Fart – nieodłączny element wędkarskiego życia. Czasem przeceniany, czasem bagatelizowany – jednak nikt nie zaprzeczy, że bez niego trudno o udany wypad na ryby. Szczególnie łososie, szczególnie w Rosji…

Nawet najzwyklejszy spacer nad wodę determinowany jest przez szczęście lub jego brak. A co dopiero odległa samochodowa wyprawa w dzikie tereny i to na dodatek w Rosji? Jeszcze jak dołożymy do tego czynnik pogodowy, brak planu i czasu na przygotowanie oraz cel wyprawy, którym jest ryba wędrowna, to prawdopodobieństwo sukcesu jest bliskie zeru. Biorąc to pod uwagę nie liczyłem na wiele, a wręcz za miarę sukcesu wyznaczyłem sobie dotarcie nad wodę i złowienie jakiegokolwiek łososia.
Los jednak spłatał nam figla …

Pomysł na wyjazd zrodził się w głowie Rafała i zaraził nim najpierw Maćka, a później mnie. Dość długo się wahaliśmy, ponieważ zdalne załatwienie czegokolwiek w Rosji jest praktycznie niemożliwe. Licencje, różnorakie pozwolenia i przepustki oraz wiele innych formalności to tematy, które musieliśmy odłożyć do czasu dotarcia na miejsce. Niestety wiedzieliśmy, że bardzo prawdopodobne jest odbicie się od ściany, czyli „już nie ma”, „jeszcze nie ma”, „nie da się”. Żeby cokolwiek udało się załatwić potrzeba czasu i morza wódki … na szczęście pod tym względem byliśmy przygotowani 🙂

Podróż trwała kilka dni. Jechaliśmy przez kraje nadbałtyckie i wjechaliśmy do Rosji za Kusamo.





Pozostał jedynie kawałek po mniej przyjaznych drogach i zawitaliśmy u znajomego Rosjanina – Piotra, który pomógł nam pozałatwiać niektóre formalności. Niestety nie było licencji na wszystkie odcinki, ale nie wybrzydzaliśmy i wzięliśmy co było. Rosjanie i tak żartowali, że będziemy jedynymi na rzece z pozwoleniami 🙂
Wyluzowanie tego typu towarzyszyło nam na każdym kroku i nie byliśmy w stanie dowiedzieć się jakie inne formalności powinniśmy załatwić. Jedyne co słyszeliśmy to żeby się nie martwić … „Eto Rassija”.
Napawało nas to trwogą, ale nikt nie zamierzał zawrócić, tak więc przesiedliśmy się w ziła i ruszyliśmy nad rzekę przez tajgę.



Do ekipy dołączył pracownik Piotra – Kostia (zwany później „gajdem” lub „smigolem”) – ponieważ potrzebowaliśmy czwartego do wiosłowania (Piotr nie mógł z nami płynąć) oraz miał służyć jako mediator w razie problemów. Niestety człowiek ten to była największa porażka całego wyjazdu. Piotr przestrzegał, żeby nie dawać mu wódki oraz traktować jak … niewolnika. Nie mamy jednak tego w nawyku i gościowi odbiła dość szybko palma z nadmiaru swobody.

Na miejscu okazało się, że totalne wyluzowanie i brak jakiegokolwiek poszanowania przepisów to standard w Rosji – napotkaliśmy pełno ekip łowiących ryby bez pozwoleń. Zanim jednak dołączyliśmy do rosyjskich wędkarzy, to jak nakazuje tradycja należało się napić. Rafał z Piotrem wiedli prym i dość szybko dołączyły inne osoby. Jak się okazało nawiązane w ten sposób znajomości bardzo się przydały – poznaliśmy kilku lokalnych VIP’ów 🙂
Dzięki temu wiedzieliśmy, że z naszymi licencjami spokojnie możemy łowić prawie do samego końca spływu, a musimy jedynie odpuścić odcinki dzierżawione przez Anglików. Powiedzieli nam także, że będziemy na pewno mieli kontrolę przez policję i straż na samym końcu. Jednak wystarczy żebyśmy mieli licencje i nie schowali żadnego łososia. Jedyna kara, którą możemy dostać to mandat za brak pozwolenia na spływ i brak formalności związanych z pontonami, ale nie są to duże kwoty i należy je traktować jak standardowe opłaty.

Podbudowani dobrymi wieściami kontynuowaliśmy konsumpcję i … obudziliśmy się późnym rankiem. W zasadzie to obudziła nas ekipa z obozu angielskiego, która podjechała, aby zwodować ponton na spływ. Nasz widok rozsierdził ich rosyjskiego przewodnika, który nie zdawał sobie sprawy, że nie łowiliśmy ani nie planowaliśmy łowić na ich odcinku. Nawtykał więc Piotrowi, że jak już chcemy kłusować to róbmy to poza odcinkiem dzierżawionym przez Angoli, bo nie po to płacą po 7000 Euro żeby Rosjanie im naparzali spinningami po linkach muchowych. W głębi duszy się z tym zgodziliśmy, a Piotr pozdrowił go popularnym „Spieprzaj!” 😛
Nie pozostało nam nic innego jak załadować się w pontony, spłynąć poniżej „lordowego odcinka” i kulturalnie zacząć rybałkę 🙂



Aaaa i tu warto wspomnieć o ciekawej rzeczy – nie mieliśmy praktycznie mapy rzeki ani GPS’a, więc dość szybko przestaliśmy orientować się gdzie jesteśmy. Co musiało się skończyć kompletną dezorientacją. W ten właśnie sposób zaczęliśmy nieświadomie łowić minimalnie za wcześnie, czyli jeszcze na odcinku angielskim. Jednak o tyle z honorem, że przy tej niżówce nie mieli szans dopłynąć tak nisko na swoich aluminiowych łodziach.
“Gdzie my jesteśmy?”

Na efekty nie trzeba było długo czekać – uzbroiłem spinning i już po 2-3 rzutach miałem łososia na miedzianą wahadłówkę Jaxona.

Obecność łososi została stwierdzona, więc w ruch szybko poszły muchówki. Tego dnia złowiliśmy po kilka łososi, w tym rybę wyprawy – 90 centymetrowego samca.




Następnego dnia dopłynął do nas katamaran z dwoma Rosjanami z Moskwy. Goście okazali się bardzo towarzyscy, więc skończyło się tak jak się musiało skończyć … na pijance 🙂

O ile nam to nie zaszkodziło, to naszemu „przewodnikowi” odbiło. Stał się agresywny i zaczął po swojemu nas szantażować i popisywać się przed Rosjanami. Teksty, jakie puszczał mogły zjeżyć włosy na głowie, ale założyliśmy, że jak wytrzeźwieje to rozum mu wróci, co sprawdziło się jedynie częściowo. Okazało się, że nie ustalił dokładnie z Piotrem na ile czasu płyniemy i chciał wymusić na nas skrócenie spływu do 4 dni oraz dopłacenie mu na boku. Dodatkowo jako zawodowy półgłówek nie wziął ze sobą nic … a w zasadzie tylko toporek. Spał więc pod gołym niebem lub nakrywał się pontonem, co przy ewentualnych deszczach i spadkach temperatury poniżej zera nie wróżyło dobrze. Żeby nie było za łatwo to jeszcze wypadł nawalony z pontonu i musiałem go wyławiać. Nie miał oczywiście nic na przebranie, więc nieprzytomny walnął się przy ognisku. Maciek zawinął go jedynie w pałatkę, którą wziął na wszelki wypadek. Smigol przeżył tę noc i resztę spływu umilał nam marudzeniem, kłótniami i gadaniem do siebie. Co jakiś czas stwierdzał, że ma nas w dupie i idzie na piechotę do domu, zabierał toporek i … po kilku godzinach wracał. Klimat mało komfortowy. Pod sam koniec znowu zrobił się agresywny i wtedy nie wytrzymałem – puściły mi nerwy…
Po męskiej rozmowie stał się innym człowiekiem, czyli idealną pomocą na spływie. Błąd, że tak długo traktowaliśmy go normalnie.
Wróćmy jednak do rzeczy przyjemnych … ryb. Pierwsze dni spływaliśmy rzeką wielkości środkowej Narwi. Wbrew pozorom bardzo dobrze łowiło się na muchę, ponieważ byliśmy w stanie brodzić i penetrować wędkami dwuręcznymi co ciekawsze rynny. Łososie chętnie żerowały na niedużych muchach prowadzonych pod powierzchnią. Postanowiłem potestować także łowienie z powierzchni na bombery. Nie wierzyłem, że cokolwiek złowię, a okazało się, że był to strzał w dziesiątkę – ryb łowiłem nawet więcej, a widowiskowość tej metody biła wszystkie inne na głowę. Niestety miałem tylko dwie takie muchy ze sobą i pierwsza (ta skuteczniejsza) po kilku rybach się rozleciała. Maciek nie miał żadnego bombera, a Rafał zaadoptował małą imitację myszy, która okazała się także bardzo skuteczna.









Po kilku dniach dopłynęliśmy do końca dopływu i naszym oczom ukazała się rzeka dużo większa, a momentami wręcz ogromna. Niektóre odcinki były szersze niż mazowiecka Wisła i wydawały się nie do ogarnięcia dla muszkarza. Jednak wystarczyło spłynąć kilka kilometrów, żeby trafić na mocne zwężenia i ryby !














Mimo swoich rozmiarów rzeka doskonale nadawała się pod łowienie na muchę, szczególnie na wędki dwuręczne.







Woda prosto ze źródła.

Nieprzewidziana kąpiel podczas brodzenia i suszenie ubrań.

Najgroźniejsi drapieżcy w tajdze.

Jeden obóz rozbiliśmy przy niewielkim dopływie, w którym udało się złowić niedużego łososia i kilka lipieni.






Po kilku dniach spływu zmieniła się pogoda. Słońce ustąpiło miejsca chmurom, a pod koniec przemoczyły nas dość intensywne ulewy. Taka aura w połączeniu z ilością ryb w rzece oznaczała jedno – prawdziwy łososiowy amok ! Ilości ryb wyciąganych z każdej rynny były wręcz nieprzyzwoite. Bez problemu można było robić wyniki dwucyfrowe, jednak ile można? 🙂










Na rzece nie byliśmy sami i co jakiś czas mijaliśmy Rosjan. Wszyscy byli bardzo przyjacielsko nastawieni i nie obyło się bez kilku „postojów”. Po każdym z nich trudno było wyruszyć w dalszą drogę czy też obsługiwać muchówkę 🙂

Niektórych Rosjan stać na to, aby przylecieć śmigłowcem na rybałkę po śniadaniu i wrócić do domu na obiad.

W pewnym momencie dogonili nas wcześniej poznani Moskwiczanie wraz z dwoma kolegami, którzy do nich dołączyli. Nasi znajomi byli kompletnie zaprawieni, a jeden z nich schodząc z katamarana prawdopodobnie złamał nogę … Szczęście w nieszczęściu ich koledzy byli trzeźwi, a jeden z nich był lekarzem (w zasadzie stomatologiem co ich strasznie bawiło 🙂 ). Nogę usztywniono karimatą, służącą do siedzenia i powrócono do „konsumpcji” …

Mimo, że planowaliśmy spływ na 12 dni, to skróciliśmy go do 10 (8 dni wędkowania), ponieważ nałowiliśmy się już do bólu, a i Smigol stał się bardzo denerwujący.
Ostatniego dnia już nie łowiliśmy tylko wiosłowaliśmy w kierunku ujścia rzeki do morza.


Musieliśmy zrobić kilkadziesiąt kilometrów, po drodze mijając następny odcinek lordów. Był to najpiękniejszy kawałek rzeki, ale niestety musieliśmy obejść się smakiem i jedynie podziwialiśmy widoki.





Resztki śniegu.

Jak tylko dopłynęliśmy do wsi od razu trafiliśmy na kontrolę. Wezwano mnie i Maćka do brzegu i rozpoczęto wypytywanie oraz przegląd bagaży. Rafał z Kostią przemknęli kilometr przed nami, ale strażnicy puścili się za nimi łodzią (notabene jeden z nich był kompletnie pijany i podpierał się kałasznikowem). Kontrola nie była bardzo stresująca. Łamanym rosyjskim trochę pożartowaliśmy, pokazaliśmy licencje. Policja okazała się przyjacielsko nastawiona i puściła nas dalej. W tym czasie Rafał z Kostią tłumaczyli się z podobnych kwestii oraz dodatkowo z braku wyposażenia na pontonie oraz rejestracji. Ich też puszczono bez jakichkolwiek kar. Przypuszczam, że Rafał miał trochę bardziej stresujące chwile, ponieważ towarzyszący mu gamoń uparł się i ukrył w spodniach dużego łososia. Niby na swoją odpowiedzialność, ale kto wie jakie mogło to mieć konsekwencje (swoją drogą Smigol tak się przyzwyczaił do tego pakunku, że podobno przypomniał sobie o nim dopiero w domu …)



Co tu więcej powiedzieć? Wyjazd okazał się wyjątkowo udany. Nałowiliśmy się do bólu – podczas ośmiu dni bagrowania złowiliśmy we trzech 240 łososi, trochę małych lipieni, dwa szczupaki i kilka okoni. Praktycznie wszystkie ryby zostały złowione na muchę. Nie natrafiliśmy na żadne problemy i oprócz Smigola świetnie spędzaliśmy czas w towarzystwie poznanych wędkarzy.


W wyprawie udział wzięli farciarze (od lewej): Maciej Sarnik, Rafał Czuba i Daniel Celeda


Tak więc bez farta w tym hobby się nie obejdzie 😉

Tekst i opracowanie: Daniel Celeda
Zdjęcia: Maciej Sarnik, Daniel Celeda