Pomny naszej pierwszej wyprawy na dalekie rubieże Ameryki Południowej kiedy to lądowaliśmy w Punta Arenas – pierwszym mieście Chile tak daleko wysuniętym na południe a każącym nam wracać w tym opętańczym zauroczeniu Ziemią Ognistą rok w rok, zawsze pragnąłem poznać miejsce gdzie wszystko się zaczęło. Punta Santa Ana – niewielki półwysep, będący strategicznym punktem nad Cieśniną Magellana (62km na południe od Punta Arenas). To tu Marynarka Chilijska 21 września 1843r jako pierwsza wetknęła flagę Chile biorąc w posiadanie Cieśninę Magellana. Trzeba dodać, że już kolejnego dnia dotarła do tego punktu francuska fregata „Phaeton”. Francuzi musieli nieźle zbaranieć na widok łopoczącej chilijskiej flagi nad urwistym wybrzeżem Puerto del Hambre.

Sześć lat później osadnicy po ciężkim okresie w tym zapomnianym przez Boga miejscu przenieśli się na północ budować Punta Arenas. Fort pod nadzorem okrutnego porucznika Cambiazo został doszczętnie spalony. Odtworzono go sto lat później i obecnie funkcjonuje jako skansen.

Stare araukarie zaś mogą pamiętać czasy oryginalnego fortu. W ogóle Araucaria Juss. zwana też igławą wybitnie kojarzy nam się z Patagonią. I nie ma się co dziwić skoro nawet nazwa tej rośliny pochodzi od indian Araukanów, rdzennych mieszkańców Chile, których tereny porastały właśnie te drzewa. Jest to żywy relikt z czasów prastarej Gondwany. Rodzaj araukaria liczy 19 gatunków, których dwa występują w Ameryce Południowej, reszta zaś w Australii, Nowej Gwinei i Nowej Kaledonii.

Armaty forteczne też są ponoć oryginalne.

A jeśli tak to do któregoś z tych dział przywiązano piękną, nagą Francuzkę na rozkaz okrutnego Cambiazo, na torturę wody i księżyca, o czym pisał sam Francisco Coloane w swych genialnych „Opowieściach z dalekiego południa”.

Droga do i z Fuerte Bulnes prowadzi jedna. Przyjezdnych w skansenie witają te dwie drewniane baszty. Miałem to szczęście, że w oprowadzanej grupie, do której się załapałem były dwie bardzo eleganckie panie, chilijskiego pochodzenia, które miały okazję poznać w Santiago Francisco Coloane. Trochę o Nim opowiadały – doprawdy nadzwyczajny człowiek. Jeśli ktoś ma zamiar ruszyć na Ziemię Ognistą koniecznie powinien posmakować klimatycznej twórczości literackiej Coloane.

Cała droga z Punta Arenas do Fuerte Bulnes jest pokolorowana szafirowymi łubinami i zdecydowanie ciekawsza niż ta wiodąca ku Ziemi Ognistej. W tamtejszej pampie za to łatwo wypatrzeć strusie nandu, których tu na próżno szukać.

Gdyby jednak zboczyć w kierunku słynącej z kolonii pingwinów magellańskich Seno Otway widoki znów potrafią czarować.

Niebywałe, że w tak bogatym kraju jak Chile, niektórzy ludzie żyją w takich warunkach. To znów rybacy tak często opisywani przez Coloane.

Jakby, ktoś z Was dysponował zapasem oszczędności to nieopodal znajduje się estancyjka o powierzchni 4321 hektarów i akurat jest na sprzedaż. Ładne miejsce i kawał ziemi. Niestety według mojej Ewy za dużo szastam kasą kupując kolejne wędki i trochę by mi zabrało odłożenie… 6 mln $USD😅

Lama andyjska w Chile nie występuje dziko; Jest hodowana. Inkowie, nie znali koni a jako zwierzęta transportowe używali właśnie lam andyjskich. Te zaś nie były w stanie transportować więcej niż 60kg srebra dziennie w jukach na odległość max. 15km. Były za słabe by ciągnąć ładunki na wozach i prawdopodobnie to spowodowało, że Inkowie nie wynaleźli koła. Lamy są również wykorzystywane współcześnie jako zwierzęta pasterskie. Ze względu na swoje agresywne zachowanie wobec psowatych są szczególnie skuteczne w ochronie owiec przed kojotami i lisami. Myślę, że po to właśnie hoduje się kilka sztuk na terenie Estancji Macarena.

Przez sprzedawany teren płynie też prywatna rzeczka. Jak się uda to następnym raem sprawdzę, co też w niej żyje.

Z pewnością jest to teren, który zamieszkują pancerniki. To tam, po krótkim pościgu udało mi się sfotografować pancernika włochatego (Chaetophractus villosus). Oczywiście polscy naukowcy jak zwykle lubią skomplikować nazewnictwo gatunkowe i najczęściej stosowaną nazwą tego gatunku, będącą jednocześnie zmorą zakuwających studentów jest… „włosopuklerznik kosmaty”.

Z pancerza włosopuklerznika kosmatego robiono pudła rezonansowe do andyjskiego instrumentu muzycznego „charango”. Wykorzystywane były również do produkcji ozdób oraz futerałów do gitar. Mięso tych zwierząt jest także w niektórych regionach cenionym przysmakiem.

W Ameryce Południowej zwierzęta te nazwane są „tatu”. Z racji tego, iż konie wpadają często w ich nory, pancerniki nie są darzone sympatią przez miejscowych gauchos.

Gdy gonionemu uda mu się dotrzeć do nory, rozstawia nogi na boki i wygina ciało w łuk tak, że pazury i krawędzie ruchomych rzędów płytek kostnych zakotwiczają go w miejscu. Wydobycie zwierzęcia siłą w takiej sytuacji jest niemożliwe!

Witając w drugiej połowie stycznia 2020 roku drugą grupę w Punta Arenas nie wiedziałem jeszcze, że rok później przyjdzie mi zrobić przerwę w podróżach na Ziemię Ognistą. Mam nadzieję sobie to odbić w roku przyszłym. Tęsknię nawet za tymi ruderami witającymi przyjezdnych tuż po wyjeździe z lotniska.

Na zdjęciu poniżej Jurek Jurkan, który po siedmiu latach wrócił do południowej Patagonii by ponownie zmierzyć się z jej ichtiofauną. Tylko On potrafi dumniej prężyć pierś od samego Magellana na szczycie pomnika z Plaza de Armas.

Oczywiście w powitaniu z Punta Arenas nie może zabraknąć wizyty w ukochanej restauracji La Luna.

„Księżycowe” kraby królewskie i steki biją na łeb wszystko, co mogą Wam podać w Argentynie. A gdy toast wzniesie się, którymś z chilijskich win szcepu Carmenere albo lokalnym ciemnym browarkiem rodem z Punta Arenas ma się namiastkę wniebowzięcia w butach… prawie do brodzenia.

No i młoda tradycja w naszych tam podróżach – po kolacji w La Lunie, kilka drinków w Club de la Union w pałacyku Sary Braun.

Niewykluczone, że to w tym pomieszczeniu, również przy czymś „wyżejprocentowym” kilku dżentelmenów z Sociedad Explotadora de Tierra del Fuego postanowiło, do których rzek Ziemi ognistej trafią pstrągi. Mimo, że plan wyprawy był dobrze znany zanim tam wylądowaliśmy, rozmowy nieustannie oscylowały między podobnymi tematami.

Jak ja to kocham! 😅 Mission Impossible, czyli jak spakować niemożliwą ilość bagażu do spakowania na dwa pick-up’y i jeszcze zabezpieczyć przed pyłem i deszczem🤯

Niedługo potem wypatrywanie strusi nandu w drodze na prom.

Lesiu przed wjazdem na prom, który przeprawia nas przez najwęższy fragment Cieśniny Magellana.

Ciekawe miejsce – wjeżdżając na prom jest się zupełnie innym człowiekiem od tego, który zjedzie wracając.

Wielu ludzi szuka w życiu swojej drogi. Szuka spełnienia, szczęścia, realizujących się marzeń, ktoś szuka Boga, inny energii, „punktu zaczepienia”, „czegoś dla siebie”, ktoś inny celu… uzdrowienia. Przyjedźcie na Ziemię Ognistą! Niebywałe jak wiele dobrego można znaleźć dla siebie w jej pustkowiach…

Kolonia pingwinów królewskich (Aptenodytes patagonicus).

Od lat odwiedzamy tą kolonię. Na szczęście się nie zmniejsza, niestety też nie rośnie. Ilość tych ptaków w kolonii nad Bahia Inutil jest dziwnie stała.

Pingwiny królewskie w pogoni za pożywieniem (ryby, kryl, morskie skorupiaki i kałamarnice) potrafią zanurkować na głębokość 500m!

Pierwszego dnia podróży, poza pingwinami, wielce prawdopodobnym jest spotkanie również z flamingami.

Bliski zagrożenia flaming chilijski (Phoenicopterus chilensis).

Jednego roku jest ich więcej, innego mniej – niestety w jeziorkach, na których je spotykamy na próżno szukać ryb. Ale jeśli sto metrów dalej płynie jakaś rzeczka. Można trafić 70- taka!

Guanako (Lama guanicoe)

Wg opracowań naukowych „dawniej gatunek ten występował również na sawannach i półpustynnych terenach Patagonii i Ziemi Ognistej, obecnie prawie całkowicie zniknęło z tych obszarów, pojawiając się tylko lokalnie wysoko w Andach od południowego Peru do Ziemi Ognistej.”

Kto był na Ziemi Ognistej śmieje się w głos na te brednie. Guanako na Ziemi Ognistej praktycznie nie ma naturalnych wrogów (lisy i kondory zagrażają tylko młodym; puma nie występuje) i jest ich w bród! Spotyka się je wszędzie. Ich alarmujące rżenia i ciekawskie spojrzenia towarzyszą nam każdego dnia podczas niemal każdego wędkowania.

Nierzadko się z nami ścigają i trzeba uważać bo potrafią przebiec przez drogę przed samą maską.

Bienvenidos a Lago Blanco😎

Wy łowicie, ja gotuję… i wszyscy są szczęśliwi.

Mieszkamy tam w dwóch domkach – ciut większym, który jest jednocześnie kuchnią i jadalnią i nieco mniejszym, jak ten poniżej zdolny pomieścić czterech „varones” (samców).

Domki znajdują się sto metrów od wody, której aerał jest praktycznie niemożliwy do obłowienia.

Już pierwszego dnia, późnym popołudniem zaczyna się „przerzucanie” ryb.

Lago Blanco poza pojedynczymi epizodami darzy 50-takami jak z rękawa. Te pojedyncze epizody to sytuacje, gdy przynętę odprowadzi pod nogi king albo po prostu wyciągnie się kilkukilogramowego tęczaka!

Pamiętam gdy będą pierwszy raz na Ziemi Ognistej, jednego dnia wyciągnąłem 5 pięćdziesiątek – otworzyłem wtedy najlepsze wino! Dziś studzę takie zapędy, bo najlepsze ciągle przed nami. Mimo to pięknie widzieć radość u młodszych kolegów, których realia Ziemi Ognistej nie zdołały jeszcze rozpieścić. Dobrze jak ludzie potrafią takie rzeczy doceniać👏👍

Jedno jest pewne – patagoński wiatr z pewnością tam zajrzy, przynajmniej się przywitać.

I nic tak nie cieszy jak powrót z udanego połowu, będąc przedmuchanym na wskroś na wielki talerz pysznego i gorącego spaghetti bolognese i lampkę chilijskiego czerwonego winka.

Już pierwszej nocy na Ziemi Ognistej ze smakiem wina w ustach człowiek docenia co znaczy dobra opowieść z dalekiego południa.

Ponieważ z wcześniejszą grupą udało się trafić kilka wyśmienitych troci na Rio Grande, nie wyobrażałem sobie by nie odwiedzić odcinka słynnej wędkarskiej bazy wędkarskiej Cameron Lodge zbudowanej przez Marcosa Juana Czerwinskiego. Dziś lata świetności ma dawno za sobą, choć trwają zabiegi by ów odcinek Rio Grande znów odwiedzały największe trocie świata.

Do Rio Grande każdy indywidualnie musi się przekonać. Lata i okresy rzeka ta ma bardzo nierówne, o czym mieliśmy się i tym razem przekonać.

Mimo wielu godzin sumiennego biczowania wody przez całą drużynę, troci tym razem nie złowił nikt.

Z godziny na godzinę zapał gasł i we mnie a w końcu chwyciłem za aparat i zacząłem filmować i fotografować baraszkujące stada guanaco.

Jurek zdołał namówić Piotrka do zmagania z wiatrem i wyciągnięcia muchówki. Satysfakcjonujące, ale tamtego dnia… bez znaczenia. Ryby nawet jeśli w wodzie były to wyraźnie nie współpracowały.

Pozdrawiający gaucho to spotkanie dwóch kultur, spotkanie mieszczucha i człowieka surowej pampy, dwóch niewiele mających ze sobą sposobów na życie. Które jest lepsze? Które łatwiejsze? Które piękniejsze?

Bezowocny czas nad Rio Grande można sobie było odbić późnym popołudniem na Lago Blanco.

Tam na współpracę takich ryb można liczyć zawsze.

A wszystko tuż pod domkiem i można łowić do samej ciemności (w styczniu praktycznie do samej 22:00!)

Woda w Lago Blanco jest krystalicznie czysta. To przepływowy akwen o powierzchni 148 km kwadratowych z ani jednym ciekiem mogącym go zanieczyszczać.

Kolejnego poranka obudziły nas krzyki chimango (Milvago chimango) – może to dobry omen?

Przejazdy przez brody mogły oznaczać tylko jedno – celowaliśmy w dobre łowisko, gdzie byle frajer się tak łatwo nie dostanie.

Wcześniej musieliśmy zdezynfekować sprzęt do brodzenia, jako że i Rio Grande i Lago Blanco są skażone przez inwazyjny glon didymo. Oczywiście przytargali go wędkarze a czyni on nieodwracalne szkody w wodnej przyrodzie – zarasta tarliska zabijając dojrzewającą ikrę, wpływa na termikę i natlenienie wody. Lepiej się nie narodzić niż przenieść to gówno na nieskażoną, zdrową wodę.

Jest tylko jedno małe „ale”.

Chile to nie Argentyna. Niestety jej bliskość miesza powoli w głowach chilijskich gauchos i za wędkowanie na tym łowisku trzeba niestety ekstra zapłacić. W Argentynie tak to działa na każdej sensownej wodzie. Kiedyś złoto, dziś gorączka pieniądza trawi najzdrowsze nacje.

Po spojrzeniach pokerzystów i zimnym targowaniu wyskoczyliśmy z kaski jak zwykle stając się najlepszymi przyjaciółmi gaucho i jego koni.

Gaucho miał z resztą swoje problemy. Nie dość, że musiał pilnować stada koni przed naprzykrzającymi się mustangami. Klacze mu się grzały (były w okresie rui) więc dzikie zwierzęta potrafiły podchodzić pod sam płot. Do tego kilka zwierząt dało drapaka i czekał na posiłki by wybrać się w pampę w celu poszukiwań.

Ogier mustangów to przywódca stada. Coś mu nęcąco pachnie, rozpierany przez pożądanie idzie za zapachem a reszta stada podąża za swym obrońcą.

Fantastycznie móc oglądać te dzikie konie na własne oczy. A wszystko dzięki… rybom🙂

To konie gaucho. W tle guanako, które bez problemu sobie radzi z przeskakiwaniem ogrodzeń.

Yeah! Ku przygodzie! Już niedaleko. Niektórzy zwęszyli wielkie pstrągi niczym mustangi grzejące się klacze!😈

Jeszcze tylko kilka bramek, które by przejechać trzeba otworzyć i bezwzględnie zamknąć!

„Takie będą!” Testosteron już buzował jak w mustangach🤪

W końcu! Dojechali! Niegdyś te krzaki były naszym obozowiskiem przez kilka dni poznawania tej wody w 2015 roku. To jedno z tych nielicznych miejsc gdzie widzieliśmy najdalej na południe występującego kolibra.

Zbiorówka przed rybałką.

Zasuwamy. Do jeziorka od aut czeka nas kilkanaście minut zdrowego marszu.

Kraina mustangów.

Pamiętam jak stanąłem nad tym jeziorkiem pierwszy raz. Już w pierwszym rzucie miałem 60tkę! Rok później to samo!

Tym razem nie udało się w pierwszym rzucie ale długo czekać nie musiałem.

Pięknie ubarwione 62cm

I kilka rzutów później 60cm!

Dogonił mnie Lesiu i trzasnął taką piękną jeziorową trotkę. Te od potokowców są i bardziej skoczne i niezmordowane przy podbieraniu. Bez podbieraka wręcz niemożliwe do podebrania gołą ręką bo i wywijają młynki w nieskończoność i są po prostu za grube.

66cm!

Ta niepozorna plażyczka podarowała już wiele znakomitych ryb. Tres Marias to fantastyczne łowisko!

Przemek na tak dalekiej stricte wędkarskiej wyprawie był pierwszy raz. Nie wiem komu zależało bardziej by złowił swojego pierwszego 60-taka. Złowił! Największe szanse na to miał właśnie tu.

Nadzwyczajna ryba z zielonkawym ubarwieniem i ogromną paszczą. Kropkowany Neptun Tres Marias.

Ostatnie chwile tego nadzwyczajnego spotkania. Zaraz ryba cało i zdrowo wróci do domku.

Trotki polubiły Leszka szczególnie. Niby miały czerwone kropeczki ale bez żadnych obwódek. Do tego są inaczej zbudowane i jak pisałem inaczej się zachowują podczas holu.

Vision Man

Jurek mimo panujących warunków, czyli uparcie dmiącego patagońskiego wiatru nie ustawał w muchowaniu.

I ktoś mógłby to nazwać „kopaniem się z koniem” ale Jurek dopiął swego.

Tres Marias podarowało mu dwie dobrze wypracowane i w pełni zasłużone rybki.

Późnym popołudniem, gdy pstrągi zaczęły grymasić już od naszych co rusz podrzucanych nowych przynęt zaczęła się „pora kondora”. Ptaki te zlatują się ciężko łopocząc skrzydłami by na prądach odbijających się od góry przy jeziorku wznieść się wyżej i poszybować ku wysokiej skale na noclegowisko. Spektakl ten się powtarza ilekroć tam jestem. Każdego dnia lata bądź jesieni.

Pół dzikie konie właściciela tych ziem pięknie biegały w złotej godzinie.

Mustangi nie pozwoliłyby sobie na ciekawskie podejście do auta.

Skoro dzień był magiczny to i noc nastała magiczna.

Znaleźć się pod Krzyżem Południa w takim miejscu z dala od cywilizacyjnego jazgotu to dobrodziejstwo rzędu błogosławieństwa.

Dziś mogę się przyznać, że widząc tą spadającą gwiazdę pomyślałem, że życzyłbym sobie by jutro wyglądało podobnie.

A że marzenia w Patagonii uwielbiają się spełniać…

Dzień przywitałem takim 63 centymetrowym grubasem.

Wiktor i Jego 62cm

Lesia sześćdziesiątka z pycholem tak wielkim, że wyglądającym na zdeformowany!

Vision Man w natarciu.

Sześćdziesiona Piotrka.

Są powody do radości.

Mało kropek, więcej tłuszczu. Na delikatnym sprzęcie coś takiego to lokomotywa.

Trottilla

Dla odmiany pstrąg Piotra.

65cm!

Chwilę potem trzeci sześćdziesiątak Piotra tamtego dnia!💪👏

Plaża lorbasów.

Pora kondora!💥

Na pożegnanie z jeziorkiem Przemo zaliczył kolejnego pięknego 60-taka.

Lesiu już pożegnał się z jeziorkiem, zszedł sobie bobrowym ciurkiem na tamę i wyciągnął takie cudo! 58cm.

Mistrzowski powrót z tarczą w dłoni.

Koń z krainy mustangów.

Mimo stosunkowo wczesnej pory wracaliśmy bo przy domkach czekało na nas coś specjalnego. Asado!

Jagnię piekło się przy żarze kilka godzin. Gdy Señor Alphonso stwierdził, że gotowe rozparcelowanie mięcha na części zajęło tyle co nic.

Lesiu natychmiast wciągnął baranie asado na listę swoich ulubionych dań🤓

Salud!

To była prawdziwa uczta!

Pyski od wiatru i słońca ogorzałe, dłonie od wody i wiatru popękane, pstrągi nałowione, żołądki napełnione…

Pora na kąpiel! Lesiu niczym Arnold w Terminatorze 2!

Są tacy, którzy zaliczają panienki. Lesiu zalicza rzeczki i jeziora! W Nowej Zelandii pływał niemal w każdej rzece, w której łowił. Lago Blanco też się nie ostało.

A gdy z Piotrkiem wznieśli toast, wypadł telefon do wody i Lesiu wskakiwał drugi raz! Telefon uratowany!

Magiczny zmierzch.

W końcu przyszło nam się pożegnać z gościnnym Jeziorem Białym i końmi zamieszkującymi jego brzegi.

Guanako miały znów zaznać spokoju.

Jeszcze tylko zdjęcie dla fikusa 😅🤪

Było widzieć minę Wiktora, jak w dniu przyjazdu się zatrzymałem, wyszedłem z auta i przeciągając stwierdziłem z bananem na twarzy – „Jesteśmy!”😂

Pora na Nowe.

Kolejna ekipa w „Domu zaginionych chłopców”.

Chmury się wyjątkowo kłębiły nad pierwszą przełęczą. W sercach jednak słońce i niebo bezchmurne.

Zjazd z przełęczy pełen pięknych widoków na najlepsze jeziora Patagonii.

Chwila na rozprostowanie kości w nadzwyczajnym miejscu.

I kolejna nad Jeziorem Wymarzonym.

Moja Ewa zawsze będzie miała szczególny sentyment do tej wody.

Przy tym strumieniu guanako kręcą się zawsze.

Niestety opuściliśmy krainę mustangów i odtąd wszystkie spotkane konie będą udomowione. Może na powrocie zobaczymy je znów.

Kocham te pierwsze spojrzenia na skrawek Lago Fagnano.

A im bliżej tym piękniej.

W końcu docieramy do najważniejszego miejsca każdej wyprawy do Ziemi Ognistej.

Estancja Hermana Genskowskiego.

Po rozpakowaniu ja zabrałem się za gary, chłopcy znów za łowy. Jurek sprawnie dobrał się tęczakom z Fagnano do skóry.

Leszek złowił małą samiczkę kinga.

Z łososi pacyficznych zdarzało się nam na Lago Fagnano trafiać jeszcze kiżucze, czyli silver salmons.

A to najnormalniejsza ryba z Lago Fagnano – troć.

Od dwóch lat udało się na Fagnano osiągać fenomenalne wyniki. Niestety tamtego roku za sporym ciągiem ryb wędrownych znów do jeziora z morza wpłynęły uchatki (12km górską rzeką!) i pewnie mają tam teraz niezłe używanie. Lockdown dodatkowo zapewnił im wszelki spokój. No zobaczymy jak będzie gdy zawitamy tam kolejnym razem.

Wędkarz w złotej godzinie na „Bornholmie”?

To musiało się skończyć rybą!

Przemek z pięknym srebrniaczkiem.

Obowiązkowa pozycja to sprawdzenie potoczku tuż przy chatce. Zdarzają się 60-taki!

Kolejny dzień, kolejna nowa woda. Wyciskamy znad Lago Fagnano na najlepsze muchowanie.

Kto może ten może. Kierowcy muszą obejść się smakiem.

Lago Deseado i Jego leśna zatoka – od lat nasze sztandarowe łowisko.

Podniecenie sięgało zenitu ale czas na fotkę, szczególnie z żywą legendą norweskich łowców łososi zawsze się znajdzie.

Flota Bayan-Goł zaraz rozpocznie swe manewry.

Nie trzeba było długo czekać.

95% ryb padło praktycznie na jeden wzór muchy. Ten co zawsze.

Jurek z fenomenalnym pstrągiem z Lago Deseado.

Doświadczenie jednak jest doświadczenie. Termin szczęścia na rybach w przypadku Jurka generalnie mógłby nie istnieć. Nawet podczas łowienia łososi.

O to to to…

A że nie samymi rybami człowiek żyje… Do tego każda rybka lubi pływać…

Przemek doskonale wiedział po co przyjechał!

Ten pstrąg po prostu czekał ze swoją ścieżką na ścieżkę Przemka.

Brawo za determinację i wytrwałość.

 

Nie miał być to jedyny dobry pstrąg złowiony przez Przemka na tym jeziorze.

Jurek odpoczywający od belly-boat’a.

W zaczarowanym lesie zatoki Deseado żyją piękne ćmy pawice. Czasem bywa, że przed ptakami chronią się w najmniej spodziewanych miejscach.

Niestety po kilku łyniach whiskacza strzelił mi do głowy pomysł by sfilmować hol pstrąga trzymając Go Pro w zębach. Za mocno ścisnąłem i kamerka wystrzeliła i… zniknęła w kryształowej toni jeziora. Ileż godzin straciłem na jej poszukiwaniu. Na marne. Muszę wrócić nakręcić materiał od nowa. Mimo to film na Vision Festival skończony, gotowy💪

Wiktor Przybyłowski z rybą właściwą na muchę właściwą.

Vision Onki na Deseado robi robotę.

Duet północ & południe.

No i Jacek Przybyłowski, który na szlak wrócił po latach by na płytkim blacie na tzw „biskupa” złowić tą oto rybę. Jak dobrze, że Przygoda i Wędrówka żyje w ludziach i się o Nich upomina. Takich kompanów jak Jacek na wyprawach życzyłbym sobie zawsze! 👏👊

Yahoo!

Podczas kontroli licencji.

Sam nie wierzyłem ale w tak odizolowanym miejscu zostaliśmy skontrolowani przez strażników Sernapesca w asyście uzbrojonego Carabinierro. Oczywiście wszystko odbyło się w przemiłej atmosferze. Główny strażnik perfekcyjnie władający angielskim sprawdził nasze papiery. Za ostatniego, który błądził na belly boat’cie na końcu jeziora poręczyłem osobiście oszczędzając dalszego forsownego marszu kontrolującej ekipie.

Powrót z Deseado do Hermana to zawsze niezapomniane widoki.

Kolejnego dnia trafiamy na wypływ Rio Azopardo z Lago Fagnano. To fantastyczna miejscówka, na której od dwóch lat mieliśmy bardzo dobre wyniki. Rysiu w pierwszym rzucie zapiął tam pięknego srebrniaka, który niestety po wysokiej świecy się spiął. Reszta ekipy oszalała!

Wykonując dokładnie taki sam rzut jaki rok wcześniej dał mi najwięcej ryb z tego miejsca zwabiłem pod nogi na płytki blat tą troć…

W kolejnym rzucie była moja.

Leszek poprawił i…

Mieliśmy w tym momencie obiad i kolację.

Jurek z dwuręcznym kijem mógł w końcu pokazać o co w tym wszystkim chodzi.

To Jego żywioł.

Poniżej spotkałem roztrzęsionego Leszka, którego na „krótkim dyszlu” lekkiego zestawu sponiewierał wielki king! Może to ta sama ryba którą widziałem z drona z wcześniejszą ekipą (?)🤔

Musiał się biedny pocieszyć takim niezadużym za to dzikimi uroczym tęczakiem.

Vision Man & Rainbow trout

To w tym właśnie miejscu moja Ewa rok wcześniej miała swoją największą rybę na kiju. Niestety dobrze ponad 70cm troć po kilku młynkach, „na krótkim dyszlu” się po prostu spięła.

Tym razem Piotrek z Przemkiem spotkali dobry znak.

Martin Pescador (Ceryle torquata) to zimorodek, który tyleż razy zwiastował branie dobrej ryby co sam atakował prowadzone przez nas przynęty!

No i długo nie trzeba było czekać.

Niemal w tym samym czasie również Wiktor powyżej mnie zapiął bardzo fajną rybę.

Była tak silna jak gruba.

Azopardo poniżej tzw. liny, niosła o wiele więcej wody niż rok wcześniej.

W ulubionej miejscówce pod liną na 20g Meppsa Flying-C przywalił mi taki piękny srebrniak🤩 Nic więcej do szczęścia tego dnia nie potrzebowałem.

Rekonesans w ujściu Azopardo do morza niestety nie przyniósł rezultatów. Roballos, które lubią się kręcić w deltach tamtejszych rzek, a na które miałem chrapkę – nie weszły.

No ale krzywdy nie było. Mięso złowionych w Azopardo troci miało taki smak jak i kolor.

Na śniadanko tatarek.

A na kolację https://www.bayangol.pl/ryba-w-owsianej-panierce-i-sosie-z-whisky/

Do tego wyborne Souvignon Blanc

Uczcie oczywiście musiał towarzyszyć zapach schnących spodniobutków. W końcu do rana musiały być gotowe do boju.

Pisałem „do rana”? 😅

Po kolacji szybki, kontrolny wypad na wypływ Azopardo i… choć się nie chciało – warto było!

Prawdziwy Macho

Piotrka buty postanowiły dokończyć żywota w Patagonii. Niestety zaczęły sypać się w oczach i biedak musiał wdrożyć niemal wszystkie pomysły Adama Słodowego, Pomysłowego Dobromira i Pata i Mata na raz!

No i dzień po dniu dawał radę wydłużając agonię swoich Loiekk.

Na początku „Bornholmu”. Zaraz się będzie działo.

Choć Przemek złowił już piękną rybę pod domem.

Wystarczy, że pojawi się w wodzie trochę więcej kamieni i natychmiast są ryby!

Na dobry początek.

Tęczuś z rana jak śmietana.

Najlepszy odcinek brzegu Fagnano nazwałem „srebrnym gniazdem” ta ryba pochodziła już stamtąd. Zaraz zrozumiecie skąd ta nazwa.

Przemek z piękną trocią jeziorową z Lago Fagnano.

 

Z rybami na Fagnano nie ma już żartów. To nie miejsca na lekkie pstrągowe zestawy.

Przynęty jednak zawsze te same – T05 od Igora Olejnika. Jakbym do Patagonii mógł zabierać tylko jedną przynętę to byłaby to ta blacha.

Duet marzeń.

Jakże różne ryby…

… a jakaż podobna radość!

Lecimy dalej z tym rapem.

Każdą moją rybę Lesiu kwitował dwiema swoimi.

W sercu srebrnego gniazda.

Srebrniak, który oparł się zakusom uchatek patagońskich.

Niestety uchatki zwęszyły srebrne gniazdo bezbłędnie.

Choć ciągle można tam złowić naprawdę dobre ryby.

Największa troć Moniki Soroki pochodzi z tego właśnie miejsca.

Powrót.

To był Lesia i mój dzień!

A takie dni pamięta się do końca życia. Dobrze je dzielić z takimi ludźmi!

Fota okładkowa.

Należy dodać, że brzeg poprawialiśmy po trzech kolegach. Też połowili choć nie tak dobrze jak my 🤓

I te patagońskie bukany za plecami Leszka🤩 Cóż za sceneria!

To już końcówka „srebrngo gniazda”

Wróciłem na „Bornholm” a tam Jacek właśnie kończył zmagania z tym właśnie srebrniakiem.

Ma facet smykałkę do ryb. I co najważniejsze – nigdy się nie poddaje. Ze znanych mi osób tylko Szerszeń umiał spędzić tak wiele czasu na jednej miejscówce by dobrze ją obłowić. Po Jacku nie ma czego poprawiać.

Ale i tak musiałem wracać, szykować kolację. Wieczorem miał nas odwiedzić gospodarz ze swoją uroczą małżonką. Wspólna kolacja z Państwem Genskowskimi to już tradycja.

Żegnała nas gwardia honorowa lokalnych punk’ów – dzięcioły Magellana (Campephilus magellanicus).

Lada chwila mieliśmy wylatywać z Chile.

Jeszcze pożegnalne fotki przed domem Genskowskich.

I w muzeum przy czaszce lamparta morskiego.

Ukochane Lago Fagnano.

Przepływając przez Cieśninę Magellana nikt z nas nie podejrzewał jakie ciężkie wkrótce czasy dopadną nas i nasze zamiłowanie do wędkarskiej globtroterki. O koronawirusie dopiero zaczynało się słyszeć, że gdzieś szaleje w dalekich Chinach.

Czy ja coś pisałem na początku tejże relacji o powrocie innych w nas ludzi? Leszek był i jest zawsze tak samo pogodny i uczynny. Tego nie zmieni nic.

Po dzięciołach u Hermana, w Cieśninie Magellana żegnały nas toniny, czyli delfiny czarnogłowe (Cephalorhynchus commersonii).

Strome brzegi Cieśniny są domem wielu ptaków.Tu widoczna kolonia kormoranów.

Gazowiec Navigator Centauri

Pożegnanie z Patagonią – jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że na dwa lata😖

Co tu dużo pisać – tęsknimy jak cholera! Ale dobrze – niech wody odpoczną bo w przyszłym roku WRACAMY!

W wyprawie udział wzięli:

(od lewej stoją) Ryszard Kubajewski, Wiktor Przybyłowski, Jacek Przybyłowski, Jerzy Jurkan, Leszek Małek, Rafał Słowikowski

(od lewej kucają) Piotr Marszalik i Przemysław Majewski

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Jerzy Jurkan, Przemek Majewski, Leszek Małek, Piotr Marszalik i Rafał Słowikowski

Trailer filmu na Vision Festival

https://vimeo.com/451311126