Nasza wyprawa ruszyła śladami Dersu wśród wspaniałej i bujnej przyrody Rosji. Poznając ludzi a wśród nich ostatnich przedstawicieli Tunguzów przemierzyliśmy królestwo tygrysa syberyjskiego, aby dalej na obrzeżach tajgi ussuryjskiej zmierzyć się z carem tamtejszych wód, tajmieniem morskim – czewicą.

Cofnijmy się na chwilę do roku 1896, kiedy to młody oficer wojsk rosyjskich Władmir Arsenjew zaczyna karierę wojskową na terenie Królestwa Polskiego w Łomży, gdzie stacjonuje jego pułk. Poza służbą wojskową porucznik jest zafascynowany naukami przyrodniczymi. Dużo czyta, obserwuje, jeździ na tereny dzisiejszej Biebrzy czy Narwi. Inteligentny i niezykle przyjazny Arsenjew utrzymuje przyjecielskie stosunki z polską inteligencją. Podczas jednego z wieczornych rautów otrzymuje w podarunku książkę Wacława Sieroszewskiego „Dwanaście lat w kraju Jakutów” Po jej przeczytaniu jego marzeniem stają się prace badawcze w dalekiej Syberii. Kilkakrotnie zwraca się z prośbą o przeniesienie i po 4 latach przyjeżdża do Władywostoku, gdzie rząd carski powierza mu zorganizowanie ekspedycji topograficznej, aby poznać ogromne połacie terytorium nad dolnym Amurem i Ussuri.

Prawdziwe prace badawcze rozpoczyna po przegranej wojnie rosyjsko-japońskiej. W latach 1906-10 ekspoloruje cały region Sichote Alin. To nie wysokie pasmo górskie o płaskich, nagich szczytach, przypominające nasze Bieszczady, jest jednym z najsłabiej zaludnionych obszarów w Rosji. Nieocenionym i oddanym przewodnikiem wypraw został nanajski łowca -tropiciel Dersu Uzała.

Sędziwy i prostoduszny Gold (Nanajczyków nazywano także Goldami), postać magiczna, niezwykła. Wg. Jacka Pałkiewicza: „Nanajowie dziś należą do jednego z najmniej licznych wśród etnicznej mozaiki dawnych ludów syberyjskich. Pozostało ich już tylko kilka tysięcy. Należą do tungusko-mandżurskiej grupy językowej i nie mają swojego piśmiennictwa. Tradycje ich ojców dawny styl życia zostały zdominowane przez sowiecką kolonizację, która dotknęła wszytskie rdzenne plemiona”
Zdjęcia z kadru filmu Kurosawy pt. „Dersu Uzala”

Pierwotny myśliwy, o naturalnej dobroci ukształtowanej wpływami przyrody, nadzwyczaj życzliwy, leśny mędrzec, który całe zycie spędził w tajdze staje się nie tylko przewodnikiem ale i przyjacielem Arsenjewa.


Dziś bohater książek „W Ussuryjskiem Kraju” czy „Dersu Uzała” pomaga choć na chwilę czytelnikom i miłośnikom przygód przenieść się w głąb syberyjskiej tajgi aby spotkać samotnego myśliwego i jego przyjaciela.
Wczesnym rankiem, jeszcze w oparach mgły unoszącej się nad Amurem lądujemy w Chabarowsku.

Nasi dziwnie rozbawieni kierowcy i transport czekają. Szczęśliwcy odebrali już bagaż i zaciagąjąc się swieżym powietrzem ucinając pogawędki przy asyście wszędobylskich meszek. Inni z coraz smutniejszymi oczami oczekują w hali przylotów, niczym w sztuce Becketta „Czekając na Godota” na swój bagaż. Tym razem padło na Jurka. Walizek NIET!


Paweł szczerze współczuł Jureczkowi zaistniałej sytuacji.

W oczekiwaniu na drugi samolot udajemy sie do pobliskiego dyskontu w celu małego zaprowiantowania.

Talenty oratorski Marka zciągnął pobliskiego Winnetou, czyt. Wino tam wino tu.

Szczęśliwie drugi samolot przywozi bagaż Jurka i z trzygodzinnym opóźnieniem opuszczamy Chabarowski Kraj podziwiając starorzecza Amuru.


– To ile będziemy jechać, pytam łamanym rosyjskim?
– 6-7 godzin, odpowiada rosyjski „Burt Reynolds”
Ucieszony i odprężony usadowiłem się wygodnie w fotelu minibusa. Po 10h podróży przestałem już pytać….
Tymczasem było już po 13stej. Nie pamiętam według którego czasu.

Pierwszy postój. Po Patagonii zaczynam wierzyć, że wymiana koła to stały element wypraw. Tajemnica pierwszego kierowcy wyjaśniła się poźnym wieczorem, kiedy przysiadając się do niego usłyszałem, że o tej porze prawie nic nie widzi. Spoglądając na jego denka od butelek na nosie, ciągnące się pod nami urwiska i znów na jego zatroskaną twarz zacząłem się modlić.

Kolektywem wszyscy chętnie wyskoczyli do pomocy! No……prawie wszyscy.

Jadąc przecinaliśmy pierwsze rzeki, należące jeszcze do zlewni Amuru.



Oczywiście postój na papieroska, zdjęcia, szukanie zasięgu i podziwianie widoków obowiązkowy.


Ostatni most. W tyle zostawiamy Chabarowski Kraj a przed nami Kraj Primorski.

Pod 13 godzinach jazdy, pod osłoną nocy docieramy do miasteczka portowego Sovietskaja Gavania. Po przywitaniu z opiekunem i zastawnej kolacji udaliśmy się na wyczekiwany sen. Emocje nie pozwalają spać. Wczesnym rankiem wraz z Sebastianem robimy mały rekonesans po okolicy.







Nasz hotel w oddali.


Arsenjew, pisarz, topograf, odkrywca…w brązie.

To chyba ZUS?

Wiecznie żywy.




Miejscowość uzyskała prawa miejskie w 1941 roku i obecnie liczy około 30tyś mieszkańców. Znajduję sie tu port morski, w tym baza rosyjskiej floty Oceanu Spokojnego jak i wschodnia krańcowa stacja Kolei Bajkalsko-Amurskiej. Ciężko o znalezienie tutaj perełek architektury wręcz chaos i brzydota rzeczywistości. Rozpadające się i opuszczone domy sprawiają wrażenie smutnego i jakby zaklętego miasta. Kontrastem są ludzie. Uśmiechnięci, życzliwi, zawsze pomocni.
Wracamy na śniadanie i ruszamy dalej. Edward (kojarzył mi się z silnorękim) przejmuje dowodzenie.

Ja i Marek korzystamy z zaproszenia i wsiadamy do najlepszej gabloty w mieście.


Jeśli chodzi o szutry to nie ma mocnych na Edwarda. Licznik rzadko schodził poniżej 100km/h. Tym razem Marek (ateista) modlił się razem ze mną!


Budując prawie 1.5h przewagi nad ekipą jadącą z tyłu, Edward postanawia wykorzystać ten czas i zapolować na niedźwiedzia. W tym momencie chyba jeszcze myśleliśmy, że to żart. Sesja z bronią? Obowiązkowa.


Wsiadamy do samochodu. Trzymając sztucer na kolanach mam za zadanie wypatrywać po prawej. Edward z lornetką przegląda dokładnie lewą. Marek? Marek nie do końca wierzy w to co się dzieje! Patrolując zarośla podziwiam wzgórza Sichote Aline z nadzieję, że miszka też się znajdzie.

Jak okiem sięgnąć wszędzie góry. Ich szczyty równe jak płaskowyż, to kopiaste niczym morskie fale, chowały się za siebie, odchodziły w dal i jakby gdzieś rozpływały.


Warto więdzieć, że rezerwat Sichote-Alin to największy rezerwat dawnego Związku Radzieckiego, obejmujący 1.700.000 ha. Ciagnąc się na przestrzeni 2500km jest mieszaniną elementów trzech krain florystycznych: wschodnio-syberyjskiej, ochockiej i mandżurskiej. Bogactwo drzew (64 gatunki) i krzewów (76 gatunków). Lasy pierwotne obfitujące w pnącze, limby, świerki mandżurskie, cisy, drzewo korkowe (Phellodendron amurense), orzech mandżurski (Juglands mandshurica), cedr i inne. Wśród fauny wiele form endemicznych, np. jeleń plamisty, szop ussuryjski, borsuk amurski, łoś ussuryjski, żbik amurski, niedźwiedzie: mandżurski, himalajski i brunatny, dwa gatunki wilków i tygrys amurski zw. syberyjskim.
Tygrys Amurski (Panthera tigris altaica) nazywany przez Dersu Ambą. Leśna moc, która chodzi własnymi ścieżkami i nie należy wchodzić mu w drogę. Nie wiem jak Wy, ale zgadzam się z Dersu.
Ossendowski w „W ludzkiej i leśnej kniei” przytacza opowieść jednego z myśliwych, który mówi:
„Tygrys porwawszy człowieka, naprzód obezwładnia go w ten sposób, że zapuszcza mu w stawy swe straszliwe pazury, przerywa wszystkie ścięgna, a kości wykręca. Gdy człowiek leży już bezbronny i nieruchomy, tygrys druzgocze mu czaszkę i pozostawia na długie męczarnie konania, aż wreszcie powraca, aby zjeść”.

Polowanie zakończyło się pomyślnie. Oczywiście dla niedźwiedzia. Edward po drodze postanawia odwiedzić swojego przyjaciela.
Gdzieś w środku tajgi.



Mężczyzna jest nadzwyczaj życzliwy. Zaprasza nas na szybkiego, ale grzecznie odmawiamy tłumacząc się brakiem czasu. Uciekając do izby, po chwili powrócił trzymając w ręku kły ubitego dzień wcześniej niedźwiedzia. Przyjmując podarki chcemy się odwdzięczyć, ale Eward tłumaczy, że pieniądze nie są mu potrzebne. Jak to? Odjężdżamy zamyśleni, zszokowani.
Jak on tu żyje?
Jak to możliwe?
Danilczuk w “Gawędach Łowieckich” udziela odpowiedzi.
„Dzika pierwotna tajga syberyjska straszną bywa tylko dla ludzi rozpieszczonych przez kulturę zachodu, dla pierwotnego bowiem człowieka staję się prawdziwą opiekuńczą wróżką, pozwalając jak rok długi czerpać ze swych obfitych darów. Dla tych zaś, co nie szczędzą cieżkiego trudu, by wedrzeć się do serca kniei, co szczerym sercem garną sie do poznania puszczańskich tajemnic, potrafi być źródłem niewyczerpanych, coraz to nowych bujnych przeżyć i przygód”
Po chwili naszym oczom ukazuje się górny obóz.


Panie i Panowie. Rzeka Koppi i jej oryginalna mapa stworzona przez Arsenjewa.

Piękna, dzika i majestatyczna. Przeganiając żrące meszki i komary wraz z Markiem biegam z ciekawością po brzegu. Poziom adrenaliny i podniecenia podobny jak podczas nocy Kupały.


Edward i zarządca obozu. Z tyłu nasi pilotejros, których przedstawię później. Podobnie jak i oni tak i my zastanawiamy się kiedy dojedzie reszta?

Po kilku szklankach herbaty z wkładką pojawia się reszta ekipy. Podczas załadunku łodzi szum wody zakłóca metaliczny dźwięk pobrzękującego szkła. Mario wyraźnie zadowolony…

Sebastian, Ernest i Paweł gotowi do rzucenia cumy.

Ruszylismy z kopyta.





Otoczona zielonym wzgórzami, nietknięta działalnością człowieka meandruje pośród licznych rumowisk zwalonych drzew. Nasi pilotejros manewrując łódkami walczą z zmieniającym się prądem i podwodnymi zwaliskami. Często od kąta natarcia zależy powodzenia całej akcji. Jeden błąd i po nas.





Pod koniec trzeciego dnia docieramy do celu podróży, która tak naprawdę w naszych sercach zaczęła się wiele miesięcy wcześniej. Po wielu tygodniach przygotowań, wyrzeczeń i poświęceń…… JESTEŚMY!




W domku starszyzny plemiennej Bayangoł narada. Co zabrać? Co zostawić?
Jurek jak zwykle móglby obdarować wszystkich.

Minimalna doza ulubionej substancji. Polecam.
UWAGA! Alkohol pity z umiarem nie zaszkodzi nawet w największych ilościach.

Nadszedł wyczekiwany dzień. Wraz z Sebastianem nie śpimy już od piatej. Jędząc w pośpiechu śniadanie obserwuję przygotowania w obozie do wypłynięcia. Pogod nie rozpieszcza. Odchodzący tajfun wlecze za sobą silne opady deszczu. Niestety ubiegłej nocy „tajfun” zabrał także kilku naszych……
Pierwsza miejscówka i mój pierwszy rzut wyprawy.

Ryba wykorzystując silny prąd wody wyciąga prawie 150m plecionki. Ruszamy w pogoń łódką i kiedy przy powierzchni ukazuje się metrowy samiec kety następuje luz…. Czyżby mój pech z Patagonii nadal mnie prześladował?
Roztrzęsionymi rękami uzbrajam się na nowo i płyniemy dalej. Sebastian wyskakując z łodki jednocześnie rzuca w głęboka rynnę i po chwili mam przyjemność fotografowania pierwszej kundży wyprawy.

W tej samej rynnie przy pomocy pstragowego wahadła Igora Olejnika wyciągam śliczną samiczkę gorbuszy.

Nie mija nawet 10 minut i na wędce melduje się samczyk.

Ten rok należy do rekordowych jeśli chodzi o populację gorbuszy. Szacowana ilość ryby, która weszła do rosyjskich rzek z Pacyfiku, to około 8mln sztuk. (sic) Wiem, że to trudne, ale spróbujcie sobie to wyobrazić! Mimo zakończonego tarła nadal łowimy świeże ryby, które idąc w górę rzeki omijają dogorywających, nazywanych przez nas pieszczotliwie „zombies” oraz martwych kuzynów.


Ich śmierć daje początek nowego życia nie tylko w wodzie, ale i na lądzie. Korzystając z obfitości natury padlinożercy pozwalają sobie na wybredność zjadając tylko oczy i mózg truchła, które są najbogatsze w białko.

Pomimo popołudniowej poprawy pogody, wody w rzece znacznie przybrała i łowienie tego dnia nie należało do udanych. Koppi przypominała tę samą rzekę o której Arsenjew pisze: „Podmyte wodą leśne olbrzymy przewracały się, wpadając do rzeki i ciagnąc za sobą wielkie kawały ziemi i rosnący na nich młodniak, który woda od razu porywała i niosła dalej”

Tego wieczora wracając do obozu naraziliśmy się jeszcze naszej kucharce Lenie.
– Jak to nie ma ryb?
– Wypuściliście?
W jej oczach, w tym momencie, byliśmy jak dzieci do nagonki, które nie miały opieki dentystycznej. Gmerając coś pod nosem wróciła do kuchni.
Rankiem Lena zupełnie zapomniała o naszym faux pas i ugościła nas królewskim śniadaniem. Krewetki, muszle św. Jakuba, kraby, ślimaki, kawior i wiele innych smakołyków. Już chceliśmy wychodzić a tu?
Ciepłe racuszki i kawa (sic!)

Marek z papierosem. Jego kropka nad i…

Po zakończonej celebracji śniadania otrzymaliśmy krótki instruktaż od Leny pt. „Co zabierać a co nie ” i w końcu znaleźliśmy się w łódce. Przyjmując taktykę „Jaskóły” staramy się dotrzeć jak najdalej w górę rzeki w celu rozpoznania łowiska. Po drodze mijamy skoncentrowanego Mario, który najwyraźniej szuka żerującego stada.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Przepiękny łosoś keta w szacie godowej.

Odpowiedź Ernesta jest natychmiastowa.

Artur na razie czeka….

Płynąc dalej obserwujemy Maćka, który też nie próżnuje.



Ja tymczasem testuję teleobiektyw. Niestety efekty mierne. Ptactwo i zwierzyna wyraźnie unika kontaktu z człowiekiem. Prawdopodobny efekt zabawy Rosjan polegającej na strzelaniu do wszystkiego co się rusza.

Nagle „Jaskóła” rzuca komendę:
– Tu będzie dobrze. Stajemy
– No, ale mieliśmy płynąć dalej?
– Nie! Tu będzie dobrze…
– No ale plan….
– Ma być tu i już…..
Hmm, ktoś tu nie wytrzymuje presji wyników innych. Kotwiczymy łodź do wystającego z wody drzewa na skraju wolnego i szybkiego nurtu. Miejscówka wygląda obiecująco – pomyślałem. Nie zdąrzyłem skończyć myśli, kiedy Marek zacina coś większego.


Stojąc tuż za nim obserwuję potężne cielsko ryby miotającej się na końcu zestawu. Kilka sekund później ryba uspokaja się i pokazuje głowe.Teraz nie mam już wątpliwości. To czewica innaczej zwana tajmieniem morskim. A więc są tutaj!

Emocje sięgają zenitu. Oceaniamy rybę na około 15kg i 115cm. Brak podbieraka w łódce zmusza nas do próby podebrania ręką. Niestety dwie kolejne naszego pilotejros nie należą do udanych.

Z dzisiejszej perspektywy musze przyznać, że w tym momencie popełniliśmy pierwszy błąd, tzn. ja go popełniłem. Zamiast odłożyć aparat i pomóc w podebraniu za pokrywę skrzelową nie wiedzieć czemu przyglądałem się biernie nieporadnej robocie pilotejro. Marku! Wybacz.
Drugi błąd to podpłynięcie ciekawskich kolegów do naszej łodzi w celu obejrzenia okazu. Ryba utrzymywana na powierzchni gwałtownie odzyskała siły i nurkując pod naszą a później drugą łódkę zaczepia żyłką o dno pychówki. To już koniec – pomyślałem. I rzeczywiście był.
Cisza nie trwała długo. Marek, używając względnie mało inwektyw, zaczął głośną przemowę prokuratora niesioną szerokim echem po wodzie.
Oskarżeni skorzystali z prawa odmowy zeznań. Mario! Nie udawaj, że tam czegoś szukasz…

W atmosferze przygnębienia odpłyneliśmy ku nieznanym. Marek tego dnia już nie żartował.
Ale oto przykład, że w przyrodzie siły muszą sie równoważyć. Wyjątkowy pech naszej łodzi odbił sie sukcesem innej. Maciej i Jurek pozamiatali.


Niekwestionowanym mistrzem wyprawy w łowieniu ket został Maciej, który zdeklasował kolegów-rywali kilkoma pięknymi samcami. Mimo bezpruderyjnej inwigilacji technik łowienia oraz arsenału przynęt w pudełku nikomu nie udało się dorównać „Wiankowi” w ilości złowionych ryb. Spójrzcie na te zębiska!



Łosoś Keta (Oncorhynchus keta) z ang. chum salmon to kolejny gatunek przywieziony z Rosji. Jest rybą andronomiczą, innaczej dwuśrodowiskową. Większość życia spędza w morzu aby pod jego koniec odbyć ostatnią podróż w górę rzeki gdzie po odbyciu tarła umiera. Ryby obu płci przybierają piękne barwy godowe a samce wykształcają imponujące kufy z bardzo ostrymi zębami.
Przekonałem sie o tym tamując krwawienie z palca ponad 20 minut. Kety zdradzały nam swoją obecność dość częstym spławianiem się a to znacznie ułatwiało łowienie. Co ciekawe, zajmowały stanowiska z wodą wolnopłynącą, czasami wręcz stojącą w której bardziej spodziewałbym się karasi niż łososi. Długie hole i mocne odjazdy sprawiały, że często przerywaliśmy poszukiwania tajmieni aby połowić tych barwnych ryb.
Dzięki Lenie przekonaliśmy się o pysznych wartościach kulinarnych tych łososi delektując się czerwonym kawiorem,

wędzonym mięsem, zupą rybną czy dość specyficzną potrawą jaką była smażona sperma. Kto chciałby spróbować?
Oto Alex, pilotejro. Swoją skromnością, odwagą i profesjonalizem urzekł nasze serca. Uczynny, anielsko cierpliwy i twardy młody człowiek, który niczym Dersu był naszym opiekunem i przewodnikiem.

Tym razem to on wskazał nam miejsc do wędkowania.
„Jaskóła” niczym Usain Bold szybko obejmuje dobre stanowisko.

Oddalając się od jego stanowiska chowam aparat i oddaję krótki rzut zaraz za zwalonym drzewem. Dwa obroty korbką i uderzenie. Tym razem młoda tajmyszka. Odwracam się w stronę Pawła i widzę akcję na jego wędce. To coś większego! Moment dalej szczęśliwy łowca z pierwszą słuszną czewicą wyprawy 90+ złowioną z brzegu.

Spójrzcie na te szczęki i otaczające je kropki. Drapieżnik doskonały.

Rywalizacja? Owszem, ale tylko w przyjaznej atmosferze.

Z daleka od innych krótko świetujemy nasz mały sukces i rozbiegamy się po rzece.Wracam na swoją miejscówkę, której nie miałem okazji dokładnie obłowić. Wobler Józefa Sendla ostukuje kamienny dołek a ja zamyślony podziwiam krajobraz. Mocne uderzenie w łokciu wytrąca mnie z kontemplacji.
Kilka odjazdów i tym razem gruba samica kety z niemniej grubszym łowcą pozuje do zdjęcia.


Marek uzupełnia tajmienowy „hat trick” z tego miejsca.

Właśnie w takich momentach rodzi się prawdziwa męska przyjaźń.

Tego wieczora Lena patrząc na nasz połów pokiwała głową z uznaniem.
Mimo zmęczenia po kolacji zawsze znalazł się czas na dyskusję.

Ściany naszej kantyny zdobiły sukcesy wędkarskie i myśliwskie.


Dzieląc sie opowieściami z zarządcą oboz usłyszeliśmy, że czewice, które dzisiaj widzieliśmy to maluchy! Z relacji autochtonów często popartymi zdjęciami usłyszeliśmy o rybach przekraczających 40kg wagi. Noc spędziliśmy na przezbrajaniu. W ruch poszedł sprzęt grubszego kalibru.
Ranek przywitał nas chłodem.

Płynąc w górę rzeki udaje mi się zaskoczyć dwie odpoczywające foki.



To nerpy, innaczej foki obrączkowane (P. hispidia hispidia) należące do płetwonogich. Ich ciało osiąga ponad 2 metry a waga dochodzi do 80kg. Na obrzeżach kraju Ussuryjskiego są spotykane wszędzie, a im dalej na północ ich liczebność wzrast ze względu na bezludność wybrzeża. Ubarwienie nerpy jest jasnoszare ze srebrzystym połyskiem i ciemnymi pasami. Zwierzę większość czasu spędza w wodzie, ale czasem dla odpoczynku wychodzi na przybrzeżne kamienie. Nerpa śpi bardzo czujnie, często się budzi i rozgląda na boki. Ich obecność w rzece świadczy o ciągu łososi za którymi podąrzają.
Mariusz poluje już tylko na czewicę.

Nie jest sam. Tuż za nim przysiadł na chwilę Orzeł Stellera.

Chwilę później Mario oddając rzut z tzw. „dupy” prawie przyklęknął jak do pacierza, kiedy ryba uderzyła w jego wobler. Potężne srebrne cielsko wykorzystując silny prąd wody ucieka w dół rzeki a nasz kochany prezes odgrodzony przez głęboki nurt rzeki nie może podjąć pogoni i pozostaje mu tylko obserwowanie wysuwającej się plecionki z kołowrotka. Chwilę poźniej następuje luz. Rotrzęsione ręce, ale i uśmiech na jego twarzy mówią wszystko. To był luj!
Pilotejro Mariusza. Ciężki przypadek kwalifikujący się raczej do osobnego rozdziału „Psychiatrii Klinicznej” aniżeli pilotowania łodzi.

Zostawiając Mariusza zatrzymujemy się na dużej płani z szybszym uciągiem.
Ta miejscówka okazuję sie królestwem kundży z którego każdy codziennie czerpał.
Tak spełniają się marzenia. Zawsze chciałem złowić tą śliczą rybę…



Sebastian, świeża krew Bayangoł z większym okazem.

Marek z Sebkiem obławiając głębszą rynnę prześcigają się w łowieniu ket.



Momentami łowienie sięga granic absurdu. Z niedowierzaniem obserwuję co się tutaj dzieje. Kawałek dalej widzę obiecujący wlew z dużą banią.

Wpuszczam głeboko wobler i………siedzi!



Skóra kundży. Kiedyś chętnie wykorzystywana przez Oroczonów do zdobienie swoich ubiorów.

Wracam, ale Marek z Jaskółką po koleżeńsku zaopiekowali się już moją miejscówką.

Wesołe mordeczki

Codzienne spływanie na przerwę obiadową to czas na odpoczynek i regenerację sił przed wieczornym wędkowanie. Jurek po wizycie u Leny zwykle potrzebował go więcej.

Rozluźnienie ogarnia także naszych kamratów, myśliwych z Chabarowska.

Tymczasem w obozie trwają prace remontowe przed nachodzącą zimą.

Zapasy drewna już zrobione.

Stare kosze do połowu w morzu czekają na naprawę.

Pstrykając po obozie też doczekałem się zdjęcia

Marek podczas wykładu pt. Jak zmierzyć rybę paczką chusteczek higienicznych!

Dumnie prezentowane godło klubu na koszuli Pawełka.

Mocne wędki i kołowrotki w stojakach świadczyły o braku ustępstw sprzętowych podczas akcji „Czewica”

Przy wyborze toreb pole do popisu było większe

Późnym popołudniem wypoczęci Ernest, Mario i Maciej zmieniają taktykę i obławiają głęboką wodę przy ujściu do morza.


Ich wieloletnie doświadczenie szybko procentuje. Panie i Panowie! Mariusz z srebrnym carem Dalekiego Wschodu.

Chłodna woda pozwalała rybie na szybki powrót do formy po holu.

To zdjęcie Ernesta zapisz się w kanonie zdjęć Bayangoł. Moment uwolnienia, troski oraz szacunku Mariusza dla pokonannego przeciwnika chwyta za serce.

Nie byłbym sobą nie przybliżając wam kilku faktów o tej wspaniałej rybie. Czewica (Parahucho perryi) z ang. sakhalin taimen lub sea run taimen, zwany również tajmieniem japońskim to endemit wystepujący tylko w kilku rzekach dalekiego wschodu (Primorsky Krai, Khabarovsk) oraz półwyspu Sachalińskiego, wysp Kurylskich i Hokkaido. Gatunek wpisany do czerwonej księgi gatunków zagrożonych wyginięciem. Szacuje się, że jego populacja wynosi już tylko 5% populacji z czasów świetności. Jest największym pacyficznym przedstawicielem rodziny łososiowatych i jedynym wśród tajmieni, który część swojego życia spędza w morzu. Co ciekawe, nazwa tajmień nie jest do końca adekwatną, gdyż przeprowadzone ostatnio badania DNA, wykazały, że genetycznie bliżej mu do pstrągów i łososi aniżeli głowacicy czy tajmienia syberyjskiego. Mimo innego kodu genetycznego ryba w swoim wyglądzie bardzo przypomina tajmienia syberyjskiego choć różnice są dość wyraźne. Pysk ryby jest duży, ale nie aż tak jak u tajmienia syberyjskiego. Nożyce kończą się zaraz za linią oka a szczęki są szersze co przekłada się na potężny uścisk. Mieliśmy okazję się o tym przekonać wyciągając z wody pękniety wobler Ernesta po szaleńczym ataku. Drugą wyraźna cechą jest kolorystyka ryby. Tajmień syberyjski ma odcień miedziany z kropkami rozrzuconymi po całym ciele natomiast tajmień morski to srebrna torpeda z kropkami skumulowanymi wokół głowy. Podczas tarła odbywającego się późną wiosną tajmień morski przybiera szatę godową w postaci jasno-czerownego płaszcza na podobieństwo łososi pacyficznych.
Cud natury!

Ernest z Arturem w czeluściach nocy świętowali spotkanie z mniejszymi, ale jakże pięknymi okazami czewicy


Rankiem wszyscy zameldowali się w strefie głebokiej i spokojnej wody. Widoki wynagrodziły wczesne wstawanie oraz przymrozek wieszczący nadchodzącą jesień.



Płynąc w górę rzeki wyrzucamy woblery za burtę. Orzeł Stellera znów nie chce pozować!

Jego doniosły pisk zostaje przerwany brutalnym uderzeniem na mojej wędce. Dobrze wyregulowany hamulec oddaje pierwsze metry plecionki zaskoczonej rybie, która młynkuje na powierzchni. Chwilę później skracam dystans a Paweł szybko zagarnia rybę do podbieraka. Nie mogłem sobe wyobrazić lepszego początku dnia.

Łapiąc ostatnie promienie lata płyniemy w górę rzeki pożegnać się z ulubionymi miejscówkami. Alex już wie, gdzie zatrzymać wysłużoną pychówke.

Marek w pierwszym rzucie z dołka przy samej łódce ląduje 70+


Kolejna keta? Proszę bardzo.

Złowisz jeszcze jedną? Mówisz i masz.

Spójrzcie na kufę tego samczura!


Marek ciągnie swoją dobrą passę. Po porażce sprzed kilku dni nie ma już śladu. 90+

Takie cudeńka zawsze się sprawdzają.

Przerwa na obiad!

W popołudniowej sesji pływam z Maćkiem, który rozważa podjęcie roli Bonda w najnowszej serii.

I Ernestem.

Ich doświadcznie z poprzednich wypraw szybko przekłada się na wyniki.




Początkowa trema szybko znika i melduję się z nowym rekordem kundży

Chwilę poźniej pozuję z srebrniutką ketą, na której ciele znalazłem jeszcze wszy morskie.



Nie wyobrażacie sobie jak trudno oderwać tych panów od wędek do wspólnej fotografii. Udało się!

Wianek, choć bardzo rozmowny, dziś nie traci czasu na pogaduchy.

Mała, ale cieszy.

Ostatnie landszafty ukochanej przez wielu rzeki.


Jest i Paweł, który już na szarówce wraca do łódki ze swieżą keciną. Marek bohaterem drugiego planu. Racja. Ile można?

Wieczorem, kiedy łodzie cicho sunęły po rzece niosąc nasze już ledwo rozpoznawalne w ciemnościach sylwetki cisza i kontemplacja zostały przerwane wrzaskiem Macieja. Jest! Akurat mijałem jego łódkę widząc potężne odjazd ryby przy łódce. Wędka wygięta do granic wytrzymałości a po wodzie echo niosące grę hamulca. Emocje sięgają zenitu, ciemności nie pozwalają na obserwację ale odgłosy ferworu walki niosą się po okolicy. Kilka minut później okrzyk radości zrywa ptaki z okolicznych drzew. Podpływając do łódki, spoglądam na rybę i już wiem, że historia została napisana. Sachaliński Car o długości 140cm i wadze szacowanej na 35kg został pokonany.
Brak pobieraka i zupełne ciemności nie sprzyjały podebraniu ryby. Na szczęście na łódce był Sebastian, młody globtrotter, który umiejętnie, sprawnie i szybko podebrał rybę za pokrywę skrzelową. Wiem, że Maciej myśli o postawieniu Ci obelisku!

Nowy rekord Bayangoł!

Kiedy obserwuję majestatyczne cielsko oraz potężne śmiercionośne szczęki w wodzie, tuż przed wypuszczeniem, już wiem, że jest jednym z największych złowionych na wędkę na świecie, największym złowionym przez Polaka, największym naszej wyprawy i jak się poźniej okazało największą rybą pokonaną przez Macieja w jego wędkarskiej karierze.
Z mojej strony przepraszam za słabą jakoś zdjęć. Brak lampy w aparacie do dziś spędza mi sen z powiek.
Tego wieczora skończyliśmy zapasy ulubionej substancji! Wiadomość dla kol. Janka Przetacznika. Melduję posłusznie……Starczyło!
I tak nieubłaganie nastał dzień powrotu. Niestety wszystko co dobre musi się kiedyś skończyć. Nasza niezapomniana wyprawa dobiega końca, ale tak naprawdę będzie jeszcze trwać przez długi czas. Sympatia żyjących tu ludzi sprawiła, że wielu z nas podczas pakowania myśli już o powrocie.
Pożegnaniom nie było końca. Maciej, Sergiej, Sebastian i Jurek. Zgrany team.

Lena ze swoim ulubieńcem. Jurek podobno przywiózł do kraju 3kg obywatela więcej.

Jeszcze tylko zbiorówka

I ruszamy, tym razem na skróty przez Morze Japońskie.

Mewy wskazują nam drogę.

Ostatnie spojrzenia na wzgórza Sichote Alina wpadające stromo do morza. Gdzieś tam duch samotnego myśliwego Dersu wciąż jest obecny.



Ostatnie strzały migawki w drodze powrotnej.


Gdzieś w połowie drogi do Chabarowska potykamy uczestników wyprawy Dżalinda 2016
Do takich spotkań dochodzi rzadko. Jedni kończą swoją przygodę w Rosji, inni dopiero zaczynają….

Ryszard Kapuściński napisał: „Żyjąc jesteśmy otoczeni mnóstwem niedostępnych gołym okiem światów, o których istnieniu nawet nie wiemy i do których najprawdopodobniej nigdy nie dotrzemy. Nasza wyobraźnia jest zbyt uboga, nasza intuicja zbyt zawodna, a wiedza cząstkowa i ograniczona. Toteż najczęściej nie jesteśmy świadomi, że, przynajmniej teoretycznie, moglibyśmy poznać wiele bogactw i niezwykłości istniejących w zasięgu naszej ręki. Tyle, że chęć takiego poznania mają tylko nieliczni, jest to przygoda uprawiana przez niewielu, namiętność, która rzadko pojawia się w człowieku”
Podróżując po dalekiej Rosji miałem przywilej wędkowania w miejscach dzikich, pięknych i niezapomnianych. Odkryłem bogactwa i niezwykłości krańca świata pogłębiając jeszcze bardziej uśpioną w sobie namiętność podróżowania. Takiej namiętności oraz czasu na podróże, te bliskie i te dalekie, życzę Wam wszystkim.
Nad Koppi wędkowali:

Góra od lewej: Jerzy Ludwin, Marcin Janaszkiewicz, Mariusz Aleksandrowicz, Ernest Nowak i Sebastian Krawczyński
Dół od lewej: Marek Lechowski, Paweł Jaskulski, Maciej Wiankowski, Artur i jego kot.

Tekst i opracowanie: Marcin Janaszkiewicz
Zdjęcia: Ernest Nowak, Jerzy Ludwin, Marcin Janaszkiewicz