Jesienny ciąg łososia atlantyckiego – większego i waleczniejszego. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zmierzyć się z tą legendarną rybą. By to zrobić nie ma lepszego miejsca na świecie niż Półwysep Kola. I jak się wkrótce miało okazać jest to także dobre miejsce do oglądania o tej porze roku zorzy polarnej i bardzo rzadkich u nas – głuszców.

Od czasu gdy wyrosłem z naiwnych oczekiwań, że połowię u nas w kraju prawdziwych łososi atlantyckich wiedziałem, że dojdzie do tego nie w Skandynawii a w Rosji. Co prawda było mi dane zmierzyć się a nawet wygrać z kilkoma salarami w Polsce ale w żadnym wypadku nie mogło to się nazywać regułą. Takie reguły, wiedziałem – występują już tylko tam gdzie jechaliśmy.

Ruszyliśmy męską ekipą pod koniec września. Ciężko się było żegnać z ostatnimi dniami sezonu trociowo-łososiowego na Pomorzu, z żurawiami gromadzącymi się pod Łebą, rykowiskiem jeleni i pięknymi jeszcze zachodami słońca.

Wiedziałem, że pogoda na Kolskim o tej porze roku nie będzie nas rozpieszczać. W ostatni weekend przed wyjazdem cieszyłem oczy przejawami naszej polskiej złotej jesieni.

Postanowiliśmy ruszyć własnymi autami. Musieliśmy zmierzyć się prawie z trzema tysiącami kilometrów, do tego jednym ciągiem. A co za tym idzie, także z potwornym zmęczeniem, niewyspaniem i niewygodą. Na szczęście poza polskim odcinkiem dalsza jazda okazała się doskonała. Trasa trans-baltica wiodąca przez Litwę, Łotwę i Estonię jest zaskakująco dobra, O Finlandii nie muszę wspominać – w końcu to Skandynawia, a do Rosji dojdziemy, a właściwie dojedziemy. Na zdjęciu globalistyczna reklama McDonald’s.

W Tallinie czekał na nas prom o dźwięcznej nazwie „Bałtycka Księżniczka”. Finowie sprytnie to sobie wymyślili, jako że chcąc odpocząć trzeba dodatkowo wykupić kajutę a jeśli nie to choć drinka w jednym z barów. Brakuje jakichkolwiek foteli lotniczych, czy choćby zwykłych siedzisk. Najlepiej chodzić po sklepach, knajpach i zostawiać szmal.

Oczywiście, można spocząć na pokładzie. Dla palaczy zawsze znajdzie się jakieś krzesło czy twarda ławka. Ponieważ odcinek Gdańsk – Suwałki – Tallin, podobnie jak Mirek poprowadziłem sam po prostu odjechałem w 5 sekund

Mirek z resztą też

W tym czasie Estonia znikała już na horyzoncie

Na ocucenie browarek – byle nie za dużo. Rejs trwa 2-3 godzin, w zależności od połączenia.

W popołudnie, już za Helsinkami witało nas słońce grzejące słabymi promieniami. Było znacznie jesienniej a mieliśmy jechać jeszcze 1000km na północ

Nie wiem ile mieliśmy postojów by wyprostować kości. Pamiętam za to, że na jednym z nich po raz pierwszy miałem przyjemność obserwować Aurora borealis, czyli zorzę polarną. Przypominała blade chmury, z tą różnicą że pulsowała niczym stroboskopy na dyskotece. Znikała w jednym miejscu, po czym szybko pojawiała się w drugim. Przypominała żywotne zwierzę a nie zjawisko świetlne.

W stolicy Laponii – Rovaniemi miał do nas dołączyć ostatni członek drużyny, a właściwie miała. Po przywitaniu z Mirri, cyknąłem jeszcze kilka fot siedzibie Św. Mikołaja dla siostrzenicy i dalej w drogę

Niestety, kolejnego dnia, już po przekroczeniu granicy czekał na nas dość wyboisty, 30-to kilometrowy odcinek szutry. Tam też Mirkowy Passat złapał kapcia, a do tego zapieczone koło nie pozwoliło się zdjąć. Mimo pomocy wielu Rosjan musieliśmy skapitulować i na kapciu dojechać do warsztatu. Opona zostawiała ciekawy ślad

Sama w sobie wyglądała znacznie mniej ciekawie, podobnie jak nasze popołudnie – w plecy.

Po zakupach w Kandałakszy, kolejnego dnia w końcu mogliśmy popatrzeć na Morze Białe, do którego wpadają rzeki południowej części Półwyspu

W jednej z wiosek, w zaufanym miejscu zostawiliśmy auta i przesiedliśmy się do czegoś znacznie lepiej radzącego sobie z coraz gorszą drogą – do UAZowej bachanki

Pyski zmęczone ale zadowolone – w końcu zasłużona przerwa w dymaniu za kółkiem, które zastąpiła butla dobrego piwka

Co ciekawe Baltika wprowadziła konkurs „Akcja – diengi” i nie kto inny jak farciarz Rafael znalazł zalakowany w kapslu banknot – aż (!) 1000 rubli

Już od Umby płoszyliśmy co rusz dziwne kuraki! Nie mogłem uwierzyć, że widzieliśmy głuszce! Te jakże rzadkie w Polsce ptaki (ok. 550-750 sztuk) pomagają w trawieniu własnych treści żołądkowych połykając drobne kamyki. Działają one jak żarna do mielenia i nazywa się je „gastrolitami”. A ponieważ najłatwiej je znaleźć przy albo na drodze, kierowca jadący o poranku jako pierwszy może naoglądać się tych cudaków do woli. Coś niesłychanego! Tamtego dnia widziałem kilkanaście ptaków tego gatunku

Kura głuszca (Tetrao Urogallus). Kto by pomyślał, że jeszcze pod koniec lat 80-tych ptak ten znajdował się na liście zwierzyny łownej w Polsce, z prawem odstrzału samców od 1 kwietnia do 20 maja, zatem w okresie dla tych ptaków najpiękniejszym bo godowym!

W ekipie były i łososiowe „debeściaki” i totalne łososiowe żółtodzioby. Mimo wielu sezonów doświadczeń nad trociowymi rzekami Pomorza łowienie salarów okazało się czymś zupełnie nowym i bardzo różnym od łowienia troci wędrownych. Na zdjęciu Adam cieszący się jak dziecko z miejsca, w którym się znalazł niczym z wizyty w Disneylandzie

Bachanką dojechaliśmy nad ujście rzeki Warzugi, gdzie na plaży witały nas wyrzucone przez fale rozgwiazdy…

… i słynny wrak łodzi „Aurora”. Chyba wszyscy przybywający tu wędkarze zrobili kiedyś zdjęcie tej łajbie

Po chwili przypłynął nasz transport na drugą stronę dość szerokiej tu rzeki

Oczywiście należy najpierw przerzucić graty…

… a potem ludzi

Kawałek wyżej Nowy Kuzomień – ostatnia na południowym wybrzeżu osada ludzka mająca drogową łączność ze światem

Po drugiej stronie czekał już na nas ogromny ZIŁ 131 – jeden z nielicznych środków, które z różnym skutkiem muszą sobie radzić z dalszą podróżą na wschód

Droga na początku była wręcz wymarzona

Niestety nie można było powiedzieć tego o podróżowaniu „na pace”. Przejście w trakcie jazdy z jednego końca na drugi (jakieś 4 metry) zabierało kilka minut i trzeba było się mocno pilnować bo atak butli gazowej był najlżejszą niespodzianką, która mogła cię spotkać

Oczywiście wielogodzinną jazdę skracaliśmy sobie kolejnymi piwkami, choć postoje na opróżnianie pęcherzy raczej miały skutek odwrotny;)

Pora odpływu odsłaniała nudne łachy piachu, bądź porozrzucane skały. Poza tym – pustynia.

Dobra czapka i dobra maszyna – to w Rosji niezbędne. Może jeszcze dobra wódka;)

A jeśli wódki za dużo – okno może się pomylić z drzwiami;)

Droga coraz ciekawsza ale jak miało się później okazać na bagnach, jeszcze dziecinnie prosta

Szybko się utwierdziliśmy, że plotki o zlikwidowaniu na południowym wybrzeżu „ryba-ochrony” są prawdą. Kłusownicy z sieciami są na Kolskim częściej spotykani niż dzieciaki w przedszkolu – Chawanga, Jugina, Strielna, Chapoma… – wszędzie sieci od brzegu do brzegu + kilka dodatkowych , wchodzących prostopadle do morza. Wszystko musi się kiedyś skończyć – tam łosoś skończy się szybciej niż podejrzewamy

W porze odpływu można wygodnie pokonywać wiele kilometrów plażą

Niestety, gdy zaczynał się przypływ albo piaszczysty brzeg zamieniał się w kamieniołom trzeba było podróżować znów w głębi lądu

Brzegi Morza Białego usiane są ruinami starych latarni i starymi krzyżami. Oczywiście prawosławnymi

W tundrze, gdzie wszystko jest karłowate i niepozorne głazy dorównujące rozmiarami naszemu ZIŁowi robiły wrażenie

Kopuła nowej cerkwi w miejscowości Chawanga

Suszące się nieopodal cerkwi hariusy. I pomyśleć, że kiedyś w Chawandze było naprawdę sporo dużego lipienia – dziś o to łatwiej chyba nawet u nas w kraju

Obóz musieliśmy rozbić przed samą Indiorą – małą rzeczką, do której źródeł jeszcze niedawno docierały ponad 10-kilogramowe trocie! A ponieważ niebo było bezchmurne – mogliśmy w pełni nacieszyć oczy Zorzą polarną

Naprawdę dotkliwe zimno nocy ogrzewało ciepło ogniska i widok „cichego łuku”. Miri – rodowita Samka opowiadała stare legendy o zorzach, opowiadała o pieśniach śpiewanych zorzom. Te na ich cześć są nieszkodliwe, za to te mające zorzę przyciągnąć wywołać mają jakąś stratę. Czego? Tego nigdy nie wiadomo – dlatego mało kto w Skandynawii nęci zorze pieśnią. Samowie zorzę nazywają „ognistą kitą”, wierząc że odzwierciedla ogon wielkiego, boskiego lisa

W rzeczywistości zorza to efekt świetlny powstający przez magnetyczną pułapkę naszej atmosfery. Rozbłyski i wybuchy na słońcu wywołują chmury energetycznych cząsteczek, które przyciągane błyszczą (efekt luminescencji) w zderzeniu z tlenem i azotem ziemskiej jonosfery

Mongolskie podróże nauczyły mnie pokory wobec porannych prób odpalenia silnika, dlatego nie byłem bardzo zaskoczony, gdy nasz kierowca Michaił po prostu nie dał rady. Szkoda tylko, że liczyliśmy na jego mechaniczny talent tak samo jak on liczył na nasz;)

Po kilku godzinach czekania na niewiadomo co Adam w końcu uzbroił muchówkę i złowił pierwszą rybę wyprawy! „Pstrągal” walczył jak szatan!

Natknęliśmy się na pierwsze ślady misia. Nie można zapominać, że Półwysep Kolski to prawdziwe królestwo niedźwiedzia brunatnego. Podobnie jak na Kamczatce, wszędzie tam gdzie spotyka się masową wędrówkę ryb w Rosji żyje dużo niedźwiedzi

Niedźwiedzi las. Kto wie ile razy przyglądał się nam miszka, gdy my wpatrywaliśmy się w ścianę drzew

Na nasze szczęście, z Indiory do Chawangi wracali kłusownicy – bardzo życzliwe chłopaki. Zupełnie jak pomoc drogowa

Mirri dosiadła żelaznego rumaka niczym Walkiria

A nasi mechanicy w trymiga rozkręcili co trzeba, wyczyścili, skręcili i…

… dalej w drogę

Niestety – był to ostatni taki słoneczny dzień. Były później chwilowe przebłyski ale pogoda generalnie miała nam dać niezły wycisk

Nim jednak dotarliśmy do celu naszej podróży spotkaliśmy jeszcze dzikie konie. To już któreś pokolenie udomowionych koni, które po otwarciu kołchozu i sprowadzeniu maszyn zostały pozostawione same sobie. Na szczęście nikt ich nie wystrzelał. Za to mimo przysłowiowego zapuszczenia wyglądały pięknie – niezwykle umięśnione i…

… wolne

Zimą ponoć same dbają o pożywienie. Kopią kopytami w głębokim śniegu w poszukiwaniu trawy. Może dlatego właśnie są takie muskularne. Zupełnie jakby dzień w dzień pracowały przy orce

Są przyzwyczajone do ludzi, którzy jeśli ich nie krzywdzą, nie wydają się szczególnie groźni. Choć podejrzani na pewno

Jak w dzikiej watasze, hierarchię ustanawiają same

Można się im przyglądać godzinami


Wkrótce dojeżdżamy do wyśmienitej rzeki – Strielnej, którą musieliśmy pokonać autem. Spławiające się wokół auta łososie tylko dowodziły prawdziwości legendy. Rzeka wspaniała. Niestety bez większego kapitału, tudzież mocnych pleców co właściwie także sprowadza się do niemałej kasy można tylko pomarzyć o połowieniu na tej wodzie. Fakt – Vasia Bykhov, może łowienie tam załatwić. Nie jest tajemnicą, że Strielna jest najlepszą rzeką południowego wybrzeża.

Jak widać w tle – rzeka jest nieźle rozlana. Jest tak blisko morza. Wyżej znajdują się wodospady, które chwilowo zatrzymują łososie i tam warto je łowić (jeśli się może:) ), na szczęście ryby w końcu je pokonują. Najgorszy wodospad, którego łososie nie mogły sforsować Rosjanie wspaniałomyślnie… wysadzili. W ten sposób ryby docierają setki kilometrów wyżej. Szkoda, że u nas nikt nie bierze się na Pomorzu tak za tamy, budowane na potrzeby tuczarni pstrągów tudzież Małych Elektrowni Wodnych

Po przejęciu rzeki przez lokalnego „opiekuna”, wieś stopniowo pustoszeje – ograniczani w kłusowaniu mieszkańcy się wynoszą a poprzednie pokolenia pokornie spoczywają na strielnym cmentarzyku

Mimo raczej smutnej okolicy humory nam dopisywały – chwila rozkołysania sznura dwuręczną muchówką była już coraz bliżej

Kolejna kura głuszca.
Nazwa „głuszec” wzięła się od ciekawego zjawiska przy gdakaniu koguta, który po wydaniu charakterystycznego dźwięku przez kilka sekund nic nie słyszy! Najciekawiej opisywał to Mateusz Cygański w 1584r. w pierwszym podręczniku, traktującym o łowiectwie ptaków w Polsce:
„Idź przede dniem, a słuchay gdzieby ptacy grali, a gdy usłyszysz dwu albo trzech, albo też y więcey, tedy słuchay któryby na stronie grał, a tam do niego się obróć, bo skacząc inneby popłoszył, a słuchay, kiedy już odegra, tedy nazad skrzypi nosem, na ten raz skocz trzy razy, co możesz nadaley, bo tedy ani słyszy ani widzi (…). Dostaniesz go też tam pod tym igrzyskiem sidłami rozmaitymi”.
Inny myśliwy, Władysław Spausta w znakomitej „Na tropach” (1896r.) pisał:
„Łowy na igrzyskach głuszcowych to szczyt gurmanderyi myśliwskiej naszych czasów”.
Nie tylko polowania doprowadziły do drastycznie małej populacji tych ptaków, towarzyszyły im i towarzyszą nadal wycinki starodrzewów, działania meliorantów, obsuszające leśne mokradła, przez co stopniowo pozbawia się ptaki te odizolowanych, spokojnych miejsc potrzebnych do życia.

Yes! Wielka radość. Udało się kupić licencje wędkarskie. W Rosji to wcale nie taka prosta sprawa, niestety też nie tania. Dniówka wynosi ok.200zł!

Spojrzenie na dolną Chapomę

Ostatni przejazd przez rzekę, tuż przed naszym obozem. Woda raczej niska ale spław srebrniaka tuż przed obozem przyspieszył bicie serca i dodał nadziei

Całą drogę nad rzekę sposobiliśmy się do ścięcia kilku gałęzi jałowca, które miałyby się przydać w wędzeniu ryb. Jak to zwykle bywa – na gadaniu się skończyło. Na szczęście jałowca nad rzeką było pełno

Czeczotki (Acanthis flammea) żywiące się nasionami chwastów

Chińska zupka na nutę rosyjską, czyli z wkładką z solonej słoniny i suszonych pomidorów

Mirri zmierza na łowy

Bańka pod obozem – faktycznie jedno z lepszych miejsc na rzece. To na wlocie do tego pool’a w ostatnim rzucie wyjazdu Grzesiek zapiął potwora. Pół godziny holu; bieg kilkaset metrów w dół, potem znów w górę; rzucanie kamieniami w rybę, która przymurowała i nie chciała się ruszyć; i w końcu mucha wypada z pyska. Ryba nawet się nie pokazała a mogła być rybą życia, nawet większą niż wyciągnięta przez niego w tym roku 117-tka! (sam się nie przyzna ale ja mogę Go wydać;) )

Właściwie to nie ma się czym chwalić. Chyba że tym, iż to moja pierwsza ryba złowiona kijem dwuręcznym

Tzw. sznurówka – czyli wytarty do końca kelt samicy łososia atlantyckiego

I te charakterystyczne z rozmytą aurą, jakby akwarelowe plamki na głowie – zupełnie inne niż u troci wędrownej

Kolejne bystrze, w dół od obozu. Niestety nie padła tu ani jedna ryba

Leming obrożny (Dicrostonyx torquatus). A propos – opowieści o zbiorowych samobójstwach, podczas których gryzonie te miałyby skakać do morza czy świadomie pozbawiać się życia to mit. Faktem jest, że przy braku pożywienia masowo zmieniają okolicę a przy naturalnej przeszkodzie jaką może być rzeka wielokrotnie giną z wycieńczenia. Skubańce potrafią być agresywne i jak się im coś nie podoba po prostu obszczekają, szczerząc zęby jak doberman

Mały łosoś atlantycki. Co dziwne, jego branie było dokładnie takie samo jak ryb w pełni dorosłych, kilkukilogramowych

Jak przystało na urlopowy wyjazd, spaliśmy w namiotach – co przy temperaturze w nocy -4st. C i mocno dmącym wietrze nie należało do specjalnych przyjemności. Na szczęście można się było zagrzać w wozie na pace, gdzie zainstalowana była koza bądź w namiocie – jadalni, gdzie zawsze czekał kielonek bądź jeszcze lepiej rozgrzewające opowieści przyjaciół

Mimo wszystko najbardziej człowieka kusił szmer wody, podsuwający wyobraźni obrazy o płynących w górę wielkich, srebrnych torpedach

Długo człowiek nie wytrzymywał. W końcu mimo wesołych rozmów trzeba było chwycić za wędkę i ruszyć, jak tamtego dnia w górę rzeki na kaniony

Nie ma to jak porządne, świszczące wyciągnięcie przez głowicę kilkunastu metrów sznura. Mimo, że nigdy wcześniej dwuręcznym kijem nie rzucałem dość szybko chwyciłem o co chodzi (w dużej mierze dzięki Mirkowi Augustynowiczowi – DZIĘKI! Pamiętam – Najważniejszy lifting). Łowienie okazało się frajdą samą w sobie. Rzucanie daje niemało rozrywki a wolny sposób prowadzenia nieźle relaksuje

Im dalej w górę, tym rzeka piękniejsza

Zaczynają się także wycięte równo w skale progi – pikuś dla skaczących łososi

Rafał na Kolskim był już jedenasty raz, więc sztukę wywijania dwuręczną muchówką ma już opanowaną elegancko

Pozwolę Wam nawet zajrzeć do moich pudełek (prawe znacznie lepsze – oszczędność materiału to na kolskim ważna rzecz). Cudeńka głównie made by Mateusz Sękiewicz i Jarek Koszarowski. Dopiero jak człowiek złowi, uwierzy że na takie paproszki łakomią się ogromne srebrne łososie

Człowiek tak sobie stoi, co rusz wyciąga linkę z wody, poprawiając kolejnym rzutem a w trakcie prowadzenia patrzy jaki świat potrafi być piękny, jak rzeka zmyślnie rzeźbi skały a jesień koloruje drzewa, jak woda szumi i łososie raz po raz skaczą

Obiecująca miejscówka

Chapoma w środkowym brzegu to zupełnie inny świat niż na dole. Wyżej znajduje się najwyższy na Półwyspie Kolskim wodospad – 17m! Do dziś pluję sobie w brodę, że nie poświęciłem tych dwóch godzin by tam dotrzeć. Jest po co wracać

No właśnie – dół to „zupełnie inny świat”. W tym czasie Mirri obrabiała ostatnie a raczej pierwsze miejsce od ujścia. Przy odpływie jest tam niezłe bystrze z ciągnącą się kilkusetmetrową rynną pod przeciwnym brzegiem. Łososie skakały tam jak w cyrku. Wielokrotnie nad sznurem – z jednej na drugą stronę

Mirri holuje pierwszego srebrniaka wyjazdu

Hol na dwuręcznym kiju nie ma nic wspólnego z dynamicznym holem kijem spinningowym. Ryba owszem skacze, odjeżdża jak opętana ale jeśli nie jest wielka to walka jest przyjemnym „lajcikiem”

Z podebraniem w takich miejscach z reguły nie ma problemu. Warto wiedzieć, że gdy zmęczony łosoś wyląduje na płyciźnie głową w stronę brzegu, nawet jeśli się zdecyduje na ostatni zryw to zawsze zrobi to tylko przed siebie, „wyjeżdżając” wprost na plażę

Idealny srebrniak łososia atlantyckiego (salmo salar)

Mix Ally’s Shrimp z Black Shrimp + trochę srebrnej lamety na koniec tułowia

Portret srebrnej samicy

Niedługo później Mirri wyciąga kolejnego łososia

Tym razem wytarty samiec w barwach godowych – takie ryby pilnują gniazd tarłowych odganiając wszystko co się rusza. Zdecydowanie łatwiejsze do złowienia niż srebrniaki. Chłopakom, którzy towarzyszyli naszej zdolnej wędkarce przy ujściu przypominał się słynny tekst z Seksmisji: „Kobieta mnie bije!”

Dwóch Rafałów w górze delektowało się widokami, nie mając świadomości, że w dole się coś ruszyło

I nie szkodzi bo w tym miejscu, być może o tej samej porze co Mirri Rafał wyciągnął swojego pierwszego srebrniaka wyjazdu – również samiczkę, która miała na grzbiecie przyczepione jeszcze morskie wszy. Musiała być nie dłużej niż dobę w rzece

Ja natomiast 200 metrów niżej wyciągnąłem samca – mój pierwszy srebrny łosoś atlantycki jakiego złowiłem w życiu!

W miejscu, które już obławiałem 15 minut w końcu z tym wyraźnym pociągnięciem zebrał burgundowego muddlera na łososiowej podwójnej 10-tce

Nie sądziłem, że będę się tak cieszył z tej złowionej ryby – odtańczyłem tam prawie taniec Indianina

Klasycznie, po skandynawsku – za ogon i na drzewo

Srebrne, atlantyckie trofeum.

Gdy podążałem w dół z rybą na plecach, mimo wyraźnego ciężaru świat a w nim rzeka wydawały się jeszcze piękniejsze. W końcu osiągnąłem to po co przyjechałem

Jak przyjrzycie się uważniej to na dole zdjęcia, nieco bliżej prawej strony dostrzeżecie wyskakującego właśnie łososia!

I z powrotem, tuż pod obozem – ostatnie popołudniowe łowy, nim nadejdzie zmrok

Reguła, że nie należy odpuszczać i tym razem się sprawdziła. Rafał wyciąga pięknie ubarwionego samca łososia

Samce łososia w porze godowej są mocno kolorowe i mają charakterystycznie zakrzywioną dolną szczękę. Hak ten nazywany jest „kufą”

Salmo salar w całej okazałości

Z rzeki schodziłem dopiero po zachodzie. Sylwetka naszego ZIŁa górowała nad jałowcami

Dopiero teraz zaczyna się masowa wędrówka łososi w górę rzeki – niczym potajemni, „nielegalni” kochankowie robią to pod osłoną nocy

Reszta zespołu już dawno odstawiła kije w kąt i grzała się przy ognisku

Kopułka naszej jadalni. Nim podkradnie się zorza

Światło tradycyjnej lampy naftowej jest znacznie cieplejsze, także wizualnie w porównaniu do coraz modniejszych lamp diodowych

Jest też jaśniejsze, przez co skrupulatniej uwydatnia jaki burdel mieliśmy w namiocie

„Ciepłe skarpetki” o poranku:)

Reklama. Jest to jednak najdoskonalszy kompromis jakości do ceny. A i najbardziej zaprawiony w łososiowych bojach Grzegorz Gęsiarz (ichtiolog PZW Gdańsk) twierdzi, że Visionowa seria „Cult” całkowicie zostawia w tyle resztę konkurencji, w tym kije Sage’a

Mucha Grześka – podobna do skutecznej muchy Mirri ale lametka złota

Nie tylko wódka ale nawet Coca-Kola na Półwyspie Kola jest jakaś taka smaczniejsza

Mirri szykuje muszki na kolejny dzień – ważne, żeby miały ostre haki

Choć może się to obrócić przeciwko samemu wędkarzowi

Twarda dziewczyna! Nawet nie pisnęła, kiedy Grzesiek rozgrzanym nożem rozcinał palucha. Taki hak ma zadzior i po prostu wyciągnąć się nie da. Nie jest jednak tak źle jak wygląda. Właśnie – Mirri, jak jest?

Niestety Mirri z Grześkiem skończyli już łowy tamtego dnia a ja postanowiłem poznęcać się nad miejscem, które dzień wcześniej obdarowało mnie dwoma keltami

Kolejnego łososia miałem jednak złowić dopiero kilometr niżej

Jak każdy łosoś nie będący świeżą, srebrną rybą tak i ten został uwolniony, by dopełnić tarła. Co ciekawe, to według innego ichtiologa a konkretnie Bigosa, tak wybarwione łososie można „nawet zbutować” a po wypuszczeniu nic im nie będzie. Mam nadzieję

Wieczorem za to czekały na nas uwędzone płaty jednego ze złowionych srebrniaków

Kolejny dzień Adam rozpoczął w końcu złowieniem swojego pierwszego łososia, niestety wtedy jeszcze samicy kelta

Po południu, bliżej ujścia Rafał w końcu zapiął coś porządnego. Jak oceniał, był to największy łosoś z jakim walczył w życiu, z pewnością powyżej 90cm. Niestety ryba po dobrych kilku minutach holu odjechała pod przeciwny brzeg i sekundę po zrobieniu tej fotki się spięła. Zupełnie jakby zawinił temu spust mojej migawki. Postanowiłem szybko się oddalić a za plecami usłyszałem tylko kilka słów rzuconych w kierunku utraconej ryby. Nie pamiętam dokładnie jak to szło ale w każdym bądź razie była to sugestia by się oddaliła, było też coś o samicy psa poddawanej aktowi kopulacji i o zapracowanej pani marznącej pod latarnią wieczorową porą:P

Chwilę później złowiony przez Rafała kelt samicy innego łososia był słabym pocieszeniem wobec akcji z „panią spod latarni”;)

W tym czasie Michaił postanowił udać się do wioski by zamówić rosyjską banię. Wieczorem miał nas odebrać z ostatniego bystrza na rzece

Do tego czasu mieliśmy jeszcze kilka godzin łowienia i grzania się przy ognisku

Grzesiek wywijał najlepiej z nas wszystkich

W końcu zachód zgonił nas z wody

Rzeka bez ludzi, za to z ciągle spławiającymi się wchodzącymi łososiami wygląda znacznie piękniej

W domu gospodarza, który zgodził się rozpalić w saunie drzwi przed zimnem chronione są skórą renifera

Czekając na swoją kolej, rozgrzewaliśmy się w kuchni kolejnymi kieliszkami preparatu właściwego

A żona gospodarza robiła nam herbatkę… A nie! Cholera, chyba pomyliłem foldery;)

A może nie pomyliłem, tylko te grzybki znalezione przez Grześka działają przez sam dotyk. Na zdjęciu słynne grzybki halucynogenne, tzw. „czapka boga”

Ruska bania, chyba zgrzała mi styki bo kolejnego dnia oddzieliłem się od grupy i samotnie pognałem przez tajgę nad płynącą kilka kilometrów dalej rzekę Juginę

Po prawie trzech godzinach przedzierania się przez chaszcze w końcu usłyszałem szum rzeki. Już w pierwszych rzutach wyciągnąłem dwa wybarwione łososie, przynętę odprowadził mi duży pstrąg i straciłem wielką rybę, której nawet nie widziałem za to wariujący hamulec kołowrotka nie pozostawił złudzeń. Opowieść o zapracowanej pani spod latarni, znów zabrzmiała echem w kolskim lesie

Kilometr niżej wyciągnąłem nadającego się na kolację pstrąga. Potokowiec mierzył sobie 45cm i miał wzbogacić dietę, składającą się z czekolady i dwóch niesionych konserw mielonki. Butelka po piwie i rozpuszczalne witaminki miały dopełnić reszty. Wody miałem całą rzekę

Schodząc z góry dotarłem w końcu do skał, które wkrótce miały zamienić się w niewielki, przeuroczy kanion

W bardzo obiecującym miejscu złowiłem kolejnego łososia

Nie ma to jak fajna rybka z niedużej rzeki

Po drodze znajdowałem duże ilości jagód i borówek

A niestety tam gdzie jagody, tam i niedźwiedzie. Opuszczając nasz obóz miałem to na uwadze ale nierozważnie zbagatelizowałem. Znajdowane kupy nad brzegiem Juginy szybko sprowadziły mnie na ziemię

Na wszelki wypadek, namiot rozbiłem na skale, licząc że misiek nie będzie zainteresowany błądzeniem po kamykach. Niestety było to tuż przy szumiącym wodospadzie a jego hałas, gdy układałem się do snu zagłuszał odgłosy lasu, do tego grał melodie dziesiątek złudzeń, zagadkowych szmerów i dziwnych dźwięków. Na wszelki wypadek spałem z otwartym nożem, choć wiedziałem, że w starciu z miszką i tak nie wiele mi to by pomogło. Mówię Wam – co innego spać w obozie pełnym kolegów pośród kamczackich grizzly a co innego samotnie w tajdzie na Półwyspie Kolskim. W tamte noce z pewnością przybyło mi kilka siwych włosów

Pstrąg na patyku – najwygodniejszy i najsmaczniejszy sposób na rybkę w terenie

Jakże się cieszyłem, gdy nastawał poranek a ja nie musiałem już nasłuchiwać co się dzieje wokół namiotu. Jugina z każdym kilometrem stawała się coraz ciekawsza

Pierwszego dnia na Juginie złowiłem 3 łososie, 13 troci i 33 pstrągi, w kolejne już nie miało być tak rewelacyjnie, za to troci z każdym kilometrem bliżej ujścia było coraz więcej!

Jugina oczarowywała

Kelty troci nie walczyły już tak jak srebrniaki ale ciągle sprawiały wiele frajdy. W odróżnieniu od łososiowych wybrednych łowów na Chapomie, tu przynajmniej się działo znacznie więcej!

Dowiedziałem się także, iż pardwy zawsze gdaczą o 7:30 rano. Potrafią wydawać fantastyczne dźwięki, przypominające gulganie indyków. Miałem je słyszeć przez pozostałe dwa poranki.

Żeby zrobić takie zdjęcie musiałem rozkładać statyw, montować aparat, ustawiać samowyzwalacz i szybko – hop, zapozować:) . Trochę pajacowania ale przynajmniej możecie zobaczyć jak wyglądała moja samotna podróż z plecakiem w poszukiwaniu łososi

Rzeka w dole miała i nudniejsze odcinki, co nie znaczy, że nie było ładnie

Podróż przez karłowate brzozy to koszmar spacerowicza

Klasyczne gniazdo tarłowe łososia atlantyckiego. Przed tarłem samica musi znaleźć fragment dna o odpowiedniej frakcji kamyków i żwiru. Po tym kładąc się na boku i wykonując gwałtowne ruchy ogonem kopie dołek, do którego w trakcie kopulacji wytryskiwana jest ikra z samicy i mlecz od samca. Zapłodniona w ten sposób ikra zostaje przez samicę zasypana z powrotem żwirem i dojrzewa przez około 410-420 stopniodni. Czyli np. w temperaturze wody wynoszącej 5 stopni Celsjusza ikra dojrzewa do wyklucia około 82 dni. Pod koniec naszych łowów na Chapomie, temperatura wody wynosiła poniżej 4 stopni Celsjusza

Jugina 2km powyżej ujścia

Srebrne trocie były najwaleczniejsze. Jeśli tylko były, na srebrną Aglię TW brały z impetem i na spinningowym kijku walczyły jak diabli

No i jak za tym kamyczkiem nie ma stać rybka?!

Mieszkał tam pstrąg i to nie jeden

Ostatni leśny odcinek Juginy

I już ujście Juginy do Morza Białego

Tuż powyżej rzeka spływa kaskadkami, które każdy łosoś, którego złowiłem w górze musiał przeskoczyć

Niezawodny plecak i kijaszek pod prawosławnym krzyżem

Co to za święty? Sam nie wiem

Kiedy ja dochodziłem do ujścia Juginy, ekipa na Chapomie łowiła. Adam w końcu złowił srebrniaka

Samiczka nosiła ślady oczek sieci, przez które musiała się przeszarpać. Ujście Chapomy było tak szczelnie zastawione sieciami, że to i tak cud, że w ogóle łowiliśmy wchodzące ryby. A ile ich w rzece skakało!

Satysfakcja dla Adama tym większa, że łosoś wziął na samorobną muchę. Numer 1 tego lata w Finlandii

Oczywiście rosyjski catch&release;)

Grzesiek katował miejsce gdzie Rafał stracił swoją wielką rybę tak długo aż wyłuskał srebrniaczka

Tzw. „konsumpcyjny”

Mirri nie mogła na to bezczynnie patrzeć. Chwilę potem złowiła siomgę (łosoś)7kg

Parka

Gdy słońce chyliło się ku zachodowi musiałem pomyśleć nad Juginą znów o noclegu

Na szczęście, na plaży znajdowała się opuszczona chatka. Pchnąłem gwałtownie drzwi wątpiąc, że w ogóle będą otwarte i… podskoczyłem niemal z wrażenia gdy zobaczyłem wymierzoną we mnie lufę strzelby! 🙂 Na szczęście leżała sobie na stole a jej właściciel pochylony nad stertą gazet skoczył jeszcze bardziej wystraszony niż ja. Spotkałem się z Griszą – myśliwym z osady Chapoma, który quadem przywiózł żonę na jagody a sam musiał odpocząć przed morskim wiatrem

W ten oto sposób zamieszkałem na noc w chatce pełnej „świerszczyków”

Już kiedyś miałem okazję nocować w podobnej, tyle że czterokrotnie mniejszej, w Skandynawii. Było to z ówczesną żoną, więc o świerszczykach nie było mowy a głowa i tak bolała;)

Jakże człowiek może odetchnąć, gdy nie musi się martwić o niedźwiedzie a w piecyku wesoło trzaska szczapka drewna. Pierwszy raz od wielu nocy, nie było mi zimno

Pobudkę znów urządziły mi pardwy, które wylądowały nieopodal na jagodach, po które dzień wcześniej przybyła małżonka Griszy

Wschód słońca nad Morzem Białym należał do tych najpiękniejszych

Osada Chapoma w ujściu rzeki o tej samej nazwie. Kolejnego poranka chłopaki + Mirri uzupełnili płynne zapasy (subtelna ilość 9 buteleczek wódki Skandinavia) i ruszyli na zachód, po drodze zwijając mnie z chaty

W porze odpływu jedna z zatok odkryła swe tajemnice, które nie umknęły sokolim oczom Grześka. Wszyscy zabrali się za zbieranie jadalnych omułków

Woda już powoli rosła, więc trzeba było się spieszyć

Nazbieraliśmy tego cały garnek. Później się śmiałem, że zawsze konsumuję omułki, kiedy Wasia Bykhov jest w pobliżu, czy to w Paryżu, czy na wygwizdowie nieopodal Chawangi

W końcu dotarliśmy do miejscowości, która mogłaby swobodnie robić za plan filmowy do jakiegoś westernu

Nie wszystko się tam oparło pazurowi czasu. Kiedyś mieszkało tam około 150 osób, dziś mieszka 15, w tym jedna kobieta!

Tretino w całej okazałości

Mirek miał dosyć podróżowania na pace, więc szybko znalazł zastępczy środek transportu. Murowany kandydat na załapanie się do „Pimp my ride”!;)

Ja też się chwilowo przesiadłem;)

Mirri w tym czasie podziwiała konie, które żyją sobie wolno przy ludziach, z których obecności sobie nic nie robią… i odwrotnie. O pożywienie muszą się również martwić same. Nikt ich tam nie dokarmia


Asymilacja z lokalesami. Wódka działa tu jak Esperanto.

Zaproszono nas nawet na zupę do jednej z chat…

Na pytanie, co za mięso pływa w zupie usłyszeliśmy „zwier”.
– Nu a kaki zwier?
– Z liesa:)

Oczywiście mięso niebadane ale Święty Piotr zerkający z ikony czuwał nad nami. Zupa była przepyszna!

Ruszyliśmy dalej w drogę, co chwilę mijając kolejne „majaki”, czyli stare latarnie morskie. Mijaliśmy tez wraki okrętów spoczywające na mieliznach w pobliżu brzegu. Dziś używa się ich jako tarcze do ćwiczeń rosyjskiej marynarki wojennej

Jak poprzednio – jeśli była możliwość to gnaliśmy plażą

A po drodze znów dzikie konie. Tu klacz ze źrebakiem

Udało mi się także w końcu sfotografować koguta głuszca.
W dawnej literaturze głuszca nazywano „głuchcem, głuszkiem, głuścem, głuchym cietrzewiem bądź głuszcem – kniejotkiem”. Ludzie nazywali je także „dzikim indorem, guturem lub głuchoniem”. Stare piękne koguty tego gatunku mogą ważyć ponad 6kg! U nas niestety spotkać tego rzadkiego ptaka można już tylko w Karpatach, Puszczy Solskiej i Augustowskiej. Jeśli, ktoś byłby zainteresowany podchodami na te ptaki, bądź cietrzewie najlepiej się kontaktować z Panem Józkiem Szokiem, prowadzącym skromną jednoosobową firmę w Łomży „Podróżniczek”. Sam korzystałem z jego usług wielokrotnie i nigdy się nie zawiodłem – to dzięki niemu mogłem podziwiać na wolności w Polsce cietrzewie, bataliony, łosie i wilki. Polecam

Kogut głuszca lecący pewnie się pożywić w nieco ustronniejszym miejscu niż pobliże drogi. Przysmakami leśnego zakonnika, bo tak też się go nazywa są pączki buczyny i białe kitki trawy wełnianki, rosnącej na mszarach. Ponadto żywi się igliwiem sosny, jodły i modrzewia, pączkami i pędami rozmaitych drzew, jagodami, borówkami, żurawiną i jesienią nasionami.
Ciekawostkę stanowi fakt, że ptakom tym co lato odnawiają się dzioby i pazury, z których spada zewnętrzna warstwa rogowa, tak że są przez lato miękkie , twardniejąc dopiero jesienią. Przez okres „miękkich dziobów” głuszce nie mogą jeść igliwia, ale na szczęście o tej porze roku nie brakuje leśnych jagód.

Ostatni nasz zmierzch nad Morzem Białym

Jechaliśmy do późnych godzin nocnych

Celem była osada Stary Kuzomień w ujściu Warzugi. To tam pierwszy raz w życiu mogłem podziwiać w pełni księżyca białe wale, polujące na podążające na tarło łososie. Na zdjęciu słabo to widać ale dwie białe plamki bliżej przeciwnego brzegu to właśnie one. Pojawiały się na sekundę w wytrysku wody i po wyraźnym „puff…” znikały pod wodą by znów na sekundę pojawić się gdzie indziej

Kolejnego poranka zastał nas tęgi mróz a na dachu jednej z opuszczonych chat przywitał nas kolejny kogut głuszca!

Niestety, jeden z mieszkańców wioski natychmiast pobiegł po flintę i po krótkim złożeniu wypalił. Na szczęście spudłował a do lotu poderwała się para, nie jeden ptak

Na zdjęciu kogut głuszca z charakterystycznymi, przypominającymi obrośnięte piórami stuptuty – zgrzebłami (nogami)

Ptak ten niestety daleko nie uleciał. Inny myśliwy szybko wskoczył na quada, dogonił i ustrzelił. Ależ szkoda tak pięknego stworzenia!

Podczas ponownej przeprawy motorówką podziwiałem nerpy, czyli foki także polujące na wędrujące łososie…

…i znów wale białe albo też białuchy (Delphinapterus leucas). Gatunek ten (podobnie jak białe myszy czy ludzie albinosi) ma cechę dziedziczną – jest niezdolny do wytwarzania ciemnego barwnika, melaniny. Staronordycka nazwa białuchy oznacza „wieloryb trup”, z racji jej podobieństwa do topielca. Wale te mają bardzo wydatny melon (warstwa podskórnego tłuszczu na czole), który pełni ważną rolę w echolokacji. Przypuszcza się, że białuchy mają jeszcze lepsze zdolności echolokacyjne niż delfinowate

Na zdjęciu dopływ Warzugi – rzeka Kica. Jak widać daje się tam łososiom szansę (jedno wolne od siatki przęsełko)

Sklep w Kuzomieniu, nazwany przez nas „pod zdechłym lemingiem”. Choć lepiej by pasowało „Przy zdechłym lemingu”;)

Mało kto wie, że poza grzybami z blaszkami lub gąbką na spodzie kapelusza bywaja i takie co mają kolce!

Na zdjęciu objęty u nas ochroną gatunkową Sarniak dachówkowaty (Sarcodon imbricatus) z rodziny kolcownicowatych

W Rosji nawet chipsy mają o smaku czerwonej ikry!

Nim przekroczyliśmy granicę z Finlandią musieliśmy wciągnąć niemal cały gar ugotowanych dzień wcześniej omułków. Szkoda, że słabo wypłukanych

Adam fotografujący sikorkę na lusterku podczas przekraczania jednego z granicznych posterunków dostał od Ruska prawie ostrzegawczy strzał w głowę

Czekając na prom w Helsinkach urządziliśmy sobie na masce samochodu piknik

Kontynuowaliśmy go na promie. Mijający nas ludzie, widziałem w ich oczach z całą pewnością chcieli zapytać gdzie takie siateczki Ikei, pełne rarytasów można nabyć;)

Tylko uwaga na pokładzie na spadające z nieba ciepłe klocki!;)

Przerwa nad zatoką, nieopodal Rygi

Chwila odsapu i dalej w drogę do domu. A tam… o laboga! Po włączeniu radia dowiadujemy się o „fenomenalnym sukcesie Palikota”!!! Kolejny raz tylko się utwierdziłem, że nie ma to jak życie na wędkarskim wyjeździe! Tam Siomgi, piękne zorze i ludzie o wspólnej pasji, a tu banda cudaków i dziwolągów mająca rządzić krajem. Masakra!

W wyjeździe udział wzięli (od lewej):
Grzegorz Gęsiarz, Rafał Czuba, Mirek Augustynowicz, Desantowiec 1, Rafał Słowikowski, Desantowiec 2, Mirri Ranttila, Adam Łuczak


Zdjęcia: Adam Łuczak, Grzegorz Gęsiarz, Rafał Słowikowski
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski