Mało która ryba potrafi pochłaniać wędkarską wyobraźnię tak jak łosoś atlantycki. Salmo Salar, najszlachetniejsza z ryb – król w srebrnej koronie na krystalicznym tronie. Jest jednak jeden z tronów, który z uwagi na historię postrzegany jest jako czerwony – rzeka Ponoj na Półwyspie Kolskim.
„Red Ponoi” znajduje się też w większości pudełek szanujących się muszkarzy łososiowych. Niecodzienna to sprawa, gdy rzeka dorabia się muchy ze swoim imieniem w nazwie. Po odkryciu Ponoj przez wędkarzy z zachodniego świata, mucha ta wręcz wdarła się do wędkarskich pudełek! Duża część muszkarzy, szczególnie poławiających łososie na Półwyspie Kolskim nie wyobraża sobie do dziś wyjazdu tam bez tego wzoru. Stwierdziliśmy, że najlepiej sprawdzić samemu dlaczego tak jest.
A jakby się nad tym zastanowić, że szlachetna i wielka ryba bierze na muszki wielkości paznokcia to nawet laik mający choć odrobinę oleju w głowie i ciekawości świata chciałby być świadkiem takiego zdarzenia. Do tego DH czyli muchowanie wędkami dwuręcznymi – dla wielu zmora spędzająca sen z powiek, dla wielu poezja śniąca się po nocach. Co DH ma w sobie takiego, że jest takie… wręcz nierzadko kontrowersyjne? Jest trudne w nauce. Wymaga perfekcyjnie dobranego sprzętu. Poza bezsprzecznie pożądanymi właściwościami użytkowymi (rzuca się bardzo daleko i nie potrzeba miejsca za plecami), gdy już rzuty wychodzą jest niebywale przyjemne, satysfakcjonujące i… piękne!
Wielu z nas od miesięcy przygotowywało się do tej wyprawy – wielogodzinne kursy nauki DH pod okiem najlepszych miotaczy w naszym kraju i jednocześnie nie przesadzę gdy określę ich – europejską czołówką (bez wazeliny!). Solidne zakupy i właściwe dobieranie głowic. No i w końcu uśmiech do najlepszych muchowych krętaczy w naszym kraju. Wielu przyczyniło się do upiększenia naszej przygody. I tylko z lekką wazeliną skieruję swe podziękowania do Janusza Panicza, Artura Duchnika i Marcina Gregorka z www.flyformers.pl

Ponoj to najdłuższa rzeka Płw. Kolskiego. 426km i to bez dostępu z zachodu Europy drogą lądową.
Po kilku latach przyszło nam przeprosić się z dzieckiem radzieckiej techniki.

Mi-8 na płycie lądowiska w Lovozierze. Okopcony kadłub wiertuszki w Rosji to normalna rzecz. Przy odpalaniu silników nie dość, że spala porażające ilości paliwa to jeszcze kopci niemiłosiernie. Potem to już sam miód;)

Podczas gdy mechanicy dokańczali ostateczny przegląd techniczny (widoczne na pierwszym zdjęciu) my mogliśmy po kilkugodzinnej podróży z Murmańska przygotować się do półtoragodzinnego lotu.

Komary gryzły tak niemiłosiernie, że moskitiery okazały się niezbędne już od pierwszych chwil naszej wizyty na Kolskim. Najgorsze miało się jednak dopiero zacząć! Komu Ernest jednak pozwolił sobie wcisnąć tak beznadziejną moskitierę tego nie chciał zdradzić do końca wyjazdu. Ale my wiemy!;)

Po przeglądzie technicznym przybyli piloci i czekała jeszcze prawie godzinna procedura sprawdzania wszystkich wskazań, urządzeń, pracy silników, wirników itd. Trzęsło przy tym niemiłosiernie. Nie wspomnę o hałasie. Oczywiście w środku jak zwykle zrobiło się szybko parno i gorąco. Silniki grzeją niebywale a wściekłe komary w środku nie pozwalają się rozebrać tak jakby się chciało.

Wskazania GPSa, sprawdzane są z wysłużoną acz niezawodną mapą. Widoczność tego dnia była wyborna! Nie zawsze ma się ten komfort. O czym świadczą wcale nie tak rzadkie wypadki śmigłowców na terytorium Rosji.

Wot rus kaja teknika.

Pod nami bezkres jezior i zielonego oceanu tajgi.

No i pierwsze spojrzenie na Ponoj.

Swoista miłość od pierwszego wejrzenia.

Olo zatracił się w sentymentalnych rozmyślaniach do reszty. Może w szybie widział odbicie Magdy? A może oczami wyobraźni widział podążające na tarło srebro Ponoja? Tego dnia urok Rosji zawładnął wszystkimi Jego członkami. I nie mam tu na myśli żadnych sprośności! Piszę o wódce;)

Ponoj po wypływie z jeziora jest niespodziewanie spokojną rzeką.

Dopiero na wysokości naszej bazy, w ujściu rzeki Łabędziej widać zryw wody.

Obóz przypominał ranę uczynioną tajdze ludzką ręką ale bez jego wygód komarowe piekiełko skutecznie by wyssało radość z wędkowania w Ponoju.

Wkrótce mieliśmy się przyzwyczaić do tego rosyjskiego porządku. Na początku jednak budził mieszane uczucia.

Lądujemy! Najważniejsze, że w tą stronę się udało. A powrót? Czy to ważne, skoro czekało nas osiem dni DH w rzece uchodzącej za łososiowy raj?

Po opuszczeniu maszyny, niemal natychmiast pożałowaliśmy przekleństw na komary w Lovozierze. Tu było o wiele gorzej!

Cisza po wygaszeniu silników była niemal porażająca mimo, że w głowie jeszcze długo huczało.

Wyprawa była męską wyprawą – każdy dźwigał nie tylko swoje bagaże ale pomagał znosić i prowiant oraz kupę niezidentyfikowanych siatek i kartonów. Nie było cipek w składzie to i nie było narzekań a pomocna dłoń nawet na najdroższych wyprawach jest serdecznym gestem wobec personelu. Humory dopisywały. Jak dotąd wszystko sprawnie i zgodnie z planem.

W tle ujście Łabędziej do Ponoj – najlepsza miejscówka w arendzie (wynajem odcinka rzeki) naszego obozu.

Krzysiu Giza i legenda polskich łososiowców na norweskiej obczyźnie – Jurek Jurkan.

Rosyjska łajka i legenda polskich przedsiębiorców pogrzebowych. Love is in the air… tfu! Moskitos are in the air!

Grupa wraz z bagażami przed chatą, w której mieliśmy być żywieni przez najbliższy tydzień.

Spojrzenie na Łabędzią przypominało patrzenie na kobiecą szyję o łabędzim wdzięku. Po prostu magicznie przyciągała wzrok, napełniając ochotą na jej posmakowanie.

Niski stan wody w dopływach jednak miał nas zatrzymać w głównym korycie Ponoj.

Huk odpalanych silników Mi-8 po raz ostatni tego tygodnia miał zakłócić ciszę lasów nad Ponoj.

Znów po żmudnych procedurach sprawdzania sterowności śmigłowca, w końcu żelazny anioł wzbił się w powietrze.

Tak jak cieszyliśmy się tamtego dnia, że patrzymy na niego po raz ostatni przed dniem powrotu tak cieszyć się mieliśmy na jego widok w dniu powrotu.

Sami…

To co mieliśmy zastać w jadalni przerosło nasze wszelkie oczekiwania.

Stół miał być tak zastawiony 24godziny na dobę. Zamiary zadbania o linię wyparowały już pierwszego dnia!

Łoś…

… na talerzu!:P
Właściciel bazy okazał się zagorzałym myśliwym, więc dziczyzna na stole towarzyszyć nam miała do ostatniego dnia.

Wszystko ze starannością podawała nam Swieta – nasza kucharka. Jedyna kobieta w obozie. I spoko – z naszej strony nic Jej nie groziło…

Na zdjęciu nie widać ale pochłonięci byliśmy przez srebrną gorączkę i skóra aż na nas cierpła by w końcu wskoczyć w spodniobuty i zacząć!

Po południu w końcu opuściliśmy łagier…

… i przetransportowani łodziami na przeciwną stronę rozpoczęliśmy łowy.

Marcin Kołodziej zaczął z przytupem! Nim dotarła druga łódź ciągnął już drugiego łososia!

Piękny samiec w dziwnej o tej porze przygotowanej na gody szacie.

Jak się miało okazać – był to największy łosoś wyprawy. Równe 90cm!

Spokój okolicy wyraźnie miały zaburzyć nasze poczynania z DH.

Marek Wierzbicki po wielu godzinach opieprzania przez Janusza Panicza jeszcze w Polsce w końcu nauczył się daleko rzucać a to musiało odnieść pożądane efekty!

Podgrzana słońcem Ponoj okazała się prawdziwym inkubatorem wszelkiej maści latającego robactwa.

Waldi nie pobierał nauk u Janusza więc proszę nie zwracać uwagi na Jego technikę;) Pod koniec wyjazdu jednak się wyrobił, choć wciąż zdarzało mu się odwrotnie przymocować kołowrotek i przywiązać muchę tył do przodu!;)

Krzysiu i Mieciu nauk u Janusza także nie pobierali więc jak tylko wyciągałem aparat robili przerwę w rzucaniu.

Sam nauk u Janusza też nie pobierałem więc wolałem się oddalić tam gdzie mnie nikt nie widział. Długo nie potrafiłem wpaść w rytm i przypomnieć sobie techniki znad Warzugi. Na szczęście łososie nie wiedzą, że ktoś nie umie rzucać i zdarza się, że któryś weźmie i tak.

Portret króla przed powrotem na czerwony tron.

Ciekawe rzeczy jednak się działy, gdy tylko jak gnany z raju Adam wyjrzałem zza krzaków. Pierwszego popołudnia w końcu miało zostać złowionych 13 łososi. Krzywdy nie było.

DH w oparach z meszki.

Patrzenie na rzucającego Jurka Jurkana to nie tylko dobra szkoła ale i wspaniałe widowisko. Myślę, że Pani Ania nie patrzy na Niego z takim zamiłowaniem jak łososiowcy nad rzeką;)

Jurek, pętla, rzeka i… spławiający się król.

Pewien wprawiony w boju łososiowy wędkarz niegdyś rzekł:
„Kiedyś, gdy byłem młodszy i łowiłem tylko kilka łososi w roku, gdy złapałem rybę byłem usatysfakcjonowany; chodziłem szczęśliwy przez wiele dni.
Nawet po tygodniu uczucie euforii się utrzymywało i to po złowieniu tylko jednego łososia!
Teraz jest… myślę, że jak przy każdym narkotyku. Szczęście utrzymuje się tylko przez jakieś 3 minuty.
Zaraz potem znów jestem tylko ja i pętla.”

Na Ponoj główną „przeszkadzają” w resetującym budowaniu pętli były lipienie. Szczególnie nocą. Słońce w końcu o tej porze roku nad Ponojem świeci całą dobę.

Zmęczeni podróżą w końcu tego dnia spasowaliśmy pewnie koło 21:00

Choć jeszcze długo po kolacji ciężko było się zebrać do spania.

Nasze kije z przewagą LTS-ów powędrowały na specjalny stojak.

Kolejny dzień miał być dniem pełnym słońca, co znacząco przełożyło się na wyniki łososiowych łowów.

Sławek nie miał zamiaru opuszczać najlepszej miejscówki odcinka. Wiadomo było, że stały tam łososie więc nauczony doświadczeniem nie marnował czasu na poszukiwania. Wiedział, że gdy ryba jest w łowisku, jej złowienie (albo nie złowienie) jest tylko kwestią czasu.

Może nie jakiś wielki ale zwróćcie uwagę – na wędkę jednoręczną!

Zaraz po wypuszczeniu wrócił przed „swój” kamień i sprawnie zapiął kolejną rybę. Lata doświadczeń pozwalają doskonale czytać rzekę. Syn Jurka po prostu wie, gdzie srebrne ryby się zatrzymują! Czasem mam wrażenie, że łososie pływają w Jego krwiobiegu!

Srebro Ponoja pojmane.

Rozmiary ryby może wciąż zostawiały sporo do życzenia, jednak to magiczne pociągnięcie pętli przy kołowrotku i walka na jednoręcznym kiju wynagradza wszystko.

Waldi pozostawał wierny DH i mimo wszechogarniającej lampy i żaru lejącego się z nieba udało mu się zapiąć bardzo przyzwoitą rybę.

Srebrny samiec na Cascade

Portret z królem pod błękitnym niebem.

Ja wciąż „rzeźbiłem kręgi w zbożu” na tle grajdołu z naszego obozu. Łowienie łososi w Rosji często kłóci się ze skandynawskim porządkiem, kiedy uprawianie tego szlachetnego sportu wydaje się mieć właściwszą oprawę. Różnica jednak jest jeszcze inna – w Rosji łososie się łowi praktycznie zawsze. Dni, kiedy grupa nie łowi łososia chyba nie występują, czego nie można powiedzieć o Skandynawii.

Chwilowy brak brań łososi urozmaicały liczne brania lipieni. Ich aktywność w dzień miała się jak 1:15 do aktywności tych ryb w nocy! Szkoda, że tego samego nie można było powiedzieć o łososiach. Te były znacznie bardziej wybredne i z pewnością było ich znacznie mniej. Również w Ponoj było ich mniej niż pływało w naszych oczekiwaniach. A to już mniej fajnie.

Spece jednak zawsze potrafiły coś wyłuskać. Sławek ze swoją SH nie ustawał dokonywać spustoszenia w srebrnych zastępach ciągnących na tarło ryb.
W głębi, po lewej stronie Jego głowy kamień przed którym zapinał wszystkie ryby tamtego dnia. Bardzo daleko wchodził i do tego bardzo daleko rzucał. Niepewni swoich zdolności rzutowych i zdolności głębokiego brodzenia nie mieli szans się równać z młodym Jurkanem.

Pomny wszelkich Januszowych wskazówek Ernest dopadł też swojego pierwszego łososia na DH!

Podarowana przez Rosjanina mucha na łososie (sic!)

I klasyczny RED PONOI imadła Marcina Gregorka.

Nie ma to jak dobre piwko w doborowym towarzystwie.

Nad rzeką, szczególnie powyżej dopływu Łabędziej latały zbite w chmary meszki. Wpłynięcie w taką chmurę łodzią kończyło się ustami, oczami i uszami pełnymi robactwa. Na brzegu nie było inaczej. Z tą różnicą, że dodatkowo owady wpełzały za koszulę i wspaniale miażdżyły się pod kołnierzami koszul. Masakra!

Były to meszki, które zwykły piekielnie kąsać. Byliśmy na szczęście za wcześnie – dopiero co wyleciały. Krwi potrzebują dopiero do produkcji gonad. Czekaliśmy jednak jak na tykającej bombie a każdy słoneczny dzień zbliżał nas do jej wybuchu! Na szczęście nim to nastąpiło mieliśmy zdążyć odlecieć. Rosjanie twierdzą, że meszki te tak determinują życie nad rzeką, że jest to po prostu martwy sezon na rybałkę i polowania. Wszelkie stworzenie po prostu się wtedy chowa.

Waldi i Jurek na wspólnej wyprawie mieli okazję być pierwszy raz – niby dwa różne charaktery, dwa różne bieguny a ile wspólnego. Pasja łączy jak cholera! A do tego zamiłowanie swych pięknych żon! (każdy do swojej!)

Norweski duet „złotych rączek” zjeżdża na obiad.

Nim my na dobre zabraliśmy się za jedzenie, Sławek niecierpliwy dalszych łowów kończył już deser;)

A Krzysiu po islandzkiej bryndzy był tak zajarany łososiowymi wynikami, że woderów praktycznie nie zdejmował!

Do dzisiaj nie jestem pewien co to było ale załóżmy, że klej. Tylko ta błoga mina jakoś mi do tego nie pasowała;)

Mieliśmy to szczęście, że mogliśmy śledzić trwające we Francji mistrzostwa Euro 2016. I mimo, że nie wszyscy byli zagorzałymi kibicami piłki nożnej, wspólne kibicowanie i „męskie” komentarze na dobre wypełniały jadalnię przynajmniej przez 90min każdego dnia.

Wszystko się działo przy ciągle suto zastawionym stole i wielkiej plazmie. Nie zawsze na rybach można się cieszyć takimi wygodami.

Na obiad mielone znów z łosia. Po tygodniu mieliśmy tego mięsa już serdecznie dość!

A w telewizorze Polska vs. Ukraina

Chyba nad Ponoj nigdy nie zabrzmiało tak gromkie „Gooooool!!!!!” jak po bramce Błaszczykowskiego w 54 minucie meczu!

Irina Shayk ze zdjęcia na mapie Ponoj tego dnia wyglądała jeszcze bardziej ponętnie i przez moment zapomnieliśmy po co się tam znaleźliśmy.

No właśnie! Koniec głupot! Ryby czekają. Po kolacji kolejna tura łososiowego DH.

Z lekka zmiękczeni wspólnym kibicowaniem.

Jakoś ciężko było się zebrać by wejść do wody…

Oczywiście Sławek „przełamał pierwsze lody”.

Najwłaściwsza pozycja przed królem…

… choćby takim niewielkim.

Mietek vel Zieliński – nieodłączny kompan Krzysia.

Krzyś wyjątkowo upodobał sobie chłodną wodę Łabędziej rzeki. To w jej nurcie wlewającym się w znacznie cieplejszą Ponoj zwykł się ustawiać i słać muchy w stronę obozu. W końcu się opłaciło.

Błogi widok dla serca każdego łososiowca.

A ku ku! A to nie łosoś a niewielka troć.

Jurek jednak trafił łososia bez pudła!

Jeden z późno wieczornych lipasów. Brały tak agresywnie, że podobnie jak łosoś potrafiły wyszarpać całą pętlę przy kołowrotku. Serce dosłownie rozłomotywało klatę a po podniesieniu kija takie telegraficzne szarpnięcia. Ajjj…

No ale tym razem coś porządniejszego. Z pewnością król.

Waldi w Norwegii przechodzi metamorfozę w wikinga. Nawet broda mu zmienia kolor na nutę Eryka Rudobrodego;)

21 czerwca a większość ryb jednak lekko przydymiona.

Jurek w akcji.

Srebrna samica i mucha, która ją skusiła.

Marcin na końcu przyobozowego plosa, gdzie woda już się uspokajała, rozlewając się w szeroką i spokojną prostkę.

Asysta przewodnika była wcale nie tak częstym przywilejem. A może była przeznaczona tylko dla wybrańców.

Marcin, ze świeżą, mocno srebrną samicą łososia atlantyckiego.

Swojego pierwszego łososia zapiął też Jurek. I nie uwierzy kto pierwszy się zerwał by asystować!:P

Normalnie 6 kilo!;)

Marek właśnie się rozkręcał.

Nieduży ale cieszy każdy. Łowienie łososi jest w pewien sposób metafizycznym przeżyciem. Długa samotność – mimo obecności kolegów miotających wokół jest się samemu z nurtami rzeki i budowaną pętlą. Gdy następuje kontakt muchy ze srebrną rybą, która nie wiedzieć czemu za którymś przepuszczeniem decyduje się w końcu na atak człowiek przenosi się w inny wymiar. Po to tyle pracował, starał się, czekał i teraz się TO dzieje! Ciężkie do opisania.

Z tej perspektywy komary widać lepiej:)

Przewodnicy rozpalili niewielkie ognisko.

Tak niewielkie, że nie miało mocy nas ogrzać ale wystarczające by mieć moc nas zebrać i nakłonić do krótkiej przerwy.

Słońce chyliło się ku zachodowi choć zajść nigdy nie miało. Lizało swym ciepłym, pomarańczowym światłem wierzchołki drzew – oznaczało to, że już po północy.

Łowienie w tej scenerii to doprawdy przywilej. Jurek nie marnuje takich okazji.

Zimny nurt Lebiedziej (Łabędziej) wlewający się w wyraźnie cieplejsze wody Ponoju.

I Wiktor – jeden z naszych guide’ów. Ależ ta ławeczka dzieliła z nami wiele miłych chwil i usłyszała wiele ciekawych rozmów. Parę kropli też wsiąkło w jej deski.

A gdy nadeszła magiczna chwila gdy promienie słońca przestały sięgać czubków drzew spotkałem się ze swoim łososiem.

Ally’s Shrimp Gregorka oszukał króla Atlantyku.

Chwilę potem słońce zaczęło już wschodzić.

Gdy my cieszyliśmy się kolejną chwilą przerwy…

… Olo zapiął srebro po przeciwnej stronie rzeki.

Ostatnią rybę nocy złowił jednak Sławek.


W końcu około 3 w nocy wylądowaliśmy w łóżkach. Gdyby nie dyscyplina zegarka – na rybach można by się zajechać na śmierć!

A śniadanie to niekoniecznie odpoczynek od ryb. W końcu jednak odpoczynek od przetworzonej żywności i chemicznego żarcia. Swoisty detox.

Tiaaa – detoxowy set śniadaniowy;)

Codziennie na ryby zabieraliśmy kolejne licencje

Bez nich groziło narażenie się tym panom. Inspekcja ryba ochrony co prawda nie ma tam tyle roboty co na rzekach dostępnych drogą lądową ale akty kłusownictwa, jak to w Rosji – nie są tam niczym rzadkim. Obecność straży jednak cieszy.

Obozowy kocur też pilnował ale najczęściej schodów do jednej z naszych sypialni.

Koniec marnotrawienia czasu – pora na ryby!

Czekając na przewodników można było zabijać czas zdejmowaniem Lipków wychodzących do suchej muchy tuż przy samej przystani.

O!

Marcin spinning do łososi wyciągnął raz – była to kwestia kilku rzutów.

Przyspieszający Ponoj powyżej Rieki Lebiedziej.

I jeden z głazów poniżej tego dopływu. Ich okolicę zawsze zamieszkiwały fajne ryby spokojniejszej toni.

Ponoj jest rzeką pełną życia. Wielokrotnie mieliśmy się czuć jakby przeniesieni wehikułem czasu. W zastoiskach stały okonie i szczupaki. Tam gdzie woda zdradzała delikatny ruch pojawiały się złote jazie i zaraz za nimi lipienie. Środkiem rzeki w tę i we wtę pływały stada siei, które zbierały z powierzchni owady z charakterystycznym wężowatym delfinkiem, podobnie jak mikro – tarpon. W głównym wyraźnym nurcie zaś zawsze można było spodziewać się króla rzeki.

Marcin spinningując najczęściej używał pomarańczowe kondomy. Mówił, że przypominają mu o domu;)

Poniżej Lebiedziej byliśmy na terytorium bielików.

A tu – w siejowej odnodze Ponoju, powyżej Lebiedziej tubowym Ally’s Shrimpem nie pogardził i okoń.

Nie słyszałem by ktoś z powodzeniem wcześniej używał DH do polowania na okonie ale tam to naprawdę działało.

I nie było to kwestią przypadku. Gdy odkryłem burgundowi łososiową muchę i namierzyłem spokojną wodę pod brzegiem Lebiedziej, nieopodal ujścia w której jak w akwarium kręciły się okonie zacząłem je łowić na wypatrzonego. Zacinałem jak tylko zobaczyłem biel otwartego pyszczka. 100% skuteczności.

Rosyjskie Catch&Release. Oczywiście wędzone sieje były najlepsze.

Prawdziwi łososiowcy nie potrzebują odskoczni by coś się działo. Wystarczy im budowanie pętli…

I srebrny efekt od czasu do czasu.

Na Ponoju najczęściej sprawdzały się wzory much pomarańczowo czarnych.

Król wraca na tron.

Podczas gdy część ekipy wciąż szlifowała rzuty, Sławek bawił się w najlepsze.

Oj Janusz za tą prostą łapkę poczęstowałby pewnie Krzysia wiąchą;)

O to to to to!

Co prawda „Adaś” ciągle kusił i namawiał…

Ale mówiłem mu wtedy „Ćwicz! Co na to powiedziałby Janusz?!” I wracał do pętli.

I…!!!

Ajjj…

No i wtedy Sławcio brał najdelikatniejszą SH i pokazywał jak się to robi!

W ujściu kolejnego dopływu powyżej Lebiedziej, znajdowała się kolejna dobra miejscówka na łososie.

Ujście Suchoj Rieczki

Woda w dopływie nie była tak chłodna jak w Lebiedziej ale za to obfitowała w spore ilości drobnicy. Ujście do Ponoju okazało się lipieniowym eldorado.

Początkowo bez przekonania ale zaczęliśmy sumiennie czesać nurt naszymi muchami.

I tego dnia z Adasia narodził się Adam! Zapiął swego pierwszego łososia na muchę!

Czegoś takiego nie sposób zapomnieć!

Wyjątkowo urodziwy łosoś – samiec idealny! Prawdziwy król!

Portrecik przed darowaniem wolności.

No i poooszedł…

Poniżej głównego przelewu, za plecami na spokojnej wodzie usłyszałem ataki ryb – to okonie goniły drobnicę. Ponoj – rzeka życia szybko podarowała mi jednego z nich. To była kwestia jednego rzutu. Mucha – łososiowy Red Francis.

Niedługo później zapinam już na końcu wlewu, gdzie nurt rozpływa się na spokojnej wodzie niewielką samiczkę Salara.

Ernest poprawia większą.


A niedługo później łowię jeszcze większą, wspaniale skaczącą rybę.

Prawdziwie srebrny skarb Ponoju.

Adaś w końcu doczekał się długo oczekiwanej, najmilszej chwili dnia!

Mam na myśli… mielone z łosia;)

Po południu znów mecz. Ernest był tak zajęty kibicowaniem, że nawet nie zauważył zmiany dziewczyny w kalendarzu (to nic, że ten był sprzed roku).

Rosyjska bania (sauna) nieco się przeciągnęła i wieczorną sesję zaczęliśmy właściwie już późno w nocy.

Wyraźne ochłodzenie i woda oddająca swe ciepło zadbały o nadzwyczajną scenerię.

DH w tych warunkach to poezja!


Milczący towarzysze, szum rzeki, ja i pętla. W sanktuarium łososia.

No i lipienia;)

Czasami późną nocą ciężko się było przedrzeć przez stada przeszkadzających lipieni.


Las. Ten to ma dobrze, że mieszka sobie nad Ponoj.

No! Ernest w końcu zapina łososia!

Wspaniały srebrny łosoś, który przybył z Morza Białego.

Ryba idealna!

Marcin vel Adaś poprawił zaraz kumżą (trocią).

Ale ostatnie słowo i tak należało do Ernest i do Jego ładnego lipienia.

O poranku dołączyli do nas wypoczęci koledzy.

My jednak stwierdziliśmy, że dość przecweliliśmy miejscówkę i spadamy w dół. Wiktor twierdził, że po godzinie płynięcia dotrzemy tam na kolejny dopływ.

Po drodze jednak coś wspomniał o dobrej miejscówce na inne ryby. A może to Ernest wyczuł i wskazał ten kamień? Nie pamiętam.

Złota orfa – piękny jaź w rękach łowcy.

No i stało się. Po kilku kolejnych rzutach, Ernest zapiął coś dużego co po bardzo ostrożnym holu okazało się nie byle jakim szczupakiem.

Szczuka – dziewięćdziesiąt adin cenientymietrow.

Zębaty rozbójnik z życiodajnej rzeki.

Stary bielik nad nami też sobie złapał rybkę.

Ba! Nawet ja złapałem!;)

Też z jaziem.

Ponoj w dół od Łabędziej ciągnie się przerażająco nudnymi prostkami.

Co prawda brzegi nie są tak nudne ale w toni rzeki nie zmienia to prawie nic.

Purnach – dopływ, który jest granicą naszego odcinka.

Tam też mieliśmy się skupić przez kilka najbliższych godzin.

Wiktor zatem rzucił kotwicę z gąsienicy czołgowej.

I znów mogliśmy się oddać DH.

Niestety pogoda nie sprzyjała łososiowym łowom. Żar lał się znów z nieba.

Każda godzina z DH w dłoni to jednak godzina przyjemna, spędzona na szlifowaniu umiejętności.

A jak już się bardzo znudzi to można pooglądać sobie kaczeńce.

Albo złowić znów upatrzonego okonka gdzieś w ich okolicy.

Brzegi Ponoj to naprawdę dziewicza tajga. Obfituje w łosie, niedźwiedzie i rosomaki.

Z ciekawszych ptaków myśliwi polują tam na cietrzewie i głuszce.

A wszystko na terytorium skrzydlatych władców nieba nad Ponoj – majestatycznie szybujących bielików.

Gdy wróciliśmy na przyobozową jamkę, ta była ciągle okupowana przez kolegów.

Co prawda złowili jakiegoś „łosia” ale szału nie było.


Pognałem zatem w znane sobie miejsce ćwiczyć dalej okonie – tym razem na nimfę.

W końcu też udało mi się złowić jedną z oczkujących siei.

Późnym wieczorem nastąpiło jednak zmęczenie materiału i wraz z moimi kompanami z pokoju zjechaliśmy nadrobić zaległości w śnie.

Na posterunku została gwardia z sąsiednich domków.

Jurek poza bardzo zacnymi lipasami…


… złowił też gorbuszę!

To efekt eksperymentalnego zarybienia radzieckich jeszcze ichtiologów. Lata temu przewidzieli zapotrzebowanie Rosjan na rybkę a że ciąg łososia atlantyckiego nie mógł się równać z ilościami łososi pacyficznych przystępujących do tarła na dalekim wschodzie Rosji zaśmiecono kilka rzek Płw. Kolskiego tym gatunkiem.

Na szczęście Atlantyki skutecznie się opierają inwazji gorbuszy, która ma miejsce co dwa lata (lata parzyste). Bywają jednak rzeki, które lepiej odwiedzać w lata nieparzyste.

Gdy słońce tylko nieco zaszło za chmurami łososie zaczęły gryźć.

Inna sprawa, że rybka pozna też fachowca.

Waldi o łososiach i DH wydawał się nie mieć pojęcia. Tylko bardzo dużo się mądrował ale i tak złowił bardzo fajną rybę!;)

Aż mu broda z dumy jeszcze bardziej rudym podeszła, wąs sam się podwinął! Żeby Was to nie zmyliło – chłopak goli się codziennie!

Mieciu na wszelki słuczaj trzymał się nieco dalej;)

Kumża z Morza Białego – zwróćcie uwagę na charakterystyczne iksowate kropki.

Waldi jeszcze nie powiedział ostatniego słowa tamtej nocy poprzednią rybą.

W rzeczywistości było znacznie jaśniej ale ustawione parametry aparatu nieco przyciemniły obraz.

Lonely Rider in the midnight hor.

Każdy łów musi się kiedyś skończyć – koniec na ten dzień.

Nowy dzień moja łódka witała w ujściu Suchoja

Adaś dorobił się nowego muszkarskiego koszyka. Niestety ograniczyć liczby meszek tak jak lipieni nie umiał.

Ja „na dzień dobry” odpuściłem łososie i pognałem z lekką muchówką w ujście dopływu. Poprzednim razem widziałem tam bardzo fajne rzeczy. Okonie patrolowały toń w tę i we w tę. Do widać było zbiórki czegoś większego. Były to znów złote orfy!

Pierwszy wziął na nimfę, drugi na suchą imitację oliwki.

Jaziowy dublet z ujścia Suchoj.

Chmury ciekawie gnały po błękicie nieba. A wszystko to odbijało się w pełnej oczkujących lipieni Ponoj.

Po przerzuceniu kilkudziesięciu lipasków na sucharka chwyciłem DH i w trzecim rzucie wkurzyłem kolegów.

Srebrna siomga z Rieki Ponoj.

Nie ma sprawiedliwości – Marcin chłostał wodę DH od wielu godzin ale szczęście uśmiechnęło się do ciapatego.

Już wcześniej chłopcy wypatrzyli w wodzie coś ciekawego. Nie dawało mi to spokoju. W końcu musiałem to sprawdzić.

Zatopiony 15-konny silnik Yamahy!

Wiktor nie wierzył własnym oczom! Silnik zgubiony przez innego przewodnika 2 tygodnie wcześniej (oczywiście w stanie upojenia alkoholowego) rzekomo na baaardzo głębokiej wodzie!;)

Krzysiu Giza w swoim ulubionym miejscu w ujsciu Lebiedziej.


Jadalnia, kuchnia i jedna z sypialni do której wiodą schody. Główna część obozu w ujściu Łabędziej,

Kije DH podobnie jak my sami miały obiadową przerwę.

W obozie kreciło się sporo psów – dbały o nasze bezpieczeństwo w krainie niedźwiedzia.

Schodów jak zwykle pilnował „koszka”.

Ostatnią noc przed wylotem spędziliśmy oczywiście w wodzie. Niebywałe ale wyniki były tragiczne. Łososie rozpłynęły się w wodzie. Czesaliśmy tyle godzin, że na spodniobutach po wyjściu z rzeki znaleźliśmy coś takiego. Kto wie, co to?

Takie lepkie nitki zostawiały na nas wylęgające się z wody jęteczki. Bardzo trudne do usunięcia.

Ostatni poranek oczywiście znów witaliśmy w ujściu Suchoj. Tym razem szczęście uśmiechnęło się do Ernesta.

Samica Salmo Salara w rękach Burmistrza Zagórza.

Darowanie życia. Ciekawe co teraz robi?

Marcin (Adaś) wyspecjalizował się w najgrubszych okoniach.

Chyba nie muszę pisać na co;)

Ujście Lebiedziej od rana okupowała reszta ekipy, zatem nie zagęszczaliśmy tłumu.

Ostatnią, bardzo ładną rybę dopadł Marek.

Kto by pomyślał 20 lat temu w Gdańskim Klubie „Pstrąg”, że wylądujemy w takich miejscach?

Królowa na tronie.

Po pływaniu środkiem rzeki i nieudanych próbach złowienia oczkujących siei, Marcin na suchara w końcu zdjął niezłego lipienia.

Łowy zakończyliśmy w bani.

A tu już czekanie z bagażami na wiertuszkę.

Jest!

Tak jak w tą stronę leciały z nami beczki z paliwem, tak z powrotem leciały puste, choć nie mniej paliwem śmierdzące.

Waldi pamiętał o zachowaniu zasad bezpieczeństwa i na wszelki wypadek w pobliżu beczek palił w moskitierze;)

Ostatnie chwile w obozie nad Ponoj.

Mocno wierzyliśmy w tą maszynę.


Ostatnie spojrzenie na obóz.

Godzinny lot krajobrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie.


Chrobotek pokrywał momentami całe runo tajgi.

W końcu bagna

Górna Ponoj

I nie zdziwiłbym się gdyby były to nigdy nie obłowione dopływy. Ależ to wierci się w naszej wyobraźni!

A gdyby była to rzeka wielkich pstrągów? Do sprawdzenia.

I jezioro z którego Ponoj płynie.


Nie powiem, że nie poczułem ulgi gdy pilot posadził Mi-8 na płycie lądowiska w Lovozierze. Wełnianki zdążyły już zakwitnąć.

Kolejną noc spędziliśmy w bardzo przyjemnym hotelu w Murmańsku (Azimut), by kolejnego dnia rozlecieć się do swoich domów.

W wyprawie udział wzięli:
(od lewej, na górze) Krzysztof Giza, Jerzy Jurkan, chowajacy się za Jurkiem Marcin Białowąs, Marek Wierzbicki, Aleksander Pastuszak, Ernest Nowak, Waldemar Wyrobek, Svietłana (nasza kucharka), Sławomir Jurkan, Mieczysław Kochmański, Roman (właściciel campu).
(od lewej, piętro niżej) Rafał Słowikowski, Marcin Kołodziej
Flagę trzymało dwóch przewodników.

Gdy mowa o łososiu zawsze musi sprawa obić się o powrót. Te wędrowne ryby bezbłędnie w końcu wracają z żerowisk w Oceanie Atlantyckim do rzek, w których przyszły na świat by wykonać swe przeznaczenie i podejść do tarła dając życie kolejnym pokoleniom łososi. Na drodze ich wędrówki „do domu” staje wiele niebezpieczeństw, w tym człowiek. Czasem uzbrojony w wędkę DH i świetnie ukręcone muchy imitujące krewetki i inne cuda, które nie śniły się nawet filozofom. Wędkarze Ci czasem też wracają – każdego roku by zmierzyć się ze srebrnym królem rzeki. Trzeba mieć sporo szczęścia by ludzka ścieżka skrzyżowała się ze ścieżką tej najszlachetniejszej z ryb. Ociera się to wręcz o metafizykę.

I mówi się, że wszystko do człowieka wraca. Dobrze by było. Wówczas nasza krew wyssana przez komary, których kolejne pokolenia będą zjedzone przez młode łososie wróci już jako srebrzący się władcy rzeki. I niech biorą nasze muchy i skaczą dziko i wysoko w tańcu na śmierć i życie. Nasza krew.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Białowąs, Jerzy Jurkan, Sławomir Jurkan, Ernest Nowak, Waldemar Wyrobek i Rafał Słowikowski