Finis Terrae (Koniec Ziemi) to jedno z najwybitniejszych chilijskich win. Spokojne, eleganckie ale dość ciężkie, mocno wytrawne, dla niewprawionego podniebienia rzekłbym ciut za mocne, nawet ostre. Uzależniający kupaż najlepszych smaków Cabernet Sauvignon i Merlot od winnicy Cousiño Macul. Taka też potrafi być Ziemia Ognista ze swymi kaprysami, wietrzną pogodą, nadzwyczajnymi ciągami ryb i tą jakże intensywną czerwienią… Czerwienią kropek pstrągów potokowych.

W zeszłym roku miałem to szczęście by podziwiać łzy czerwonych kropli Finis Terrae jak przyozdabiają boki pięknych pstrągów potokowych przez 7 tygodni! Cudowne doświadczenie i niezwykła przyjemność by Ziemię Ognistą – prawdziwy Koniec Świata pokazać aż czterem grupom kolegów. Kwintesencja Tierra del Fuego podana w równych pigułkach, choć dla mnie to dawno Ziemia Święta, więc hostie bardziej tu pasują. I nie znajduję w tym określeniu nic obrazoburczego. Niezależnie kto na Ziemi Ognistej postawił ze mną nogę, wracał do domu uduchowiony. Oto cały czar tego jakże surowego i jednocześnie pierwotnie pięknego zakątka świata – Końca Ziemi.

Założenia dla wszystkich były te same – odwiedzamy te same łowiska i oddajemy się temu co najbardziej kochamy, czyli łowieniu pstrągów i troci. Śniadanie o tej, kolacja o tamtej, w międzyczasie kanapki, ewentualnie upieczona w terenie ryba i żadnych limitów czasowych, żadnych ograniczeń poza własnymi – fizycznymi.

Mimo, że były to cztery różne wyprawy różnych ludzi jednak odwiedzane te same miejsca, estancje i łowiska skłoniły mnie by napisać jedną, wspólną relację. Chronologia pokazanych miejsc i przemieszczania będzie zachowana, jako że niektórzy uważają że najważniejsza jest podróż. Ja uważam, że najważniejsze jest w życiu szczęście a tego na fotkach napatrzycie się do woli. Szczęście w złotych i srebrnych sztabach trzymane w rękach ludzi z mocno bijącymi w tamtych chwilach serduchami. Szczęście wymalowane na ich twarzach. A utrwalone na zdjęciach każe im wracać nie tylko wspomnieniami, bo niektórzy wracają i ciałem i to nie raz. Także jak pomyślicie by ruszyć to ostrzegam. Na jednym razie może się nie skończyć!

 

Docelowym lotniskiem jest Punta Arenas i tu nie ma co czarować, jest to cholernie daleko, loty są długie i z samolotu wysiada się kompletnie wypompowanym. Ale wysiada się w miejscu znacznie cieplejszym niż nasza styczniowa Polska, z perspektywą łowienia pstrągów już kolejnego dnia.

Na odśnieżanie się nie zanosi.

Pomnik Ferdynanda Magellana usytuowany w samym centrum przypomina o historii odkrycia tej części krańca świata.

A zabudowa tego w końcu współczesnego, ponad 120 tysięcznego miasta potrafi zadziwić.

W ukochanych restauracjach się zawsze witamy z regionem Magellanes y la Antartica…

… i żegnamy, wznosząc toasty za pomyślne łowy albo za szczęśliwy powrót do domu, tudzież zastanie żony w łóżku samej😜

Mimo zmęczenia podróżą zapał do kolejnych toastów jakoś nie gaśnie i nawet jak część kolegów pójdzie do hotelu, imprezowicze ruszają nocą na miasto.

Niezależnie od zmęczenia, kolejnego dnia czeka zawsze wczesna pobudka, śniadanie i po pakowaniu uciekamy od cywilizacji w kierunku przeprawy promowej, po drodze mijając stary wrak parowca Amadeo.

Dla tych co mimo pokus poszli do hotelu wcześniej grzecznie spać, świat wydaje się znacznie bardziej kolorowy.

Przystanek w tym miejscu to zawsze pierwsze prawdziwe przywitanie Cieśniny Magellana.

Kolejne już na przeprawie promowej.

Cieśnina Magellana najczęściej wysyła na powitanie gości dość osobliwą delegację. Jak nie pingwiny to uchatki patagońskie albo jak na zdjęciu toniny, in. delfiny czarnogłowe (Cephalorhynchus eutropia).

Z witających już na Ziemi Ognistej to niezliczone stada guanaco, w których to towarzystwie łowi się ryby praktycznie już do końca wyjazdu. Są śmieszne – strachliwe i ciekawskie za razem. Wielokrotnie obserwujemy jak te dwie sprzeczne cechy walczą w nich i kotłują, co nie raz prowadzi do komicznych sytuacji. Aczkolwiek jeśli są przy drodze, a zdarza się to bardzo często – noga z gazu!

Ruch samochodowy na Ziemi Ognistej jest mały, jeśli nie bardzo mały ale niestety nie wszyscy zachowują ostrożność, zatem potrącone guanaco, pancerniki albo skunksy to częste ofiary. Ale padlinożercy nie pozwolą się niczemu zmarnować. Najczęściej dbają o to karakary (Caracara plancus)…

… albo kondory (Vultur gryphus), z którymi spotkanie nie jest tam żadną rzadkością.

Mijany, skromny cmentarzyk w Onaissin, gdzie spoczywają ofiary Indian walczących o wolność to bardzo wymowne miejsce.

Po 7-8 godzinach jazdy docieramy do pierwszej estancji, która staje się naszym domem na najbliższe cztery noce. Po szybkich kanapeczkach, chłopcy zasuwają przerzucać pierwsze 50-taki w jeziorze, trzysta metrów od domków, a ja rozpakowuję auta i szykuję pierwszą kolację. Zachody słońca i to co dzieje się tam później na niebie są najczęściej fenomenalne.

To nasz główny domek, gdzie jemy śniadania i obiadokolacje. Wszelkie rozmowy przy winku, tudzież rumiku odbywają się najczęściej też w tym domku. W akompaniamencie trzaskających szczapek w kominku.

Każda nasza wizyta w tym miejscu wiąże się z pozbywaniem rybich resztek. Mamy w tym stałych pomagierów, którzy tylko czekają na nasz przyjazd i codziennie patrolują obejście domku. Lycalopex griseus czyli Zorro.

Zorro konkuruje z karakarą, która tuż przy domku ma swoje ulubione drzewo.

Hałasujące przy domku papużki to rudosterki patagońskie, in. krótkodziobe (Enicognathus ferrugineus), które vis a vis domku przylatują do wysięku w skarpie, który jest ich ulubionym poidełkiem.

Ulubieniec Igora Glindy, z którym nawiązali szczególną więź🙂

Wyjątkowo upodobał sobie muszkarzy.

No ale nie dla igraszek z konikami tam się jeździ. Domki naszej estancji to doskonała baza wypadowa na słynącą z trociowych ciągów Rio Grande. A te tego roku jak i rok wcześniej (i później) miały okazać się najlepsze odkąd pamiętamy.

Rzeka na odwiedzanym przez nas 50 km odcinku nie jest wielka. Szeroka od kilku do 20 metrów i daje się przejść niemal w każdym miejscu (i dobrze, bo kręci jak szalona). To w końcu górna Grande. Bardzo czytelna i niezwykle przyjemna do obławiania, choć dystanse jakie wówczas pokonujemy należą do najdalszych.

Ale warto!

Ważne by wiało! Reszta aury nie ma takiego znaczenia.

Poławiane tam trocie wędrowne są niezwykle silne i bardzo dynamiczne!

Jeszcze w tej samej sekundzie po zacięciu, wędkarz widzi wyskakująca rybę w całej okazałości! Trzęsące się wtedy kolana nie są żadnym powodem do wstydu!

Do 2023 roku sprawdzała się zasada, że im dalej, tym lepiej…

Najdalsze wypady w dół dawały i takie widoki i największe ryby.

W 2024 ryby były wszędzie – nawet 7m od drzwi samochodu!

Łowione przez nas tam trocie mają nie raz ponad 80cm! A w tym roku (2024 – relacja wkrótce), miały i dobrze ponad 90cm!

Tu troć 82cm

Łowi się oczywiście i mniejsze ale uwierzcie…

… nie ma krzywdy.

Troć w swoim świecie.

A między nimi ładne pstrągi potokowe

Rio Grande to fenomenalne łowisko do łowienia i na suchą muchę. Oczywiście o ile wiatr nie przeszkadza za bardzo. Przy łowieniu troci jednak powinien przeszkadzać jak najwięcej.

Kolory potokowców są przepiękne😍

Ach, żeby tak zrobili Finis Terrae ale ze szczepu Carménére🙏

Chilijska odmiana Carménére to historia pewnej pomyłki, która wiele namieszała w winiarskim świecie. Nazwa szczepu prawdopodobnie pochodzi od francuskiego słowa „carmin”, co oznacza głębię i intensywność koloru. Wina tej odmiany są wizytówką Nowego Świata, lecz ku zaskoczeniu, w historię chilijskiego winiarstwa wpisuje się także Polak – profesor Philippo Pszczółkowski z Katolickiego Uniwersytetu w Santiago.
Plaga filoksery w 1867r. spowodowała prawie całkowite wymarcie odmiany winorośli pochodzącej z francuskiego Bordeaux. Zaginione Carménére zostało odnalezione ponad 100 lat później po drugiej stronie Atlantyku. Szczep trafił do Chile wraz z imigrantami już na początku XIX wieku, jednakże początkowo był mylony z Merlotem. W 1991 r., kiedy chilijskie wina zaczęły wchodzić na światowe rynki, francuski ampelograf Claude Valat podważył autentyczność Merlota uprawianego w Chile. W 1994 roku odbyła się konferencja w Santiago, na której wybitny specjalista Jean-Michel Boursiquot stwierdził, że wcześniej dojrzewające krzewy to bordoskie Carménére, a nie Merlot. Co ciekawe, pierwszy winiarz, który odważył się w 1997r. umieścić nazwę tego szczepu na etykiecie, musiał zapłacić karę za używanie niezarejestrowanego szczepu.
Profesor Pszczółkowski był wówczas członkiem komisji doradczej Ministerstwa Rolnictwa, dzięki czemu przyczynił się do uznania Carménére jako osobnej chilijskiej odmiany.
I z dłonią na sercu możemy przyznać, że to obecnie najlepszy szczep winorośli z jakiego pijemy wina podczas naszych wypraw do Patagonii.

Tak jak Carménére w chilijskich winach, tak z przynęt na Rio Grande najlepsze są garbatki.

Pstrągi potokowe jakie łowimy w styczniu i lutym na Rio Grande rozmiarami nie powalają ale urodą nadrabiają bardzo skutecznie. Co ciekawe, zajmują zupełnie inne stanowiska niż trocie wędrowne. Bym się nie zdziwił jakby było to z przymusu, bo są po prostu przeganiane.

Wieczorami po długich przemarszach bywa, że czujemy się jak z krzyża zdjęci…

… jednak Patagonia działa jak sanatorium tak dla ciała jak i duszy!

Piwosze nie mają lekko, bo tak jak piwo Austral jest wyborne, tak z uwagi na swe małopojemnościowe, szklane buteleczki przegrywa z winami i rumem.

Nasz „hotel” o tryliardzie gwiazdek

Prąd jest rano i wieczorem (do 23:00). Później siedzimy przy kieliszku bądź szklaneczce w domku pełnym bratnich dusz, rozświetlonym delikatnym światłem świec i regenerujemy baterie, na ciężkie „bezrybne” czasy w Polsce.

Rano swym śpiewem budzą nas loica (Sturnella loica), czyli wojaki długosterne.

Wtórują im rudosterki

A po śniadaniu pakowanie niezbędnego prowiantu…

… pomizianie z psiakiem właściciela estancji…

I najczęściej wracamy na Rio Grande, bo tam najlepiej.

Między trociami złowić można i takie niespodzianki jak ten łosoś królewski (Oncorhynchus tshawytscha).

Brawa należą się Wojtkowi – king mierzył sobie 91cm.

I wrócił do wody, mimo że jego mięso uważane jest za delikates.

Rio Grande to prawdziwa Bayan-goł👏 Darzy nam wyjątkowo od 2022 do 2024. Ciekawe jak będzie w przyszłym roku?🤔 Tendencja jest wielce obiecująca.

Niespodzianek na Grande tamtego roku nie brakowało. W podbieraku dwie trocie złowione rzut po rzucie z tego samego miejsca. Nim skończyłem holować pierwszą, spławiła się druga i był problem jak ją podebrać z jedną już w podbieraku. Udało się.

Pierwsza była samica.

Drugi samiec.

W ogóle to już rok wcześniej obserwowałem sparowane w styczniu ryby, zatem i w 2023 i w 2024 po złowieniu jednej ryby, nie kończyliśmy obławiać miejscówki i nie tak rzadko kończyło się wyjazdem dwóch ryb z jednego miejsca. Najwięcej z jednej miejscówki wyjechało cztery – i było to właśnie w 2023.

Kolory ryb świadczą o czasie ich obecności w słodkiej wodzie.

Łowimy i ryby, które w rzece bawią długo i ryby znacznie świeższe. Czasem bardzo mocno wysrebrzone, z których łuska jeszcze schodzi przy każdym najmniejszym dotyku.

Na pierwszy rzut oka Rio Grande przypomina nudny kanał. Nic bardziej mylnego. Rynny pięknie się odcinają od spokojniejszej wody a zastoiska przeplatają z szybkimi wlewami i natlenionymi progami. A jakby rozejrzeć się wokół to relatywnie nieciekawa pampa aż tętni życiem i hipnotyzuje krajobrazami. Tu magelanki zmienne (Chloephaga picta), a za nimi ibisy płowe (Theristicus caudatus). W tle Kordyliera Darwin – najdziksze pasmo górskie na całym kontynencie.

No i guanaco, które wydają się sobie nic nie robić z naszej tam obecności.

Piękna samica 76cm, złowiona w miejscu gdzie rok wcześniej straciłem swoją największą troć.

Górna Rio Grande

I dwa kilometry wyżej Mirek łowi, moim zdaniem najładniejszą troć wyprawy – samca również 76cm.

Wiadomo – mógłby być grubszy, ale skoro potrafi łowić tylko te chude🤪

Obłędna ryba!👏

A gdy człowiek zmęczony pampą i trociami, zawsze można zapuścić się w las…

Znaleźć tam można takie oto ciekawostki…

Albo bobrowe jeziorka powyżej tam na relatywnie małym cieku.

Jeszcze mam przed oczami jak przy przerzucaniu dziesiątek małych fikotów, pod nogi podszedł taki 60+🤯

Są też i inne małe rzeczki, gdzie pstrągi rozmnażają się jak najgorsza, inwazyjna plaga!

Gdy pozwoli wiatr to na muchę można ich złowić jak Grzesiu Pul, nawet kilkadziesiąt!

Największy tam złowiony mierzył 59cm (nie – to nie ten na zdjęciu😅)

Pstrągi tam nie biorą wcale w najgłębszych jamach. Wyskakują spod najmniejszych nawisów traw i jest to tak emocjonujące, że czasem zawałem można skończyć.

Świetna, świetna zabawa! Również na lekkie obrotóweczki.

A jak ktoś lubi łowić na woblery…

… to jest kolejna rzeka.

Bo w Patagonii „Zawsze gdzieś płynie jakaś rzeka” i we wszystkich, bez wyjątku są pstrągi!

Mieszkając nad jeziorem Lago Blanco, które też służy nam jako wielka spiżarnia (z innych łowisk w okolicy staramy się nie zabierać ryb), jest też coś wystrzałowego👻

Baran! A dokładnie jagnię, upieczone na krzyżu południa nad żarem🤩

To zawsze rodzaj specjalnej kolacji.

Jagnięcina podlana najlepszymi winami albo nawet tymi znalezionymi w rzece (wtedy jeszcze nieodkorkowane; choć Karol myślał, że podaje stojącemu kingowi!😝) musi być specjalna!

Najwięksi koneserzy mięsa wymiękają, choć zdarzyło się, że jedna grupa zjadła wszystko! 😅

Zapewnień wzajemnego poszanowania po takiej kolacji nie brakuje.

Rano nawet karakara przy domku ciężko na gałęzi się rusza😉

A to nie wszystko co okolica Lago Blanco ma do zaoferowania.

Mijane po drodze stadko guanaco.

Na terytorium dzikich mustangów, tym razem bez koni.

Piotr za dużo do czynienia z pstrągami potokowymi w swoim życiu wcześniej nie miał. Tu złowił pierwszego w swoim życiu potokowca 60cm.

A kilka rzutów później drugiego. 68cm!🤯

Ja nie miałem tyle szczęścia, choć takich ryb jak ta złowiłem tamtego dnia około 15!😎

Grześ też nie miał na co narzekać.

Taki dzień zdecydowanie zasługuje na coś mocniejszego.

Choć ja osobiście (tym bardziej pod rybkę) potrzebuję schłodzone białe Sauvignon Blanc. Wasze zdrówko🥂

Na wspólnej wyprawie – nie dadzą człowiekowi samemu się napić😜

Ale jak zwykł mawiać nasz „furtianin” – Krzysiu Giza:

„Oby tylko zdrowie było…

do picia👻”

Po czterech nocach mamy zwyczaj przemieścić się dalej na południe. Żegnamy zatem Lago Blanco, szczodrą Rio Grande, żegnamy tamtejsze dzięcioły Magellana (Campephilus magellanicus)

… żegnamy rudosterki…

… tamtejsze koniki…

… mijamy po drodze starą i ciągle robiącą niesłychane wrażenie estancję Vicuñę…

… i wjeżdżamy w góry.

„Dom Zaginionych Chłopców”🥰 Kiedyś mogłem jeździć tylko tu. Rio Grande jednak jest ostatnio w takiej formie, że nie wyobrażam sobie wyjazdu bez Lago Blanco.

Najważniejsze, że przekraczając te góry wszyscy są już w dużej mierze nasyceni. Choć wiadomo – nigdy nie wystarczy🙃😅

Najpierw pokonujemy pierwszą przełęcz, by po kilku kilometrach zacząć wspinać się pod drugą…

Aż dojeżdżamy do Kanionu Germana Genskowskiego  – żywej legendy.

https://www.youtube.com/watch?v=oyi84lHWXOk

Z człowiekiem na końcu świata (znów Finis Terrae!)

Don German ma tam małe muzeum, w którego księdze widnieją wpisy wszystkich szczęśliwców, którzy zdołali dotrzeć w to wyjątkowe miejsce.

Tam czeka nas też kolejne 5 nocy i dni uganiania się za płetwiastym szczęściem.

Otoczenie jeziora jest magiczne. Człowiek czuje się tam taki 🤏 malutki.

„A ryby?” zapytacie…

Są!

Łowi się je już od pierwszego popołudnia.

„Jak się umie to się nie liczy”😉

Poza trociami wędrownymi natknąć się można na całe szkółki źródlaków

Niektórzy potrafią nawet żonglować!👻

Ale żeby źródlakami!🤯🤓

Bywają też pstrągi tęczowe albo nawet i steelheady! Poniżej fantastyczna morska troć tęczowa długości 82cm!👏

Po zapoznaniu z Lago Fagnano, kolejnego dnia jeździmy na jeziorko w górach. To woda rozpustna, szczególnie dla muszkarzy, którzy dotąd mogli mieć w pampie problemy z wiatrem.

W tym roku jest już znacznie łatwiejsze dojście, ale wtedy nie było miło😅

A zaczynało się tak niewinnie😅

Wtedy samo dojście do jeziora napawało radością. Głupawka włączała się sama.

No a gdy się zaczęło – to się zaczęło!

Łukasz z klockiem.

Zdjęcie to trafiło nawet na okładkę „Sztuki Łowienia na muchę”!😎

Brzeg leśnej zatoki Lago Deseado.

Powyżej chłopaki z pierwszej grupy, tu Wojtek z czwartej. Ryb jest tam bez liku zatem poprawianie nie ma najmniejszego wpływu na wyniki.

Tzw. „piździkłak” – czyli puchowiec z białymi gumkami to klucz do sukcesu w Patagonii. I nie ma co kombinować. choć oczywiście można🤓

Muszkarz z dobrym warsztatem, wsadzony na tym akwenie na belly to terminator!

Niezależnie od tuszy🤪

Kolejne „okładkowe”👏

Tylko Naczelnemu zrobili mało dobrych zdjęć😅

Choć ryby połowił zacne!

Jak przeglądam notatki. Tylko jednego dnia potrafiło wyjechać 117 ryb 50cm+, w tym kilka 60cm+

Dni z flautą tam jak na lekarstwo ale gdy takowe się zdarzą – łowi się obłędnie! Każde podanie do kółka kończy się braniem.

I właściwie dobór muchy wtedy nie ma znaczenia!

Para magelanek siwogłowych (Chloephaga poliocephalba)

Tuż po odbiciu od brzegu.

Nawet najlepsi spinningiści, nie mogą się równać tam z muszkarzami.

Wróć! Krzysiu Śpiewak – się nie liczy! Ze swoimi twitchowymi woblerkami wyczynia tam zawsze cuda! Szarlataństwo jakieś! 👻

W tych konarach pod brzegami stoją największe i najpiękniejsze pstrągi potokowe.

Pstrągi tęczowe z reguły patrolują tam toń, dalej od brzegu.

Potokowce to jednak potokowce🥰

I nikt mi nie powie, że są od nich ładniejsze pstrągi!

Czarnobiały portret z reguły wiele tym rybom odbiera.

No ale wróćmy do domku nad Lago Fagnano, gdzie śniadanie podawane jest najczęściej o 8:00

Choć tamtego dnia zaczęło się z małym poślizgiem🤡

7km od naszego domku z Lago Fagnano wypływa jedna z najpiękniejszych rzek świata

Rio Azopardo

Tylko ten, co złowił tam dobrą rybę wie jakie to uczucie

Hole troci nie są tam tak dynamiczne jak na Rio Grande ale może i dobrze. Uciąg wody nie pomaga wędkarzowi.

Łowi się je tam też zupełnie inaczej i na zupełnie inne przynęty niż na Rio Grande.

Jeśli Rio Grande jest łatwa i szczodrze daje każdemu, to Rio Azopardo obdarza tylko wybrańców. Każda złowiona tam ryba to prawdziwy dar, który serce wędkarza raduje prawie tak jak okład z dziewczęcych piersi 🥰

Grzesiu Pul – autor niesamowitej książki „Ni szagu nazad”. Kto nie czytał, ten trąba! Po stokroć polecam. A jeśli ktoś do tego miał do czynienia z łowieniem łososi na Płw. Kolskim to jest to lektura obowiązkowa!

Kochamy to co robimy, zatem…

Powrót po stracie wielkiej troci może naprawić tylko dobre słowo od Przyjaciela albo… kieliszeczek czegoś dobrego.

Tudzież buteleczka🙃

Na pocieszenie pstrąg.

Krzyś rok później (czyli w tym roku) musiał wrócić tylko dla tego miejsca i tylko dla tej rzeki.

Rzeka ma kilkanaście kilometrów ale skupiamy się na górnych dwóch.

Jeśli idzie ryba, to tam stanie napewno.

Miejsce nie dość, że przepiękne to jeszcze traktowane jak pewniak.

Ryby w tej krystalicznej i bardzo zimnej wodzie walczą do końca.

Szybka prezentacja do aparatu…

… i drugi (po braniu) najlepszy moment podczas spotkania z rybą.

Na zdjęciu gejzer wody od ryby, która walczy o życie i drugi – od ryby, która właśnie się spławiła. Płyną!

Jest!

Obserwowanie tak wytrawnych muszkarzy w akcji jak Igor to uczta dla oka i ducha. Dużo można się nauczyć.

Takie oglądanie Rio Azopardo to jak podglądanie przez dziurkę od klucza pięknej dziewczyny jak się kąpie.

Tak wiem – banda zboczeńców😉😇

Ale wróćmy w okolicę domku. Płynie tam piękna i niepozorna rzeczka. Niejednego zaskoczyła tym co w niej potrafi pływać. W tym roku (2024) dostało się samemu Piotrkowi Piskorskiemu, który stracił tam potężnego kinga! 🫨

Przez dobrodziejstwa jakimi jest spanie pod dachem i to ogrzewanym kominkiem, okazji na pogapienie się w żywy ogień jest relatywnie niewiele.

No ale dla chcącego nie ma nic trudnego.

Urok patagońskiej nocy pod Krzyżem Południa.

A gdy zrobi się chłodniej, to nawet mimo prądu 24godz./dobę czasem milej jest posiedzieć przy świecach.

Krajobrazy nad samym Lago Fagnano każą regularnie nad jego brzeg wracać. Poza tym co tam jeziorko w górach, co tam piękna Azopardo – największy potencjał ma to właśnie łowisko👍

Osobiście mógłbym łowić tylko tam. Kocham to jezioro i wiem, że ono kocha mnie. No chyba, że jestem tam z Mariuszem Aleksandrowiczem – Jego Fagnano kocha najbardziej!

Ale kiedy Mariusz siedzi w domu…🤓

Muszkarstwo na Fagnano to wyższa szkoła jazdy.

Ma się dużo szczęścia jak wieje umiarkowanie

W tle szczyty Dientes del Dragon, czyli „zęby smoka”

Korona lengi (bukan chilijski – Nothofagus Antarctica) i poniżej obławianie „rekiniej płetwy”

Samochody niepotrzebne zatem można a nawet trzeba!😅

Jurek z przepiękną rybą z Lago Fagnano

I Andrzej z największą trocią złowiona tam przez pierwszą grupę. 74cm

Inny dzień – inny skład.

Grzesiu Popiela w końcu musiał znaleźć w wodzie czyjąś zerwaną blachę by odczarować swój brak szczęścia. Czerwona Abu Toby – zrobiła robotę.

Torpedówka magellańska (Tachyeres pteneres)

Zatoka oddalona od domku godzinę marszu…

… po wielu bezowocnych godzinach tamtego dnia w końcu podarowała mi tego smoka

Prawdziwy Finis Terrae

Chwilę potem rozwiązał się worek. Mirek dostał źródlaka.

Ja poprawiłem tą jakże piękną trocią jeziorową, a nim zacząłem wracać dołowiłem podobne trzy!

Mirek też nie próżnował. Po prostu się odpaliły

To jedna z wielu Mirka tamtego dnia.

Od tego miejsca do Argentyny już rzut beretem.

Rafał tamtego dnia złowił jedną z tych troci, które pięknie opalizują błękitem. Kolory mają fantastyczne i nigdzie indziej takich się nie łowi.

Karol ze swoim trotuarem podczas „ataku na Argentynę”👏

Reda górą!🤓

Mniszki ognistookie (Pyrope pyrope) spotykam jak dotąd tylko nad brzegami Lago Fagnano.

Rock’n’Rollowcy z Tartaku nad Bobrem🤘

Piotr podniósł sobie tym potokowcem 68cm poprzeczkę tak wysoko, że ciężko było to przebić. Tu w końcu wyrównał trocią.

„Czekam na wiatr co rozgoniCiemne skłębione zasłonyStanę wtedy na razZe słońcem twarzą w twarz”

Nie musiałem – słońca były tuż obok! (jakkolwiek pedalsko to brzmi😅🤪)

Powtórzę za Grzesiem Pulem – tej tęczy znad Lago Fagnano nie odbierze nam nikt!

Dla podkreślenia tej sytuacji, trzasnęliśmy jeszcze pare rybek.

Marek wchodził w skład zupełnie innej grupy ale nie zmienia to faktu, że Fagnano podarowało mu jedną z tych błękitnych troci.

Ja tamtego roku złowiłem taką chyba tylko jedną – popatrzcie na te pokrywy skrzelowe.

Powrót z „Bornholmu” do domku.

Samiec dzięcioła Magellana na bukanie tuż przed domkiem!

Jak będziecie kiedyś nad Fagnano to pamiętajcie, że prąd zawdzięczacie tej oto ekipie. Szarpnęliśmy półtonowy agregat jak Reksio szynkę!💪 Na zdjęciu z Germanem Genskowskim, Jego córką Danielą, zięciem Martinem i wnukiem🙂

Widok z ujścia Rio Azopardo do morza.

Tatar z troci w nie byle jakich ilościach

No ale sami spójrzcie – jak tu nie spróbować!😋 Widzicie ten kolor?🤯

Normalnie kucharzę ja, ale gdy ktoś chce przejąć kuchnię – długo nie oponuję!

Tym bardziej, że przygotowywane były takie oto mielone klopsy z troci.

Z tego przepisu miały korzystać wszystkie kolejne grupy. I tak było i w tym roku (2024) i mam nadzieję będzie w przyszłym.

Wszystko dobre, co się dobrze kończy. A jeśli kończy się bardzo dobrze i to czterokrotnie to…

aż chce się Ż!

Mijane po drodze jeziorko z flamingami chilijskimi, in. czerwonakami (Pchoenicopterus chilensis).

Opuszczamy gminę Timaukel.

Wszystko pięknie, fajnie ale takie spotkanie z pędzonymi owcami to zawsze kilkanaście minut opóźnienia.

Z Ziemią Ognistą często się żegnamy, odwiedzając stałą kolonię pingwinów królewskich (Aptenodytes patagonicus).

Jest to nie byle jaka atrakcja, na którą auta z wycieczkami potrafią specjalnie jechać z samego Punta Arenas, co właściwie w dwie strony zajmuje im cały dzień.

Ostatnie toasty dla jednych, znów pierwsze dla drugich.

Takich imprez gdy spotykały się dwie grupy La Luna nie pamięta.

Myślałem, że momentami byliśmy dla sąsiadów za głośni. Do momentu, gdy postawili na naszym stole wino!

Za Tierra del Fuego!

Korzystając z okazji – dziękuję wszystkim towarzyszom wypraw do Patagonii w 2023

I

(od lewej) Kuba Waryński, Igor Glinda, Jurek Wiśniewski, Łukasz Łukasik, Andrzej Szope, Wojtek Gronowski, Łukasz Kaszuba i Robert Daniszewski i ja

II

(od lewej) poza mną, Sebastian Kalkowski, Mateusz Watral, Michał Szewczuk, (na górze) Jacek Puchalski, Mateusz Gałuszka i Marek Drużdżel

III

(od lewej) Grzesiu Pul, Grzesiu Rutkowski, Krzysiu Giza, ja, Piotr Szczucki i Mariusz Teodorowicz

IV

(od lewej) (na dole) Karol Dziecielski, ja, Rafał Czuba, Karol Kreft, Grześ Popiela, Krzysiu Śpiewak, Wojtek Żurawski i (na dole) Mirek Fischer

To było ciekawe doświadczenie. Po raz kolejny się przekonałem, że poprawianie po poprzednikach nie ma znaczenia. Ba – kolejne grupy nawet korzystają, bo jeśli już wiadomo gdzie danego roku ryba bierze, albo gdzie nie bierze to nie traci się czasu. Wnioski umiem wyciągać bardzo logicznie a jeśli chodzi o małe rzeczki to jest gdzie się rozwieźć, jeśli ktoś sobie życzy łowić na nieruszanej wodzie.

W pierwszej grupie byli praktycznie sami muszkarze i tak jak się spodziewałem – najlepsze wyniki mieli na jeziorku w górach z belly-boat’ów. Wiejący patagoński wiatr dobitnie mi uświadamiał, że prezentacja muchy w zasięgu ryb w porównaniu do spinningu miała się jak 1:10! A mimo to spinning nie zawsze był tak skuteczny. Również na najmniejszych ciekach, nawet mimo wiatru mucha wygrywała ze spinningiem. Druga grupa miała szczególnie niezłe wyniki na Lago Fagnano, trzecia połowiła lepiej niż reszta na Azopardo a czwarta najlepiej połowiła na Rio Grande i także świetnie na Lago Fagnano ale zapuszczając się za rybą daleko na wschód – w stronę Argentyny.

Nabyte we wcześniejszych latach doświadczenia, jak i te wpłynęły świetnie na wyniki tegoroczne (2024)! Ale to już zupełnie inna historia i następna relacja do napisania😅

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

zdjęcia: Igor Glinda, Łukasz Kaszuba, Marek Drużdżel, Grzegorz Pul, Grzegorz Rutkowski, Krzysztof Giza, Piotr Szczucki, Rafał Czuba, Karol Dziecielski, Karol Kreft, Grzegorz Popiela, Mirosław Fischer i ja (Rafał Słowikowski)