Rok 2020 naprawdę dał się nam we znaki. Przyspieszona i mało przyjemna ewakuacja z Andamanów, a dzięki polskiemu rządowi również kosztowna, jeszcze długo odbijała się mi czkawką. Kwarantanny, cyrki na lotniskach i pozamykany świat – koszmar jakiś. Bardzo sensowną alternatywą na ten trudny czas stała się Szwecja. A że od lat marzył mi się wyjazd na rybę, od której wszystko się zaczęło u mnie i pewnie u większości Was, kiedy usłyszałem, że Dawidowi pokruszył się skład, nie zwlekałem ani chwili. Decyzja była natychmiastowa i oczywista. Jedziemy na okonie!

Co prawda łowca okoni ze mnie żaden – nie cierpię plecionek, nie lubię łowić na gumy, nie miałem stosownego kija, no ale wiedziałem, że przy Dawidzie nie zginę. Taki kompan na rybach to skarb! Od zawsze można się od Niego wiele nauczyć – bez kadzenia, to jeden z najlepszych wędkarzy (szczególnie muchowych) w Polsce, do tego bardzo pogodny towarzysz w podróży, niezwykle uczynny i chętny do dzielenia się wiedzą i techniką.

Właściwie wszystkie powodzenia i sukcesy na tej wyprawie zawdzięczam decyzjom Dawida. Ja tylko wbiłem się „na krzywy ryj” w miejsce Jego Taty i kuzyna.

Wybrał Region Bräcke w środkowej Szwecji. Oddalona od Nynäshamn o 7 godzin jazdy prowincja Jämtland z każdym przejechanym kilometrem wprostproporcjonalnie zwiększała nasze szanse na udane łowy. O wędkowaniu w Skandynawii nie mam większego pojęcia ale logicznym dla mnie jest, że okolice Karlskrony albo Nynäshamn z pewnością poddane są większej presji wędkarskiej niż te na północy. A w końcu w głowach tliło się marzenie o przekroczeniu magicznych 50cm!

 

Rejon Bräcke to pełna lasów, jezior i rzek górzysta kraina głuszców, cietrzewi i… niedźwiedzi. Oddycha się tam powietrzem jakby z większą zawartością tlenu. W połowie września mogliśmy odpocząć od maseczek i trochę wyluzować. Pierwszego dnia wylądowaliśmy na Jeziorze X (wybaczcie ale dla dobra tych wód i wypracowanej przez organizatora oferty nie będę podawał prawdziwych nazw łowisk jeziorowych), nie bez powodu cieszącym się ksywą „maciorkowo”. Ponoć największe 3D Trouty od Savage Gear robią tam świetną robotę w łowieniu największych szczupaków. Niestety tamtego dnia nie zabrałem ze sobą ani pudła z tymi gumami a i echosonda odmówiła nam posłuszeństwa, bo się najwyraźniej włączyła w transporcie i wyładowało akumulator. Byliśmy zdani na siebie.

X to przepływowe jezioro, otoczone dookoła lesistymi stokami od których raz po raz dochodziły do nas gulgania cietrzewi. U nas od dawna nie uświadczy się takich rzeczy.

Wypływaliśmy skoro świt z bardzo spokojnej i płytkiej zatoki. Już na dzień dobry spłoszyliśmy stadko kilku 40-sto centymetrowych okoni. Są!

Nieco później jednak zerwał się wiatr i przestało być tak przyjemnie. Gdy w głazowisku po godzinnej walce urwaliśmy jeszcze kotwicę miny zrzedły nam do reszty. Piękny początek🤯

Udało się złowić trochę nie za dużych okoni i jeszcze więcej szczupaków. Coś wielkiego zerwało mi plecionkę i na domiar złego odstrzeliłem jedynego onduspoona, który był moim nr 1 na szczupaki😖

Pod wieczór, na ostatnim napływie Dawid złowił tego szczupaka…

…, który okazał się rybą dnia.

Widać było, że czas obżarstwa dopiero miał przed sobą.

Kolejny dzień przywitał nas na jeziorze Y, które w nadchodzących dniach miało się okazać wymarzonym okoniowym łowiskiem.

Nasz nieoceniony gospodarz z ramienia Eventur Fishing – Marcin Marciniewski odprawił nas jak trzeba i świetnie naświetlił charakter akwenu, wskazał najlepsze miejscówki i niebezpieczne miejsca.

Jak wspomniałem, celem wyjazdu były okonie. Przynętowo uzbrojeni byliśmy po zęby. Wkrótce miało się okazać, że najlepsze były 8cm Cannibale od Savage Gear i to nie tylko na okonie ale i na szczupaki, które zwykły brać właśnie jak okonie, kilkukrotnie doprowadzając nas do palpitacji serca w pierwszych sekundach holi. Niestety nie były to okoniska na rekord Szwecji a ponad 90-cio centymetrowe szczupaki. Nie było krzywdy. Ten wziął na tzw. „metroseksualnego” czyli brzuszek biały z brokatem a grzbiet różowy – bardzo dobry model gumy.

Ile mieliśmy ataków w holowane okonie nie sposób zliczyć.

Sceneria typowo północna. Kompletnie inna od tej, do której przywykłem w Borach Tucholskich czy na Mazurach.

Kolejny amator małych gumek.

Kije, w które oboje się zaopatrzyliśmy charakteryzowała odpowiednia czułość pozwalająca wyczuć najdelikatniejsze pstryknięcia i zarazem zapas mocy pozwalający wyholować około metrowe szczupaki.

Mowa o prześwietnych Westin W3 StreetStick 213 5-15g

Takie okonie to nie te, o które nam chodziło ale co ważne – było ich bez liku.

Trafiając na właściwą miejscówkę łowiliśmy je przez kilka godzin, brania nie ustawały i praktycznie nie było pustych rzutów. Niestety wiązało się to z tym, że nie było też dużych okoni.

Brania szczupaka za to można się było spodziewać w każdej chwili. I bez znaczenia czy na miejscówkę się dopiero napłynęło czy obławiało ją dłuższy czas.

Zapisy na echo bywały imponujące – wręcz wypłycały wodę i potrafiły się ciągnąć przez kilkadziesiąt minut. Kiedy to podobne rzeczy były w Polsce?

Tylko jedna z wielu zatok jeziora była zamieszkana przez ludzi. Porozrzucane z rzadka domki były nie do pomylenia z domostwami z innych krajów.

Szczupaki w końcu zaczęły irytować. Niszczyły gumy więc ich, wydawało się solidny zapas topniał w oczach. Wieczorami po kolacji kuchnia zamieniała się w warsztat o zapachu rumu i cyjanopanu.

Ja nie miałem cierpliwości, za to Dawid był mistrzem pierwszego opadu.

Wiele bym dał by podobne chwile przeżywać na bliskim mi Żarnowcu w takiej częstotliwości.

Kolacja.

Z łowiska staraliśmy się nie spływać zbyt późno. 10 godzin dzień w dzień wystarczało w sam raz.

Marcin dysponuje właściwym zapasem solidnych łódek. Przyzwyczajeni do prawdziwej globtroterki staramy się unikać wszelkiej infrastruktury jak diabeł święconej wody. Brak pomostu zatem nie przeszkadzał nam nic a nic. Ważne tylko by mieć długie kalosze by móc zepchnąć łódź na odpowiednio głębszą wodę.

Powrót do domku wiązał się z przejechaniem przez słynną rzekę Giman.

Zachody słońca były tam magiczne.

Niestety woda dość mocno przećwiczona przez wędkarzy.

Poznani na bazie nowi koledzy zdołali tam złowić tylko kilka ledwo 40-sto centymetrowych lipieni.

No ale w takiej scenerii choćby czterdziestak był tylko jeden to i tak warto.

Powrót na bazę już po ciemku, kolacja Dawida, winko, po dwa drinczki i do spania.

Kolejnego dnia ruszamy znowu na Y.

Dwukrotnie spłoszyliśmy zbierające przy drodze kamyczki koguty głuszca, kilkukrotnie przefrunęły cietrzewie albo pardwy. Każdego dnia natykaliśmy się na ustawione na drodze znaki o trwających właśnie polowaniach, słyszeliśmy strzały i spotykaliśmy uzbrojonych myśliwych życzliwie pozdrawiających nas machaniem ręką. Północ.

Znów na moście Giman.

Jakże inne kolory.

Silnik zamontowany, echo też. Zaraz zapakujemy resztę gratów i zabawa zacznie się od nowa.

Mimo pogodnego świtu, zaraz po wypłynięciu spowiła nas mgła niczym z „Pana Lodowego Ogrodu”.

Tuż za linią trzcin można się było spodziewać pierwszych brań szczupaków.

Słońce raz po raz przebijało się przez mgłę niczym w kalejdoskopie odkrywając coraz to nowsze fragmenty jeziora.

Zaczynamy zabawę. Gęby się śmieją.

Tam też raz po raz dochodziło nas gulganie cietrzewi. Marcin z resztą też organizuje polowania na te jakże rzadkie w Polsce kuraki. Tam są one powszechnie spotykane.

Łowiliśmy zwykle poniżej 10m

Podobnie nasi koledzy z bazy, którzy już pierwszego dnia rozbili bank trafiając na stadko 45-centymetrowych okoni. Wszystkie ryby puszczali a te niestety szybko przepłoszyły resztę ryb w wodzie.

Wyciągnęliśmy potem z tego wnioski i jak tylko trafiały się większe egzemplarze pasiaków, przetrzymywaliśmy je w podbieraku by uniknąć podobnych zdarzeń. Wkrótce mieliśmy jednak odstąpić od tej praktyki bo nie wiedzieć czemu podczas wypuszczania niektóre ryby musieliśmy bardzo długo reanimować. Też tak macie?

Ach gdyby mieć tam taki własny garażyk i łódkę😋😅

Chłopaki w akcji.

Jedna z wysp. Trzeba było w jej pobliżu mocno uważać na podwodne rafy.

Przypowierzchniowej aktywności ryb nie brakowało. Co prawda okoniowych ataków nie widzieliśmy ale drobnica przy flaucie potrafiła gotować wodę.

To była tylko kwestia czasu. Pierwsze 40-taki! Najpierw jeden…

… chwilę potem drugi.

Oba na 8cm Cannibala w bardziej stonowanym kolorze imitującym szczupaczka.

Trzeba mieć sporo silnej woli by gdy biorą na jeden kolor – łowić na inny.

40 to to nie jest ale jakże ładny egzemplarz.

Pierwsze mierzenie pokazało prawie 51cm! Takiego wybuchu radości dawno sobie nie przypominam. Niestety gdy miara poszła nie po rybie a pod rybą wiarygodny pomiar wskazał 48cm.

Magiczne 50 nie zostało przekroczone ale co tam – mój osobisty rekord w końcu po wielu latach został pobity!

No i te tygrysie paski!🤩

Skandynawskie okonie to nie grubasy z nizin jak w Holandii czy UK. Ich linia jest bardziej fit. Podejrzewam, że do tych rozmiarów dorastają znacznie dłużej, ale i żyją dłużej.

Nie mogło się to skończyć inaczej.

Wszystkie pozostałe oksy tego dnia były już sporo mniejsze. Mimo to serce wypełniała taka radość, że każdego z nas cieszyła każda ryba.

Prowiantowo byliśmy przygotowani tak, że zasobów jeziora korzystaliśmy rzadko. Mieliśmy też przez to znacznie mniej roboty. Makaronu w końcu nie trzeba skrobać ani filetować😜

Kolejny dzień na Y zleciał jak poprzednie.

Niestety bez tak dużych sztuk. Ale dzięki Pawłowi Brandeburgowi odkryliśmy moc przynęt, za które nie dałbym funta kłaków. A mowa o magicznych pijawkach w ciemnozielonym kolorze. I nic to, że uzbrojone krótko. Kładło się to to na dnie i zostawiało na naprężonej żyłce. Brania były tak delikatne, że zdecydowanie lepiej czuło się je w palcach niż na kiju.

Pozwoliło to w końcu złowić i rybkę na kolację.

W końcu być w krainie Oks i nie spróbować okonia

No a skoro specjalna kolacja to i wino specjalne!

Okoniowe sajgonki a la Dawid Pilch!💥

Kolejnego dnia mieliśmy dać odpocząć okoniom z „Ygreka”. Mieliśmy rezerwację licencji na prywatny odcinek rzeki Giman, zwany Idsjöströmmen. Obowiązuje tam bezwarunkowa zasada Catch & Release i dość wysublimowany regulamin łowiska zakazujący większości skutecznych muchowych przynęt i metod. Gospodarz Lars – Åke Olsson stworzył fantastyczne, kto wie czy nie najlepsze lipieniowe łowisko w Europie!

Odcinek Idsjöströmmen to niespełna 1,3km rzeki poddanej renaturyzacji kilkadziesiąt lat temu po tym jak przypominała kanał do spławiania drewna. Ciągnie się od mostu w dół aż do drugiego rozlewiska.

Mając za przewodnika takiego wędkarza jak Dawid nawet taki muchowy laik jak ja mógł czuć się spokojnie o wynik.

Niestety strasznie tego dnia wiało. Szkwały nie ułatwiały wywijania muchóweczką. No ale nie wydaliśmy po 300zł (tak, tak – dniówka na tym łowisku to 650 koron) by się mazać.

Koryto rzeki było wypełnione bardzo ostrymi granitowymi głazami. Między nimi mieszkają niezliczone ilości lipieni.

Dawid metodę wybrał bez pudła i niemal natychmiast zaczął przerzucać ryby w ilościach hurtowych. Gdybyśmy rywalizowali – złoiłby mi skórę niczym pętakowi. Na 10 Jego ryb, ja łowiłem 1! (słownie „jedną”)

Musiałem Go upomnieć kilka razy nim przestał się krygować i zaczął mnie wołać bym zrobił zdjęcie z lepszą rybą. Do tego czasu, wyobraźcie sobie że złowił i wypuścił bez fot lipienie 50cm i 55cm!!!

Kardynały Idsjöströmmen co prawda nie były tak wybarwione jak te Sanowe ale było ich na pęczki i przynajmniej płetwy miały przepięknie pokolorowane.

Mało ryb tak pięknie się prezentuje w swym naturalnym środowisku jak lipienie.

Warto było zabrać Go Pro.

Kardynał z Idsjöströmmen.

Dawid znajdował dziurę pełną ryb po dziurze pełnej ryb. Lipienie dostrzegał wszędzie łapiąc się za głowę po dostrzeżeniu co większych.

Przerzucił pierwszego dnia dobrze ponad 100 sensownych (40cm+) lipieni.

Drewniany podbierak prawie się odmoczył 😜

Oczywiście każda ryba cało i zdrowo wróciła do wody.

Cało i zdrowo po szybkiej sesji.

Nie sposób jednak było fotografować wszystko. Ryb było po prostu za dużo.

Co ciekawe – w chwilach wyłaniającego się zza chmur słońca na brania można było liczyć tylko w cieniu.

Ryb było bez liku ale należy mieć na uwadze, że są one tam regularnie cwelone. 6 wędkarzy wpuszczanych na tak krótki odcinek rzeki niemal każdego dnia w sezonie musi się mocno odbić na zachowaniu ryb. Konkurencja, w tym lokalesi łowiła jednak w porównaniu do nas bardzo pojedyncze ryby.

Dawid już pierwszego dnia na Idsjöströmmen przekonał się dlaczego regulamin zabrania streamerowania. Na nimfę wyciągnął pstrąga 50cm + ale i stracił po długim i brutalnym odjeździe potoka albo troć jeziorową 70cm+! Najwyraźniej cieszą się specjalnymi względami u Åke.

Przy tym kamieniu na pocieszenie wylądowało ponad 20 kardynałów!

I to jednego po drugim!

Dopiero po tym zrobiliśmy sobie krótki popas przed rekonesansem w dole rzeki. Gorąca żurawina skutecznie rozgrzewała nasze wychłodzone mimo wielu akcji organizmy.

 

Od tej zawalonej chatki na lewym brzegu do końca odcinka zostaje jakieś 200 metrów. Ta ostatnia łacha kamieni za łukiem po prawej stronie przed większym rozlewiskiem to koniec łowiska.

Po drodze i na samej granicy nieustannie spotyka się wyśmienite miejscówki.

Dobry kardynał na wysokości chatki.

Para Francuzów łowiąca po drugiej stronie powoli dostawała szału. Dawid przerzucał rybę za rybą. To naprawdę zryło żabojadom berety 😝

Ten wielki kamień na zawsze zostanie w naszej pamięci. Dno było tam wybrukowane lipieniem niczym jamka na mongolskim Tamirze.

A w tym miejscu kolejnego dnia Dawid miał stracić lipienia dobrze powyżej 60cm! Nigdy nie widziałem takiego hariusa! Skakał i odjeżdżał z wynurzoną ponad wodę płetwą jak rekin! Niestety…

Tego dnia jeszcze umiał się cieszyć kolejnym czterdziestakiem.

Kamień🔥

Wystarczyło tylko wrzucać w pokety a nie na oczywistych i prostych płaniach, gdzie ryby były najbardziej pokłute.

Tuż za Dawidem, na jednym z kamieni zobaczycie fragment łańcucha, który niegdyś trzymał trap na murze, którym chodzili robotnicy odpychający pnie spławianego rzeką drewna.

Pięknie wygarbiony i ubarwiony kardynał.

Popatrzcie na kolory w płetwie.

Już chciał do wody.

No to się doczekał!

Do tego miejsca mieliśmy wracać wielokrotnie i za każdym razem zabawa zaczynała się od nowa.

Magiczne łowisko💫

A że Idsjöströmmen wypływa z jeziora by po 200 metrach przepłynąć pod mostem i stać się lipieniowym księstwem pod specjalnym nadzorem, niezależnie od warunków pogodowych można tam zawsze liczyć na czystą wodę.

Idsjöströmmen i droga z Gimdalen.

Złota godzina na pierwszym rozlewisku.

Dawid wyżywał się za wszystkie czasy. Brak nożyczek u wielu ryb był nieco smutny ale najważniejsze, że te ciągle żyły zapewniając ciągłość gatunkową odcinkowi rzeki. Na pozostałych odcinkach nie jest tak różowo.

Kwintesencja naszego muchowego hobby – darowanie rybie wolności w podziękowaniu za spotkanie i stoczoną walkę.

Jeszcze chwila warowaniu przy nogach wędkarza. Zupełnie jakby oprawca paradoksalnie zapewniał bezpieczeństwo!

Na prawym brzegu znajdują się trzy chatki dające schronienie zdrożonym wędkarzom.

I naprawdę dobrze wyciągnąć tam nogi…

… i jeszcze lepiej móc patrzeć sobie na znacznie lepszego wędkarza od siebie jak wspaniale łowi. Uczta dla oka i ducha!

Dwa światy – ryb i ludzi, na jednej fotografii.

Leopardzie dno Idsjöströmmen

Brania lipieni gasły wraz z każdym promieniem zachodzącego słońca.

I dobrze – ileż można?!

Nim doszliśmy do auta, słońce zaszło już na dobre. Pół godziny później byliśmy już na mecie.

Kolejnego dnia pobudka była wczesna, by po śniadaniu i znów półgodzinnej jeździe znaleść się na nowo nad Idsjöströmmen i przywitać się z rzeką i buszującymi nad jej brzegami pluszczami.

Pluszcz zwyczajny (Cinclus cinclus) – narodowy ptak Norwegii. Większość czasu spędza w korytach potoków stojąc, chodząc lub skacząc po kamieniach albo szukając pod wodą pokarmu. Po dnie potoków potrafi biegać wbrew prądowi rzeki – chwyta się pazurkami kamieni i pomaga sobie przy tym skrzydłami, które służą mu za wiosła. To jedyny ptak śpiewający, który potrafi dobrze nurkować i pływać. Nogi pluszcza są silne i zaopatrzone w mocne pazury, które ułatwiają chodzenie po dnie. Warto wspomnieć, że ciężkie, wypełnione kości są jak obciążniki w trakcie nurkowania. Zjada głównie wodne owady (żyjące na dnie małych potoków i rzek), ich larwy, zwłaszcza chruścików, drobne skorupiaki, czasem małe ryby oraz mięczaki, np. ślimaki wodne.

Pluszcze niegdyś występowały liczniej na niżu polskim ze względu na młyny wodne, których praca rzekomo nadawała na krótkich odcinkach rzek górski charakter nurtu. Gdy budowle te zaczęły zanikać, pluszcze miały przestać na tych obszarach się pojawiać. Osobiście myślę, że bardziej wiąże się to z regulacją rzek niż z obecnością młynów wodnych.

Ścieżki Dawida z pluszczami nie raz się przecięły w różnych zakątkach świata od Hiszpanii po Rosję. Zasięg występowania Dawida sięga jednak znacznie dalej – od Patagonii po Kamczatkę a nawet Nową Zelandię😎

Podbierak! Gdzie podbierak?!

Jeden z kolejnej setki drugiego dnia.

Czekamy na chmury.

W końcu po półtora dniu przyszedłem do Dawida lizać łapę. Ten przewiązał mi zestaw jak należy i w ostatnie dwie godziny przerzuciłem chyba z 40 lipieni!

I to niemal pod samym mostem.

I pomyśleć, że kiedyś takie cuda powszechnie pływały mi niemal pod domem na Redzie. Dziś jest ich tam już nieporównywalnie mniej.

Powrót.

Dosłownie w następnym rzucie.

„Mucha” made by Dawid Pilch

Wszelkie złote, srebrne itp. główki też są zakazane na Idsjö zatem trzeba było kombinować bez nich.

Nikt inny by tego tak nie wykombinował – i to kosztem imienin Dawidowej teściowej 👻

Dawid i Lars-Åke w domu Państwa Olsson. Gospodarz był pod wrażeniem naszych (bardziej Dawida) wyników. My byliśmy pod wrażeniem Jego rzeki i historii życia. Lars-Åke to żywa legenda łowiąca niegdyś ramię w ramię z Frankiem Sawyer’em, pierwszy zarządca rzeki w całej Skandynawii, który wprowadził Catch & Release. Wielkie chapeau bas dla Niego za to co robi dla rzeki.

Ostatniego dnia niestety licencji na Idsjöströmmen nie udało się dostać (dwa poprzednie dni mieliśmy internetowo zarezerwowane od wielu tygodni) ale może i dobrze. Była okazja właściwie pożegnać się z rybami jeziora Y.

Tego dnia szczupaki uparły się „przysiadać” do holowanych okonii. A na duże gumy i inne szczupakowe przynęty nic!

Catch & release.

Pasiasty czarnoksiężnik z krainy oks.

Ostatni sensowny.

Niestety zerwał się taki wiatr, że byliśmy zmuszeni przenieść się do relatywnie nieciekawej za to bezpiecznej zatoki. Tam Dawid w pełnym słońcu na obrotówkę zdjął dwa piękne jazie.

To jeden z nich.

Po rybach podjechaliśmy na jeszcze jeden odcinek słynnej Giman. Tym razem tylko popatrzeć.

Pod mostem drogowym wypatrzyliśmy wspaniałą „lufę”.

Około 80-cio centymetrowa, gruba jeziorowa troć spłynęła do rzeki, najwyraźniej już z myślą o zbliżającym się tarle.

Woda tam była wybitnie niska. Na samym wypływie ktoś ma domek z werandą z obłędnym widokiem na rzekę i wszystkie zachody słońca. Coś pięknego!

Tak właśnie wyglądała niegdyś większość rzek regionu, którymi spławiano drewno.

To był świetny czas, który pozwolił nam odetchnąć od tej całej pandemicznej rzeczywistości w Polsce. Nie mogliśmy go lepiej spożytkować, chyba że z naszymi Paniami kilka tygodni później gdzieś w słowackich Tatrach – ale to już zupełnie inna historia, całkowicie niewędkarska.

Tatratea!

 

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Dawid Pilch i ja (Rafał Słowikowski)

Opracowanie i tekst: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Dawid Pilch, Rafał Słowikowski