnością.
Tu dobrze widać, czemu silverback’i nazywa się tak nie inaczej. Każdy srebrzystogrzbiety dowódca stada ma minimum 10 lat (wówczas osiąga dojrzałość płciową). Samice dojrzałość płciową osiągają w wieku lat sześciu.
To ostatnie zdjęcie jakie zrobiłem Makarze przy dużym udziale moich towarzyszy. Wszyscy nosili mi i podawali na zmianę obiektywy bym mógł jak najlepiej upamiętnić te chwile, za co jestem niezmiernie wdzięczny. Dzięki Wam i z Wami zrealizowałem jedno z największych marzeń mojej Mamy i mnie samego! 🙏👊
Po zrobieniu tej foty, Makara sam znikł w gąszczu liści. Po 58min wizyta u goryli górskich z Nieprzeniknionego Lasu Bwindi się skończyła. Było to niezwykłe przeżycie i doznanie warte każdych pieniędzy!
Z góry schodziliśmy niebywale szczęśliwi.
Spotkanie pigmejki z dziećmi było bonusem. Stara przedstawicielka tego afrykańskiego negroidalnego ludu była rzeczywiście malutka ale dzieci już nie. Rangerzy sami zwrócili uwagę na wymianę genetyczną pigmejów z innymi grupami etnicznymi.
Pigmejka wiedziała, że jakaś grupa będzie wracać od goryli i licząc na zarobek rozłożyła autentyczne pigmejskie wyroby.
Starcie starego z nowym w zamkniętym do niedawna świecie pigmejów było jak wszystko dziś nieuchronne.
Kawałek dalej natrafiliśmy na kolejne pamiątki. Ale pigmeje zostali za nami, głębiej w lesie.
Jeden z tych silverback’ów pilnuje mojego parapetu w salonie tuż przy lampce.
Figurki, maski i plecione podstawki i naczynia to poza bananami, herbatą i tkaninami w tych stronach główny towar handlowy.
Planeta małp w skali makro.
Suszenie kawy ciągle odbywa się tam w sposób tradycyjny – na słońcu.
Pamiątkowe certyfikaty upamiętniające nasze spotkanie z gorylami górskimi Bwindi tylko pokazują jak bardzo skomercjalizowane jest to przedsięwzięcie.
Jedna z figurek pod sklepem przy głównej drodze w Buhomie.
Nasze dzieci na Święta marzą by dostać od Świętego Mikołaja hulajnogi elektryczne albo wyczynowe. W Ugandzie można takowe zakupić w korzystnej cenie😜
Suweniry z dalekiej Afryki
Gdy pojawiali się klienci, właścicielka sklepu zapominała o dziecku i zamieniała się w handlową bestię pokroju Pawcia Korczyka😅 Wyszliśmy ogołoceni z kasy, za to obładowani stertą niepotrzebnych rzeczy😜
Nim lunęło na dobre miałem szansę sfotografować zbocza Nieprzeniknionego Lasu Bwindi.
Wilgotny dom goryli górskich.
Jeszcze tego samego dnia mieliśmy ruszyć w drogę powrotną kierując się wzdłuż podnóża Ruwenzori do Jeziora Bunyonyi
Plantacje herbaty niestety kurczą nieprzeniknione małpie lasy.
Pewnie za kilka lat nie będzie śladu po tych drzewach😰
Pocieszające jest to, że nie wiedzieć czemu populacja goryli górskich powoli się powiększa.
Najpiękniejsze i najrzadziej odwiedzane przez turystów rewiry Lasu Bwindi to sektor Ruhija. Wizyta u goryli w tych stronach wiąże się z naprawdę ambitnym wielogodzinnym trekkingiem ale i z najpiękniejszymi widokami.
Kolejny napotkany po drodze przedstawiciel naczelnych – koczkodan górski (Allochrocebus Ihoesti).
Szumiące rzeki spływające z ośnieżonych szczytów Ruwenzori wręcz targały moją wędkarską duszą. Ach gdyby móc sprawdzić co też w nich żyje podrzucając muszkę albo małego Meppsika😅
Drzewiaste paprocie w tej części Afryki przypominały o niegdysiejszej Gondwanie.
Kondycja drogi w deszczowym lesie Bwindi momentami zostawiała nieco do życzenia. Ale kierowca stawał naprawdę na wysokości zadania.
Takie spotkania podczas postoju „na siku” należą zawsze do fajnych.
Był „Tomek na Czarnym Lądzie”, jest i Magda🙂
Lesiste stoki przypominały nieco te z Butanu.
Doprawdy nieprzeniknione.
Ciekawe ile jest w tym lesie miejsc gdzie nigdy nie stanęła ludzka stopa🤔
Późnym wieczorem docieramy do Bunyonyi
Urozmaicona panorama jeziora robi wrażenie.
Pora poczuć się jak król i królowa. Odwykliśmy od tego typu wygód. Afrykańskie białe wino smakowało tam najlepiej na świecie.
Nim mgła znad jeziora znika całkowicie pora była znów pakować się do auta.
Przed nami jeszcze kawał drogi do Entebbe.
Przekraczamy równik. Wiedzieliście, że poniżej równika żyje tylko 20% światowej populacji ludzkiej?
Wieczorem docieramy do hotelu gdzie nad Jeziorem Wiktorii pałaszujemy ogromne tilapie. Hotelowej restauracji pilnuje uzbrojona po zęby ekipa ochroniarzy, co jakoś do tego co w Ugandzie przeżyliśmy pasuje jak pięść do oka. Ale skoro znaleźliśmy się już w Entebbe przypomnę Wam o pewnej militarnej akcji, zwanej Operacją Piorun albo rajdem na Entebbe:
27 czerwca 1976 wystartował z lotniska w Tel Awiwie francuski samolot pasażerski Airbus A300 (Air France, lot 139). O godzinie 12:20, po międzylądowaniu w Atenach, wystartował do Paryża z 248 pasażerami i 12 członkami załogi na pokładzie. Osiem minut po starcie samolot został uprowadzony i zmuszony do lądowania na libijskim lotnisku w Bengazi, co nastąpiło o 14:58. Nikomu nie pozwolono wysiąść, z wyjątkiem młodej kobiety w ciąży, którą zbadał libijski lekarz i stwierdził, że zachodzi ryzyko poronienia. Kobiecie lecącej na pogrzeb matki do Manchesteru pozwolono wsiąść na pokład samolotu do Anglii. Po długim oczekiwaniu na położonym na pustyni lotnisku w Bengazi, airbus zatankował 42 tony paliwa i wieczorem, o 21:50, wystartował do Entebbe właśnie. Wylądował tam o 03:15, z zapasem paliwa na zaledwie jeszcze kilka minut, rankiem 28 czerwca. W Entebbe do czterech porywaczy dołączyło jeszcze trzech. Wówczas też okazało się, że ugandyjski dyktator Idi Amin jest współpracownikiem terrorystów
Pasażerowie (wielu narodowości, głównie żydowskiej) przetrzymywani byli w starym terminalu lotniska w Entebbe. Terroryści żądali uwolnienia 40 palestyńskich bojowników więzionych przez Izrael, oraz 13 innych więźniów przetrzymywanych we Francji, Niemczech, Szwajcarii i Kenii. Zagrożono wysadzeniem samolotu w powietrze wraz z pasażerami, jeśli Izrael nie spełni żądań do 1 lipca do godz. 14:00. W tej sytuacji rząd izraelski, pod przywództwem premiera, wstępnie zgodził się na spełnienie ultimatum. Emerytowany oficer izraelski, Baruch Bar-Lew („Burka”), były szef 470-osobowej misji izraelskiej w Ugandzie i przyjaciel Amina (ten ostatni uzyskał patent spadochroniarza w armii izraelskiej jeszcze w 1966; odznakę tę nosił zawsze z dumą), na prośbę rządu wielokrotnie kontaktował się z nim telefonicznie, namawiając bez sukcesu (choć przekonywał, że Amin może otrzymać nawet Nagrodę Nobla) do zwolnienia zakładników.
Równocześnie, w ścisłej tajemnicy, Izrael przygotowywał akcję ratunkową. Misja ta wydawała się być niemożliwa do realizacji: odległość z Izraela do Ugandy wynosi 4000 km, ponadto władze tego kraju stały po stronie terrorystów. Dowództwo Izraelskich Sił Powietrznych stwierdziło jednak, że przerzucenie koniecznej liczby żołnierzy jest wykonalne.
W odpowiedzi na zgodę Izraela na spełnienie żądań terroryści przedłużyli termin ultimatum do 4 lipca do godz. 14:00. Zdecydowali również, że uwolnią załogę i nieżydowskich pasażerów. Dowódca samolotu Michel Bacos ogłosił, że jako kapitan odpowiada za wszystkich pasażerów i odmówił ich opuszczenia. Cała jego załoga z własnej woli postąpiła tak, jak jej dowódca (po powrocie do Paryża Bacos spotkał się z upomnieniem ze strony kierownictwa Air France i został na pewien czas zawieszony). Francuska pielęgniarka domagała się, aby jej miejsce w samolocie zajął jeden z zakładników, jednak została zmuszona przez ugandyjskich żołnierzy do odlotu. Zwolnieni zakładnicy zostali załadowani do francuskiego samolotu, który przybył specjalnie w tym celu do Entebbe, a następnie odwiezieni do Paryża.
Przetrzymywano wówczas ogółem 105 zakładników – obywateli Izraela, obywateli pochodzenia żydowskiego z innych państw oraz załogę samolotu
Zwolnienie części zakładników uczyniło operację odbicia porwanych łatwiejszą do zrealizowania. Uwolnieni pasażerowie zostali przepytani przez agentów izraelskiego wywiadu. Między nimi był oficer francuski (pochodzenia żydowskiego) z fenomenalną pamięcią, któremu pokazano plany portu lotniczego i który określił, gdzie przetrzymywano zakładników, liczbę terrorystów, ich uzbrojenie, ubiór, zaniepokojenie perspektywą operacji wojskowej, ilu żołnierzy ugandyjskich było w pobliżu i jak się zachowywali. Dostarczyło to wiedzy planistom akcji ratunkowej. Izraelczycy mieli plany i znali lotnisko w Entebbe, które (w okresie dobrej współpracy z Aminem) rozbudowywali na początku lat 70. Modernizowali też armię ugandyjską i szkolili jej oficerów.
Sztab operacyjny pod kierunkiem „Mukiego” Betsera z Mosadu (wcześniej członka misji w Ugandzie) opracował cztery propozycje opanowania lotniska, między innymi przez komandosów przebranych za zakładników rzekomo uwolnionych dzięki spełnieniu żądań terrorystów, spadochroniarzy lądujących w Jeziorze Wiktorii, komandosów żeglarzy jachtowych z Nairobi oraz szturmu dużą grupą uderzeniową.
Wybrano czwarty wariant. W operacji „Piorun” miało uczestniczyć pięć samolotów transportowych C-130 Hercules (jeden był rezerwowy) i dwa samoloty Boeing 707 Sił Powietrznych Izraela. Jeden Boeing został zamieniony w centrum medyczne, drugi miał służyć jako centrum łączności.
Termin wygaśnięcia ultimatum zbliżał się, a rząd izraelski odwlekał wydanie zgody na rozpoczęcie akcji wojskowej. W takiej sytuacji wydano samolotom rozkaz startu w kierunku Ugandy, zastrzegając, że jeśli do określonej godziny nie otrzymają umówionego sygnału, mają zawrócić do Izraela. Dało to rządowi więcej czasu do namysłu. Samoloty wystartowały z bazy Ophira International Airport (dziś port lotniczy Szarm el-Szejk) na południowym krańcu półwyspu Synaj, będącego wówczas pod okupacją Izraela. Baza ta była najdalej na południe wysuniętym miejscem, z którego mógł odbyć się start.
3 lipca o godz. 13:20 wszystkie herculesy znajdowały się w powietrzu, zmierzając w kierunku Entebbe. Samoloty po przelocie nad Szarm el-Szejk leciały nad Morzem Czerwonym na wysokości nieprzekraczającej 30 m, aby zapobiec wykryciu przez radary sił powietrznych państw arabskich: Egiptu, Sudanu i Arabii Saudyjskiej. Na południe od Dżibuti, przez Somalię i Ogaden, wykorzystując potem także Wielki Rów Wschodni, pod osłoną nocy skierowały się w stronę Entebbe, przelatując w końcu nad Jeziorem Wiktorii, nad brzegiem którego leży to lotnisko. Boeingi wystartowały z Izraela później od herculesów, ze względu na większą prędkość przelotową. Na ziemi w wydarzeniach na lotnisku w Entebbe wzięły udział cztery herculesy. Medyczny Boeing wylądował o godz. 22:25 w Nairobi (stolicy Kenii) i tam oczekiwał na powrót grupy uderzeniowej. Drugi boeing w trakcie całej akcji krążył nad lotniskiem Entebbe. Na jego pokładzie znajdował się dowódca operacji, generał major Kuti Adam. Jego zastępcą był generał Mattan Wilnaj.
Grupa uderzeniowa, pod dowództwem generała brygady Dana Szomerona, liczyła około 100 żołnierzy i składała się z komandosów 35 Brygady Spadochronowej oraz Brygady Piechoty Golani. Trzon grupy stanowili komandosi z Jednostki 269.
3 lipca o godz. 23:01 pierwszy hercules z otwartą wcześniej rampą ładowni wylądował w Entebbe. Z samolotu wyjechał oddział uderzeniowy, który przypuścił atak na stary terminal (miejsce przetrzymywania zakładników). W celu dezorientacji żołnierzy ugandyjskich Izraelczycy zastosowali ciekawy fortel. Jako pierwszy samochód z ładowni wyjechał czarny mercedes, taki sam, jakiego używał Amin. Wprowadziło to chwilową konsternację, dzięki czemu Izraelczycy zyskali efekt zaskoczenia. Rajd ten trwał trzy minuty, licząc od chwili lądowania samolotu. O godzinie 23:08 cztery herculesy znajdowały się już na ziemi. Kolejne oddziały izraelskich komandosów stoczyły bitwę z żołnierzami ugandyjskimi i zajęły kluczowe pozycje na terenie lotniska.
W ataku zginęło dwóch zakładników (w tym jeden zastrzelony omyłkowo przez komandosów, którzy wzięli go za porywacza, gdy wstał po komendzie „Padnij!”), a 7 zostało rannych. Śmierć poniósł dowódca izraelskich komandosów Jonatan Netanjahu, a inny żołnierz został ciężko ranny i sparaliżowany. Zabito sześciu terrorystów, w tym Niemców. Podczas walk zginęło też 45 żołnierzy ugandyjskich.
Uratowani zakładnicy zostali wprowadzeni do jednego z herculesów. Trwało to siedem minut. Samolot z pasażerami wystartował (jako pierwszy) o godz. 23:52. Następnie komandosi ogniem karabinów maszynowych zniszczyli 11 ugandyjskich myśliwców MIG-17 stojących na lotnisku oraz lotniskowy radar. Miało to uniemożliwić ewentualny pościg. Ostatni hercules wystartował o godz. 0:40. Następnym punktem planu było lądowanie w Nairobi.
4 lipca o godzine 0:43 pierwszy hercules i drugi boeing (koordynujący akcję) były już w Nairobi. Ranni pasażerowie i żołnierze zostali przeniesieni do oczekującego medycznego boeinga. Dwoje ciężko rannych zakładników wymagało jednak hospitalizacji i zostali zabrani do szpitala w Nairobi. Jeden z nich później zmarł – była to trzecia ofiara wśród zakładników. Na lotnisku w Nairobi do samolotów zatankowano paliwo, aby mogły wrócić do Izraela. Rząd izraelski nie udzielał władzom Kenii żadnych informacji o planach. Samoloty izraelskie zostały potraktowane jak zwykłe loty komercyjne. Kenijczycy na lotnisku nie zadawali pytań, a Izraelczycy nie udzielali żadnych informacji.
Po krótkim pobycie w Nairobi samoloty wyruszyły w drogę powrotną do Izraela. Hercules z uwolnionymi zakładnikami wystartował o godzinie 2:04. Rankiem 4 lipca wylądował on na lotnisku Ben Gurion w Tel Awiwie, gdzie na uwolnionych czekały rodziny i bliscy.
Jeszcze jedną śmiertelną ofiarą była 75-letnia Dora Bloch, która ze względu na stan zdrowia została wcześniej przewieziona do szpitala w Kampali. W 1987 Henry Kyemba, minister zdrowia Ugandy w czasie tych wypadków, ujawnił, że Dora Bloch została po ataku wyciągnięta ze szpitala i zamordowana na rozkaz Amina przez jego dwóch oficerów. Po operacji dyktator zagroził, że w ramach odwetu wyśle do Izraela „pierwszą samobójczą dywizję pancerną”. Groźby nie zrealizował.
Kolejnego dnia obudził nas taki widoczek z hotelowego balkonu.
Ewa w hotelowej grządce znalazła ananasy.
Magda po ostatnich zakupach przed odlotem za to znalazła takie osobliwe towarzystwo!😆
Z Ugandy wracaliśmy totalnie zachwyceni Czarnym Lądem, tą swoistą planetą małp i największych na świecie nilowych okoni. Goryle górskie były przeżyciem tak intensywnym i przełomowym, że naprawdę warto do Ugandy się wybrać choćby tylko dla nich. No ale być i nie zobaczyć Murchison Falls? Grzech!
Magda z Grzesiem przyznali, że jeszcze jadąc na tą wyprawę postanowili, że będzie to ich „Pożegnanie z Afryką”. Nawet nie wiecie jak mnie ukuło takie postanowienie tak wspaniałych ludzi. Ile coś takiego musi człowieka, który w końcu nie młodnieje, kosztować? I jak szczerym wobec siebie być musi. Chylę czoła. Cieszę się tylko, że to Ich pożegnanie z Czarnym Lądem wyglądało tak a nie inaczej. Mam też nadzieję na inne, kolejne wspólne wyprawy. W końcu świata poza Afryką nie brakuje 😅
W tej wspaniałej wyprawie udział wzięli (od lewej):
Monika i Janek Soroka, Marcin Białowąs, Ewa Borek, Rafał Słowikowski, Grzegorz Popiela i Magda i Grzegorz Rauk
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Grzegorz Popiela, Grzegorz i Magda Rauk, Monika i Jan Soroka, Rafał Słowikowski
No i obiecany link do filmu Janka Soroki: