Najwyższa jakość. Owoc nie tyle najdłuższej i najbardziej złożonej pracy ludzkich rąk co sprzyjania natury. Odpowiednia ilość słońca, deszczu i właściwych temperatur, właściwego drewna w beczkach i czasu leżakowania. Synonim najlepszych doznań na języku i w duszy. Synonim naszych wyprawy do Patagonii.

Tak – to właśnie one są Gran Reservą win naszych wypraw, powtarzanych każdego roku od lat pięciu. To Patagonia poi nasze dusze, upija zmysły. Sprawia, że życie staje się piękne. Powrót zaś jest tożsamy z najgorszym kacem.

Andrzej Bobkowski niegdyś pisał:
„Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. Winogrona już dojrzewają. Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony – było mi gorąco i usta miałem wyschnięte. Niebo już pociemniało i tylko nad górami, w stronie słońca, było jeszcze popielatobłękitne. Wiał wiatr. Siedziałem na rozgrzanym kamieniu, patrzyłem w niebo głaskany gorącym wiatrem, a po brodzie ciekł mi purpurowy sok zerwanych z krzaka winogron. Znowu nic nie myślałem – jadłem winogrona. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie”.

Tak my łapiemy nasze życie w Patagonii właśnie.

Rokrocznie nasze ponowne narodziny odbywają się w Punta Arenas, gdzie zakupy prowiantowe i ich załadunek to prawdziwy poród w bólach. Czasochłonne, kasochłonne i ogólnie wkurzające. Najlepsze zawsze na koniec – zakup win, kieliszków i zabezpieczenie szkła.

Zaraz potem – w drogę. Jeśli nie spotkamy po drodze delfinów to wrak Amadeusza jest pierwszą atrakcją, przy której zawsze odbywa się postój.

Poza Pawłem w czerwonej koszulce, cała reszta Patagonię miała odwiedzić pierwszy raz. Wyczuwałem niedowierzanie większości słowom, które kierowałem do grupy. Bez urazy, rozumiem – sam też tak mam. Są po prostu rzeczy zbyt piękne by mogły być prawdziwe. Może dlatego nawet pisząc te słowa, przeglądając zdjęcia człowiek upaja się chwilą. A skoro same wspomnienia wydają się uroczyste, co musi się dziać tam – na wyprawie?

W kolejce na prom. Do pokonania jak zwykle Cieśnina Magellana w jej najwęższym miejscu. Miejsce nadzwyczajne – swoiste lustro dla Alicji, szafa dla Łucji… magiczne wrota do krainy jeszcze bardziej magicznej. Wrota do spełnienia najskrytszych, najodważniejszych i najbezczelniejszych marzeń pstrągarzy. Wrota do NASZEJ Ziemi Ognistej!

Normalnie potrzebowalibyśmy sięgnąć do fikcji wielostopniowej. Zmyślony świat potrzebuje stworzenia do niego zmyślonej historii, bohaterów i stworzeń im towarzyszących, geografii, rządzących nim praw itd. Pod Krzyżem Południa po drugiej stronie dostajemy wszystko to jak na dłoni! I ja już wiem, że jak zwykle będzie wybornie. Niemożliwe, żeby to się kiedykolwiek miało znudzić! Do tego świecą tam gwiazdy, które zastępują te, które zgasły z czyimś odejściem albo zostały przez kogoś skradzione. Najpełniejsze niebo gwiaździste nad nami rzuca tam blask na najgłębsze cienie w sercu.

Grzegorz – facet, który jako pierwszy z nami skutecznie „przemycił” na Ziemię Ognistą kobietę. A może to Magda przemyciła Grzesia? Nieważne. Byłem ciekawy nie tyleż Jej poczynań wędkarskich co wpływu kobiecego pierwiastka na grupę facetów pochłoniętych pasją, wpływu Jej na Niego i Jego doznania. Ależ dobrze patrzeć gdy kobieta wspiera faceta w realizacji Jego marzeń i… vice versa!

Wody Cieśniny Magellana bogate w życie jak mało które, poza skaczącymi uchatkami, pingwinami magellańskimi miałem pierwszy raz ujrzeć też wpisanego do czerwonej księgi pingwina skalnego (Eudyptes Crestatus). Jedynego pingwina, który potrafi pokonywać przeszkody skacząc a nie ślizgając się na brzuchu.

Toniny czarnogłowe (Cephalorhynchus commersonii) już właściwie zawsze witają nas podczas przeprawy promem. Nadzwyczaj piękne stworzenia.

Guanaco (Lama guanicoe) równie dobrze mogłoby być symbolem chilijskiej Ziemi Ognistej, wbrew temu co pisze się w necie (Fakt – w Argentynie przetrzebiono je mocno, stąd pewnie te niedorzeczne informacje. Przywykliśmy jednak, że Argentyna postrzega się pępkiem świata a Patagonia to nie tylko Argentyna).

W tartaku, gdzie dobrze nas już znają, przez co możemy tankować znów przywitały mnie oswojone lisy. Dostają resztki ze stołówki, na których wychowują się już ich całe pokolenia. Dobre zdjęcia są właściwie pewne.

Kaplica w Pampa Guanaco, za mostem na Rio Grande to obowiązkowy przystanek każdej naszej podróży. Ostatni punkt zasięgu komórkowego. Dalej już Tierra Incognita, choć nam już dobrze znana. To co dzieje się między ostatnimi smsami a pierwszymi przy powrocie zawsze należy do nadzwyczajnych przeżyć, wręcz nierealnych ale jednak spełniających się marzeń pstrągowych łowców. Cały ich świat staje na głowie aż do fiknięcia kozła! I gdyby nie zdjęcia nie byłoby wiadomo czy to wszystko było jawą, czy snem.

Znów – miejsce specjalne. Punkt pierwszego spojrzenia na Dom Zaginionych Chłopców. Tym razem między nami była i Magda – chyba najmocniej stąpająca po ziemi. Czyżby Wendy?

Rodząca się z bobrowych strumieni Rio Sanchez, która podąża nie tyle ku zachodzącemu słońcu co bardziej na południe, w kierunku przylądka La Paciencia. Zbadana przed laty przez Mariusza i Janka (8 godzin w jedną stronę i nic ciekawego. Do ujścia jednak idzie się szlakiem 2 dni i wszystko może się tam zdarzyć. Ponoć wchodzą nawet steelhead’y)

Po drugiej stronie tych gór nie tylko słońce kładzie się do snu ale mieszka i Senior Herman, legendarny właściciel Estancji Lago Fagnano.

Jego dom tam staje się zawsze naszym domem. Dom ostatniego z wielkich estancjonerów. Nigdzie dobitniej się nie zrozumie co znaczy ciepło domowego ogniska. Kiedy wracasz zziębnięty i nie raz przemoczony; ściągasz spodniobuty i kurtkę; wieszasz je pod gankiem by wyschły na wietrze a sam wsuwasz się w to ciepło domku jak zmarznięte stopy w nagrzane bambosze. Dom pachnący strawą, dom pachnący brydżem, dom pachnący rumem bądź wybornym winem, pachnący nierealnymi opowieściami ze spotkań z królami pstrągów. Śmiechem… Szczęściem… Niebywałe, bardzo specjalne miejsce.

Ganek Cabanii Grande podczas naszych tam pobytów wygląda zawsze tak samo, bez znaczenia w jakim składzie przybywamy.

Dzień wcześniej przyjechaliśmy wyjątkowo późno, już po ciemku. Nie powstrzymało to zapaleńców by jak Krzysztof wstać jeszcze przed śniadaniem i w pierwszych rzutach złowić na Lago Fagnano dwa źródlaki (większy ok. 55cm!) i tą jeziorową trotkę.

Po śniadaniu pierwszy wypad na Lago Deseado. Wspinając się autami na przełęcz kondorów zostawiamy za plecami Lago Fagnano spowite kołdrą deszczowych chmur. Za chwilę, zjeżdżając po drugiej stronie przełęczy zanurzymy się również w mżawce. Warunki na górze potrafią być diametralnie inne od tych na dole.

Jeśli tylko nie pada marznący śnieg droga jest niezła. Problem, że jest stosunkowo młoda (9-letnia). A że była wysadzana dynamitem w skałach, nafaszerowana jest niemiłymi niespodziankami…

… które potrafią skomplikować wyprawę już na samym początku. Doszczętnie rozpruta opona w Toyocie Hilux jednym z ostrych kamieni.

Nie wolno w tamtych stronach przekraczać prędkości 40km/godz. a demony wędkarskie podszeptują wędkarskim kierowcom mknącym ku marzeniom głupie pomysły. Jeśli ktoś chce przeżyć na własnej skórze kuszenie diabła to niech wybierze się z nami i spróbuje pokonać za kółkiem ten odcinek jadąc 40 na godzinę! Dlaczego tak wolno? Ostre łupki skalne po eksplozjach dynamitu są stałym elementem tamtejszej drogi. Gdy jedzie się szybko, przednie koła stawiają łupki na sztorc a tylne najeżdżają na nie jak na policyjną kolczatkę. Rok wcześniej złapaliśmy tam 3 kapcie (zaprzyjaźniony tartak przychodził z pomocą). Tym razem Herman uratował sytuację pożyczając koło na resztę wyprawy. Jeździć autem bez zapasu na tych drogach to swoista rosyjska ruletka a ja jako odpowiadający za obraz wyprawy nie mogę pozwolić na takie ryzyko.
Jeśli się jednak komuś wydaje, że takie rzeczy się nie zdarzają w renomowanych wędkarskich lodge’ach za grube pieniądze to jest po prostu śmieszny i pewnie nienauczony pokory. Spoko – podczas pierwszych wypraw do Mongolii, też pokory miałem dopiero nabyć.

Od miejsca gdzie zostawiamy auto do najlepszych miejsc na Deseado dzieli kilkaset metrów takiego lasu. Normalnie była zawsze ścieżka ale jak widać od minionego roku las postanowił upomnieć się o swoje. Wichury powaliły tyle drzew, że trzeba było się wysilić nieco bardziej. Dla wielu – ciekawe doświadczenie takie pierwsze zderzenie z patagońskim lasem.

Pogoda wydawało się zwariowała. Wiatr gnał po niebie chmury niczym bezlitosny gaucho goni zmęczone owce. Te jakby z przekory raz po raz zlewały się deszczem wprost na nas. Ostre słońce poprzeplatane z ołowianym niebem a do tego nawałnice deszczu ze śniegiem! Na zdjęciu „Jaskuła” na podwodnej grobli. Dobre miejsce, choć czasy świetności ma już za sobą.

Dzięki małej ale jednak obecnej presji wędkarskiej pstrągów w jeziorze najlepiej szukać w powalonych drzewach albo miejscach najbardziej odległych.

Początki tego roku nie były szałowe. Dobrze. Najgorzej jak coś za łatwo przychodzi. Dobrych efektów byłem jednak pewny. Miejscówka bez pudła. Mina Marcina mówiła jednak sama za siebie – nie było łatwo.

Grzegorz wg wskazań uderzył bezpośrednio na podwodny blat w najdalszym zakątku zatoki.

Magda nie trzymała się kurczowo męża. Łowili razem ale zachowując potrzebny dystans. Potrzebny rybom by nie robić zbyt wiele hałasu. Z tegoż samego powodu potrzebny i własnym myślom.

Marcin w końcu złowił pierwszą rybę – niewielką trotkę, której jednak kształt nieco wynagradzał skromną długość.

Jeszcze przed chwilą słońce a tu jakiś przewalający nad jeziorem kataklizm. Wichura i gradobicie. Niezbyt roztropnie schowałem się w lesie, gdzie skrzypiące drzewa złowieszczo zapowiadały, że zaraz któreś runie.

Grzegorz z Magdą nie odpuszczali – bardzo tamtego dnia urośli w moich oczach. Twardzi wędkarze! Nie poddają się łatwo. Z wody nie zeszli ani na moment!

A gdy tylko grad i chmury zastąpiło znów ostre słońce Magda zaczęła wyciągać rybę za rybą.

U Marcina też się zaczęło na dobre.

Nawet Paweł, który walczył z przeciwnościami losu (czasem się ma po prostu pecha) złowił.


Nauczeni doświadczeniem obeszliśmy mulistą zatokę szerokim łukiem i uderzyliśmy na tzw. cmentarz drzew.

To, że wezmą tam duże było pewne. Pytanie czy je wyciągniemy?

„Taka sobie” walka 😉

Patagoński standard.

W Polsce uganiasz się za takim całe życie a w Patagonii – jedziesz na Deseado i pierwszego dnia łowisz sobie takich kilka! 🙂 Miłe to rzeczy.

I raczej długo tak zostanie. Jezioro od lat nie zawodzi i nie widać tendencji by miało być gorzej. Choć rybki oczywiście cwańsze niż przed laty. Ale i my każdego roku czegoś się uczymy. A do tego doświadczeniami lubimy się na wyprawie dzielić. 95% ryb wraca do wody.

Widok ten jest tożsamy z najlepszymi uczuciami grającymi w duszy. Gran Reserva widoków – choć właściwie dość niepozorny. Wrażenia, które jednak idą z widokiem tej góry w parze są wręcz niemożliwie wspaniałe!

„Takie tam” 58cm

Magda i Grzegorz Rauk – małżeństwo na końcu świata. Niejeden malkontent mógłby się od nich uczyć i pokory wobec natury i ciężkiej, wędkarskiej (i nie tylko) pracy.

Tu zobaczycie ich znowu – Grzegorz na muchę w wodzie a Magda na brzegu. Kręciło się tam pełno ryb. Żerowały na drobnych ślimaczkach i jak zwykle miały wylane. Gdy padała największa ryba na Deseado to zawsze w tym fyrtlu jeziora.

Krzysztof z pstrągiem idealnym.

Jeden ze skuteczniejszych wędkarzy z jakimi przyszło mi się do Patagonii wybrać. Ma demona w sobie! Nie usiedzi za długo spokojnie gdy nie może zarzucić wędeczki.

Dobrze, że ryby puszcza bo inaczej mogłoby być słabo.

W oczekiwaniu na kolację. Hazardzistów tym razem nie było, a przynajmniej się nie ujawnili. Zatem wieczory poza rozmowami spędzaliśmy na sumiennych wędkarskich przygotowaniach do kolejnych dni. W końcu!;)

Brazylijskie steki niestety do pięt nie dorastają urugwajskim, których mięso udawało nam się kupować w Punta Arenas podczas poprzednich podróży. Z winem właściwym i tak były niezłe.

Kolejny poranek część grupy witała na rozkołysanym Fagnano. Wiatr i fale akurat dobrze tam działają na ryby.

Choć Krzysiu Bartosiak wydłubałby rybkę w każdych warunkach. Słyszałem, że niektórzy Go za to nienawidzą! 😛

Marcin też z jednym z zamieszkujących te chłodne wody pstrągów tęczowych. Dziwne, że w przeciwieństwie do Lago Blanco nie udało nam się nigdy tam złowić wielkich tęczaków. Potoki i trocie owszem, ale tęczaki same nie za duże.

Za to Paweł przywalił coś nadzwyczajnego!

Panie i Panowie! Paweł Jaskulski ze złowionym łososiem Coho (silver/kiżucz) wprost z Lago Fagnano, do którego ryba musiała wpłynąć z Seno Almirantazgo korytem Rio Azopardo.

Jako, że grupa już mniej więcej znała miejsca na Deseado, do tego musiałem załatwić koło (planowałem wizytę na wojskowym posterunku, ale jak wspomniałem, Herman uratował sytuację) grupa ruszyła beze mnie. To, że połowią znów było dla mnie oczywiste. Coś rybom jednak odpowiadało na tyle, że było jeszcze lepiej niż dnia poprzedniego.
Krzysiek z niezłym pstrągiem na wahadło Igora Olejnika w początkowym sektorze zatoki.

Magda z jakże pięknie wybarwioną rybą również blisko punktu startu.

Marcin z bullhead’em jakby z Nowej Zelandii. Tam jednak aż tyle ryb się nie łowi. Choć za to bywają większe!

To ten sam.

Wiatr ucichł niemal doszczętnie, zatem belly boat w końcu mógł zostać użyty. Znacznie ułatwia i co najważniejsze uprzyjemnia to łowienie.

Ryby jednak trzymają się najczęściej blisko brzegu. I są tak piękne, że ma się ochotę je schrupać na poczekaniu.

Krystian dołączył do nas z Bułgarii. Pochodził zatem z zupełnie innej szkoły pstrągarstwa niż reszta grupy. Jego pudełka wypełniały również wyraźnie inne przynęty. M.in. japońskie woblery intermediate albo wolno tonące, do tego pracujące w opadzie. Tamtego dnia nasiekał ponad 20 ryb 50cm+ !

Marcin w końcu mógł także wskoczyć na belly boat’a i to z muchówką! Wynik był oczywisty.

Z brzegu też nieźle na muchę skakały. Warunki (szczególnie z tej strony zatoki) muszą być jednak idealne by w ogóle dorzucać w zasięg ryb.

Trotki wolą patrolować toń wodną niż, jak potokowce stać w zwalonych drzewach.

Portret. Nie ryby jednak, lecz wiary, wytrwałości i ciężkiej pracy.

Wieczorem flauta już była totalna!

Spojrzenie na bobrowe stawy.

W tym czasie na Lago Fagnano niestety fale i wiatr też zdążyły się uspokoić. Mimo to postanowiłem łowić choć wyniki przy tej pogodzie na tym łowisku właściwie zawsze są zerowe. Owszem, dobrze się łowi, przyjemnie, bez tej walki z wiatrem. Człowiek się wyluzowuje – zatapia się w sobie, oddaje się myślom, po prostu oczyszcza się. Swoista spowiedź przed samym sobą. Najlepsza strona samotności. TEJ samotności – na rybach.

Bezwietrzna pogoda i pora roku sprzyjała rójkom owadów. Niestety oznak żerowania ryb nie dostrzegłem ale za to z nikąd pojawiały się jaskółki chilijskie (Tachycineta leucopyga) w pogoni za muszkami. Za miesiąc, dwa ptaki te ruszą na północ, migrując do Boliwii, Paragwaju, Urugwaju, Brazylii i Peru.

Pierwszy raz miałem też spotkać lustrzynki (Speculanas specularis). Na pierwszym planie kaczka, dalej kaczor. Samce wydają ciche odgłosy przypominające szepty, samice zaś odzywają się głośno i twardo co przypomina szczekanie psa. Jakieś analogie?

Gdy grupa szalała jeszcze na Deseado, ja po bezowocnych ale nader przyjemnych łowach na Fagnano wróciłem do kuchni. Żeliwne piece, opalane drewnem zabierają wiele czasu do rozgrzania a dopiero wtedy można cokolwiek piec/gotować/smażyć.

Dwa tygodnie wcześniej poznałem w Grecji przepis Marcina Białowąsa na piersi kurczaka zawinięte w boczku, podsmażone i pieczone dalej z pomidorami w mleczku kokosowym. Hit wyprawy! W domu nie robi się takich rzeczy.

Wieczór właściwy po dniu jeszcze właściwszym.

Kolejnego dnia znów witaliśmy się wszyscy z Deseado.

Dwóch fotografów wyprawy.

Po początkowym wycisku w ciężkim terenie (10 min), później idzie się już przyjemnie z pół godziny do miejsc najlepszych.

Las – dom lisa Mauricio, z którym zaprzyjaźniliśmy się trzy lata temu. Niestety rudy gospodarz od tego czasu rozpłynął się całkowicie. Czar lasu jednak pozostał.

Po wyczesaniu z pudełka blaszki Igora Olejnika w limitowanej kolorystyce (niebiesko-zielonej) zaczęło się!
62cm

Zacne 68cm (choć nie wygląda 😛 sam się dziwię ale miarka się raczej nie skurczyła z zimna; chyba za mało wypchnąłem łapki 😛 )

Marcin poprawił bardzo ładnie wybarwionym samczykiem.

Z tzw. patyków

Tak się kończy gdy się nie chce obchodzić dookoła bobrowego bagna. „Słooooowiiiiiiiik!!! Pooooomóóóóóóż!!!” 😛 😉

Shit happens – nawet na krańcu świata.

Piękne światło na cmentarzu drzew.

Widać, że ryba miała już do czynienia z wędkarzami.

Po stracie wielkiej ryby (może ponad 70cm), która wbiła się w bobrowy podwodny tunel , których labirynty wypełniają wewnętrzny kraniec zatoki, na pocieszenie nieco mniejszy ale ciągle jakże wspaniały pstrąg potokowy.

Portret predatora.

Marcin z ostatnim swym pstrągiem z Lago Deseado – (tłum.) z jeziora wymarzonego.

Wracając wykonałem jeszcze pożegnalny rzut i…

Przesiąknięty już bardziej patagońskimi przygodami niż porażkami na polskich wodach, jakoś nie byłem mocno zaskoczony. Ale w duszy serce trzepotało! Z tego człowiek nie wyleczy się nigdy! Na szczęście.

Spotkanie podczas powrotu do Ea. Lago Fagnano

Guanaco to zwierzęta wybitnie stadne.

I pomyśleć, że teraz (maj/czerwiec) przykrywa to wszystko śnieg.

Sielanka z dala od Europy i jej problemów.
Jak to jednak Magda na zapytanie, czemu Senior Herman nie odwiedził dotąd miejsca swego pochodzenia (Polski) usłyszała z Jego ust:
„- Do Europy?! Ja?! Po co?!
Żeby oglądać jak arabi ją wykańczają?! W życiu!”
Jakże dobrze odpocząć od tego wszystkiego gdzieś daleko.

Jak pisał niegdyś Bobkowski:
„Wdycham zapach rozgrzanych łąk i przymykam oczy, bo wypolerowany asfalt lśni jak lustro. Denerwują mnie miasta. Mijam je szybko i z ulgą oddycham przy wyjeździe. Wspaniałe, zwierzęce uczucie rozkoszy, w której cała uwaga koncentruje się na szybkości, drogowskazach, jedzeniu i znalezieniu noclegu. Mam wrażenie, że jeszcze nigdy w życiu nie miałem wszystkiego do tego stopnia, tak absolutnie gdzieś – i pewnie dlatego jest mi tak dobrze.”
Sam dodałbym do tego tylko pstrągi. Może też właściwe dziewczę. Z drugiej strony, ileż takich Magd jak „nasza” (Grzesia) może chodzić po tym świecie? Reszta nie zrozumie. Zatem – jeszcze tylko pstrągi.

Pożegnalne zdjęcie 2016. Z Państwem Genskowskimi na ich ganku.

Do zobaczenia za rok Senior Herman i Seniora Mariciela.

Dostrzegam w tym zdjęciu gejowski pierwiastek ale na szczęście – same samce hetero. Varones! A jak ktoś myśli inaczej to ciupacka mu w plecy a nóż wiecie co obcina! 😛

Po opuszczeniu gościnnych progów Estancji Lago Fagnano w końcu znów przybyliśmy na ziemie mustangów.

Tyle lat tam jeździmy a dopiero rok temu nauczyliśmy się patrzeć tak by widzieć.

Niestety nie dało się podjechać ani podejść bliżej. Mustangi zachowywały bezpieczny dystans od drogi i przejeżdżających rzadko aut. Ale nawet obserwacja ich z takiej odległości to nadzwyczajny przywilej.

Opuściliśmy Dom Zaginionych Chłopców by przejeżdżając przez ten strumień wbić się z impetem w prawdziwie męską przygodę. Tres Marias – tam nie ma miękkiej gry!

Przekraczanie tej granicy rok wcześniej poszło nam opornie – była walka z zakopanym autem w tym miejscu. Tym razem poszło bezbłędnie i bezdusznie sprawnie. Aż niesprawiedliwie, że tak łatwo. Widać zeszłoroczne frycowe wystarczyło.

Nie ryzykowaliśmy. Podjechaliśmy tak daleko jak się bezpiecznie dało a dalej piechotą (20 min) jednak po łatwym, otwartym terenie. Że będzie się działo w pierwszych rzutach – grupa była uprzedzona. Bez pudła! Czas na Ziemi Ognistej stoi więc nie miałem wątpliwości, że będzie doskonale.

Klatka wyrwana z chaosu, który tam panował.

Podczas gdy większość grupy skupiła się na pierwszych metrach, poprowadziłem Marcina w dalszy „róg” gdzie w spokoju mogliśmy haratać jednego za drugim.

Pamiętam swój najzacniejszy dzień na pstrągach podczas „pierwszej” wyprawy do Patagonii, gdy złowiłem 5 pięćdziesiątaków. Święto! Co poczynić jednak z dniem gdy łowi się 6 sześćdziesiątaków i to w godzinę?!

Blachy Olejnika (www.oldstream.pl) znów rządziły!

Marcin deklasował „konkurencję”

Kondycja i wygląd ryb były wyśmienite! Dobrze, że sprzęt pstrągowy w Patagonii przypomina w dużej mierze trociowy używany u nas w Polsce. Żyłki min. 0,25mm a najlepiej 0,27mm

Nawet Krystian, który wielkich pstrągów trochę w życiu zaliczył był w szoku.

Walka do końca!

Krystian mieszka w Sofii. Bułgarskie pstrągi, okazuje się są regularnie ćwiczone przez wędkarzy. Przynajmniej nie mniej niż nasze. U nas jednak wędkarze lubią żyłować na tym co noszą w pudełku z przynętami. Japońskie woblery Krystiana o różnych stopniach tonięcia i pracy pojawiającej się tak w swobodnym opadzie jak i podczas podciągania wyciskały nam gały. Przy nich wahadła zbrojone pojedynczymi hakami na linkach to pikuś ale znów cholernie skuteczny!

Na szczęście przy patagońskich kropkowańcach nie trzeba się wznosić na wyżyny zbrojenia w kosmiczne technologie. Wystarczy wierzyć i mieć nosa.

Marcinowi Patagonia wyraźnie namieszała w głowie. Dziwi się ktoś?

Bo, że ja skrzywiony jestem to już chyba mało kogo zaskakuje.

No i jak łowić po powrocie w polskich wodach?! Jak żyć?!
Ktoś powie „miękka faja” a mi po prostu serce się kraja na każdy śmieć w wodzie, na każdą rzekę, w której pstrągów mogłoby być znacznie więcej niż tam. Lenistwo, nieudolność (również zapisów prawa) i nieuczciwość gospodarzy wód w połączeniu z pazernością wędkarzy, którzy do tego wszystko by chcieli najlepiej za darmo to zabójcza mieszanka. Nigdy nie będzie dobrze a tam wygląda, że dobrze będzie zawsze!

Koniec jeziora tak jak rok temu był świetny. Ważne by wolno prowadzić przynętę, raz po raz podszarpując by nadać przynęcie niespodziewane, zaskakujące ryby ruchy.

Bezwietrznego dnia na tym akwenie nie zanotowaliśmy jeszcze. Zawsze wieje, fale rozbijają się o brzeg. Ryby łowi się zawsze, choć też biorą falami. Kilka godzin intensywnych brań, chwila przerwy i brania znów się zaczynają. Warto do tego dawać odpocząć wodzie. Ale czy my przyjechaliśmy by dawać odpocząć wodzie?! 😉

www.oldstream.pl

Z Tres Marias po prostu nie da się zejść bez radości kotłującej w klatce piersiowej, bez niedowierzania w to co się tam dzieje! Nadzwyczajne łowisko. Średnia łowionych ryb to 60cm+ !!!

Największa radość gdy nie robi się krzywdy wodzie. Wiadomo, że będzie żyła gdy wrócimy za rok, dwa lata, lat pięć, czy dziesięć – nie mam co do tego wątpliwości.

A że poza nami mało kto zna położenie jeziora; leży ono na prywatnej ziemi a właściciel nie lubi jak ktoś obcy się mu po „podwórku” kręci; teren dojazdu nie należy do łatwych; pogoda nie jest zbyt łaskawa muszkarzom a głównie oni podróżują z wędką po świecie i jeszcze kilka innych powodów więc jesteśmy pewni o los wypuszczonych przez nas ryb – będą tam na nas czekać. Aż przyjedziemy za rok, za dwa i wspomniane dziesięć!
Kto z nami tam był, tęsknić będzie już zawsze a niektórzy wręcz przestaną sobie wyobrażać początek kolejnego roku bez wizyty w Patagonii!

I samochody się ma cały czas na oku – choć w Chile jest to kompletnie bez znaczenia. To jeden z bezpieczniejszych krajów Ameryki Południowej. Ziemia Ognista dodatkowo pozytywnie wpływa na świadomość Chilijczyków, choć ceny potrafią powalić. Tam po prostu nic nie ma. I wszyscy dobrze o tym wiedzą.

Paweł po zeszłorocznej Isla Navarino totalnie połknął patagońskiego bakcyla. Już sobie nie wyobraża kolejnego roku bez powrotu w te strony. Dobrze wie – że to miejsce spełnia ludzkie marzenia. A jak sam mówi o Mariuszu Aleksandrowiczu – „mój człowiek od spełniania marzeń”! 🙂

Marzenia marzeniami, Patagonia Patagonią, jednak bez dobrych przynęt się nie uda.

A co powiecie o rybie Magdy?! Który z Was Panowie może się pochwalić taką jeziorową trotką?

Ten niby nieduży ale o ile dobrze pamiętam to… -nasty.

-Nasty m.in. po tych:


Większość Krzysia na te właśnie woblery – killery Grzecznika.

Widać blachy Pawła Nadrowskiego też dawały radę.

A Olo na obrotóweczkę 🙂 Bez gonitwy, bez napinki, poprawiając po „dzieciakach”!;)

To jedna z najszczęśliwszych dróg do auta. Idzie człowiek spełniony; szykował się wiele miesięcy, urabiał żonę, dzieci, szefa, własny portfel, nie wiedział czy ufać przeczuciom czy nie, czy będzie pięknie czy „jak zwykle jak ja pojadę to coś się spieprzy”? Tam wszystkie wątpliwości pryskają i na tej właśnie drodze do auta człowiek łapie się na tym, że ma pewność – podjął jedną z lepszych decyzji w życiu!

Spotkanie w lasku gdzie rok wcześniej obozowaliśmy i uganialiśmy się za… kolibrami. Czas na piwko i chwilę odsapu, uspokojenie dudniącego serducha! Oczywiście łowić mogliśmy niemal do ciemnego ale po co? Nie trzeba było więcej.

Krystian stwierdził, że czegoś takiego się nie spodziewał i nigdy nawet nie marzył!

Zapodaję właśnie kawał o wujku Józku – mistrzu ciętej riposty.

Chyba średnio mi wyszło 😛

Zboczyliśmy nieco z nadzieją, że mustangi podbiegną zaciekawione jak rok wcześniej.

Podchody z teleobiektywami były ostre…

Ale ze zdjęć ogierów tylko takie 😉


No cóż – nie tym razem. Pod górą szczęśliwości.

Ci których nie interesowały dzikie konie sprawdzili co słychać w strumyczku, który tak dobitnie sponiewierał Pawcia rok wcześniej. Były ale same małe – nic większego niż 40cm

Wyjazd z Tres Marias

I znów naszym domem na najbliższe dwie noce miała stać się Ea.Vicuna. Ciepłe miejsce, również pełne wyśmienitych wspomnień i powędkarskich radości.

Wschód słońca kolejnego poranka.

I fotogeniczne drzewko tuż przy budynku estancji. Ileż zdjęć mam mu już napstrykane?

Gdy słońce oświetla w ten sposób górę kondorów (lubią tam przebywać a koło południa gdy powietrze się ogrzeje często widać jak startują) czas ruszać na ryby.

Markowi dwa razy mówić nie trzeba.

Rio Rasmussen płynie kilkaset metrów od domku i…

… zachęca nie mniej niż Rie Rasmussen. Fotomodelka w moim guście nie jest ale jakby pomogła mi w garach to może bym i został w domku;)

Nurciki nęcą wędkarską wyobraźnię. Niestety tego roku bez dużych ryb. W minionych latach jednak nie dość że było ich pełno to jeszcze zdarzały się dobre sześćdziesiątaki a Andrzejkowi Biernackiemu wychodził nawet pstrąg na oko 70cm!

Jedni łowy z wędką a drudzy z aparatem.

Jak dobry sześćdzesiątak!

Ibisy płowe (Theristicus caudatus)często się kręcą przy Vicuni. Wiatr z daleka niesie ich nostalgiczne nawoływania. Dodaje to jakiegoś dziwnego smutku okolicy. Bogatej krainie pełnej drzew, mustangów, papużek i dzikich pstrągów nadaje miano pustki. Nadzwyczajne.

Pluszcz z gatunku Cinclodes fuscus.

Ze wszystkich zdjęć to akurat nie jest Gran Reservą.

Podczas gdy reszta postanowiła uderzyć na Rio Grande tudzież powtórzyć Tres Marias, wraz z Magdą i Grzesiem ruszyłem na zagubione jeziorko w górach.

Idzie się tam przez stary bukowy las – co nadaje wędrówce niespotykanego uroku.

Państwo Rauk na Tierra del Fuego.

Nęcąca Rasmussen.

Jakby się dobrze przypatrzeć to dostrzec można i naszą lagunę szczęśliwości. Nie wspomniałem, że gdy dojechaliśmy tam dzień wcześniej to najpierw przywitało nas stado mustangów. Niestety nim wyjąłem aparat czmychnęły spłoszone do tego lasku z lewej na dole.

Szlak do jeziorka w górach jest nieźle oznaczony – choć o zmylenie drogi wcale nie trudno.

Magda na jeziorku uważanym za uzdrowisko. Z pewnością dla duszy.

Po około 20 minutach rzucania (dość sporo jak na ten akwen).

Grzegorz zadbał byśmy mieli co jeść.

Hm… Już zapomniałem jakie piękne tam otoczenie!

Tylko czy to możliwe abym był już tam za długo?! Miałem jakieś zwidy, dziwne skojarzenia!

Grześ był z Magdą – poza rybami zatem nawet nie zauważał demonów, które mi nie dawały w spokoju połowić;)

Ten będzie smaczniejszy od potokowca.

Bekas magellański (Gallinago paraguaiae magellanicae) – najpiękniej upierzony bekas w Ameryce południowej.

Podczas gdy ja uganiałem się za bekasami Magda naniosła drewna a Grześ rozpalił ogień. To jest dream team!

Jak oboje stwierdzili – w tamtej chwili niczego więcej do szczęścia nie potrzebowali. Coraz mniej spotyka się takich osób. Mało kto potrafi docenić prostotę życia – choć na chwilę. Docenić dół piramidy Maslow’a. Pewnie by było to możliwe, potrzeby z wszystkich jej pięter muszą być zaspokojone. W końcu człowiek zaczyna się upajać tylko tym, że jest najedzony, jest mu ciepło i jest bezpieczny, chociaż zaraz po piętach depcze satysfakcja łowcy i doznania estetyczne.

Magda – bez kadzenia, nadzwyczajna kobieta. Jeśli ktoś myśli, że na rybach podąża za mężem – grubo się myli. „Partnerstwo” to chyba najlepsze słowo definiujące ich wspólne wędkowanie. I nie ważne czy wicher, czy deszcz. Para twardzieli!

Wspólne rozmowy tamtego dnia były deserem do takiego posiłku.

Samiec kondora, który wyleciał nam na pożegnanie z jeziorkiem był jak wisienka na torcie.

Byliśmy widać czymś nowym dla niego, może z daleka wyglądającym na padlinę;) Pojawił się zza linii lasu i dość długo krążył nie za wysoko nam nad głowami.

Oblicza lasu za Estancją Vicuna

Podchodzą tam też konie. Z pewnością nie dzikie. Estancja posiada kilka wierzchowców. Mustangi trzymają się po przeciwnej stronie drogi za rzeczką.

W drodze powrotnej z Ziemi Ognistej mijamy kilka jeziorek, które są pewną metą by zobaczyć flamingi. Swoiste perełki, odcinające się swą barwą od surowszych kolorów pampy i bukowych lasów.

Czerwonaki chilijskie (Phoenicopterus chilensis) na Ziemi Ognistej zimują.

Magelanki zmienne (Chloephaga picta) niegdyś tępione za konkurowanie z owcami o pastwiska (pokazuje to też skalę ich występowania), dziś powszechnie przez nas spotykane.

Lumpas spotkany gdzieś na wysokości Cameron

Prawdziwa kultura gaucho ciągle jest tam żywa. Nie na pokaz, nie w pięknych poncho bo przejeżdżać będą turyści. Prawdziwa, wręcz ordynarna do bólu. My jednak w swoją stronę, oni w swoją.

Jedno z 4 głównych skrzyżowań Ziemi Ognistej po stronie Chile. Część z naszej grupy przy pomniczku Indian Onas, którzy niegdyś zamieszkiwali te tereny.

Oni

My

Część ekipy została na wędkarskim rekonesansie na Rio Marazzi, podczas gdy drugie auto zjechało do jej ujścia, gdzie istnieje naturalna kolonia pingwinów królewskich i utworzono tam coś w rodzaju parku. Świetne miejsce do obserwacji i fotografowania tych ptaków.

Aptenodytes patagonicus. Po lewej “trębacz” – samiec podczas zalotów, wydający charakterystyczny, przypominający fałszującą trąbkę dźwięk. Odpowiednik młodego Iglesiasa jakby wyłączyć mu playback – a laski i tak wpatrzone jak w obrazek;)

Pingwiny od 10 lat zaczęły w celach rozrodczych wracać w to miejsce, jednak przyszłość kolonii stoi pod dużym znakiem zapytania.

Młode owszem – klują się ale ich przeżywalność potem jest na drastycznie niskim poziomie.

Co ciekawe, okoliczne wykopaliska dowodzą, że w miejscu tym kolonia istniała już 6000 lat temu!

Druga kolonia co do wielkości pingwinów królewskich na Ziemi Ognistej istniała w ujściu Rio Azopardo, która jest nam dobrze znana. Niestety tamtą kolonię stosunkowo niedawno wybiły kondory, choć Herman przed paru laty znalazł tam kolejnego (niestety znów zadziobanego) pingwina. Natura walczy o przetrwanie. Cała nadzieja jednak już tylko w tej kolonii. Kolejne znacznie bardziej na południe.

Chmury nad Bahia Inutil.

W nich nadzieja królewskiej kolonii.

Park pingwinów jest chyba główną atrakcją turystyczną chilijskiej Ziemi Ognistej. Całodniowe wycieczki, również takich dzieci by móc obserwować te ptaki nie są niczym nadzwyczajnym.

Takie spędy owiec też nie są niczym nadzwyczajnym. Psy doskonale wiedzą co mają robić. Gauchosi niewiele mają do roboty, choć lekkie zajęcie to nie jest – często muszą przegonić stada przez kilkadziesiąt kilometrów! Całą drogę pokonują najczęściej pieszo, czasem tylko konno.

Ten był jednym z mniejszych. Czekaliśmy aż nas miną tylko jakieś 10 minut.

Ruszamy na prom!

A tam znów czarnogłowe!


Z wrażenie można wytrysnąć!;)

Kolejnym przystankiem było Puerto Natales, gdzie przespaliśmy się w miłym hoteliku i zjedliśmy niezłe śniadanko (niezłe dla mnie – bo robić nie musiałem;) ).

Przed nami druga część wyprawy, jakże inna od Ziemi Ognistej – Torres del Paine. Humory dopisują.

Tuż za Puerto Natales nadzwyczajne spotkanie. Zgromadzone wokół karakary świadczyły, że coś się kroi.

Panie i Panowie – Aguja Wielka (Geranoaetus melanoleucus). Ptak duch – widziany przez nas kilkukrotnie, najbliżej rok temu na Isla Navarino kiedy w końcu dał się sfotografować. Pojawiający się zawsze z nikąd i znikający tak nagle jak się właśnie pojawił.

Takie spotkanie i takie pozowanie jednak przerosło jakiekolwiek moje oczekiwania i marzenia amatora fotografii.

Żerowała na potrąconym pewnie przez auto króliku, jako że ten leżał tuż na poboczu. Choć niewykluczone, że tam go i upolowała. Mimo zaniepokojenia naszą obecnością a w końcu i całego autokaru turystów, którzy nie umieli się zachować bardzo ciężko było jej pożegnać się z łupem.

W końcu postanowiła się oddalić z zamiarem zabrania mięsiwa. To jednak w ostrych szponach się po prostu rozpruło!

Usiadła na płotku nieopodal i najwyraźniej czekała aż ludziska się oddalą. Nie chcieliśmy straszyć tegoż pięknego ptaka więc zaraz wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy przed siebie.

Było to jednak kolejne z naprawdę wartościowych przeżyć w tegorocznej Patagonii. Spotkanie oko w oko z Agują Wielką. Trzeba mieć dużo szczęścia by móc zrobić takie zdjęcia! Coś (lub ktoś) musi śmiałkom sprzyjać.

Tak jak pogoda na Ziemi Ognistej uparła się nam uprzykrzać pobyt wiatrem, chłodem i deszczem tak słońce od tego dnia miało palić nasze gęby (i Magdy twarz:) ) do przesady. Ale widoki po drodze mieliśmy obłędne. Takie dni w Torres del Paine po prostu się nie zdarzają!

Wierze lodowego błękitu – brama do Andów, miejsce gdzie rodzą się kondory i patagoński wiatr.

Cuernos (Rogi)

Tam zaczynają się Andy. Ameryka Południowa za nimi to już nie ta Ameryka Południowa, którą każdego roku odwiedzamy z myślą o patagońskich salmonidach.

Postoje na robienie fotek zaczęły się coraz mniej niektórym podobać. No ale tak to jest gdy cały poprzedni dzień nie chwyciło się za wędkę. Nerwowa atmosfera miała nieco popsuć sielankę dnia.

Na szczęście nie u wszystkich.

No ale jak tu się nie zatrzymać i foty nie zrobić?!


W końcu odbijamy od masywu wież.

Niestety by ostudzić nerwy decydujemy się na obiadek w restauracji a ta prowadzona przez gauchos funkcjonuje jak gauchos – na gotowe danie czekaliśmy ponad godzinę. Zabijałem więc czas znów foceniem.

Klasyczny gaucho zaganiający do zagrody konie.

Wystrój niezły, widoki za oknem obłędne, żeby jeszcze chciało być smaczniej i taniej.

Jemy, jemy bo zameldować w domkach się trzeba i… na rrrrryby!

Wraz z popołudniem pojawiły się zbawcze chmury na niebie.

Łowienie w takiej scenerii to estetyczne doznanie najwyższych lotów.

Widzicie czaszkę ze śniegu na ciemnym granicie rogu? Mogłaby robić za okładkę Black metalowej kapeli! Miała się nam przyglądać przez cały pobyt w Parku. Popołudniami śnieg stawał się nieco mniej wyraźny, jednak nad ranem przez noc najwyraźniej dopadowywało białego puchu. Wysokośc około 2600m n.p.m.

I pod czujnym okiem czaszki, Grześ w pierwszej godzinie łowienia na Rio Serrano zapina zacną lokomotywę! Że Kingi w rzece będą, nie miałem wątpliwości. Byliśmy jakieś 20 dni później niż rok wcześniej kiedy to łososie się zaczynały. Krótka obserwacja z mostu kilka godzin wcześniej zaowocowała dwoma zobaczonymi łososiami.

Na 60 gramowe Abu Toby udaje się złowić pierwszego łososia królewskiego 91cm.

Rio Serrano zarybiono kingiem 15 lat temu a efekt tego zarybienia możecie właśnie podziwiać w rękach Grzesia Rauka. Nieco ciemny już srebrniak samicy.

A wszystko w tym miejscu – w wypływie Rio Serrano z Lago Toro. Klasyczne tarlisko gigantycznych łososi królewskich.

To chyba najpopularniejsze miejsce na całej rzece. Nierzadko mijamy się tam z konkurencją. Niestety nie jest to Ziemia Ognista z jej znikomą presją. Pół dnia jazdy od Punta Arenas swoje robi. To jednak miejsce, w którym dwaj napotkani muszkarze chwalili się, że złowili w tym roku 143cm i 147cm ryby!

Ja wraz z Markiem podążyliśmy do miejsca, gdzie poniżej metalowej liny złowiłem rok temu zacną rybę. Długo nie czekałem jak Markowi przyłoił król!

Tym razem 97cm znów bardzo ładnej, zdrowej ryby przed tarłem. Dobre miejsce!

Identycznej długości rybę, w tym samym miejscu rok temu miał także Sławek Jurkan. Sławek jednak na muchę a Marek teraz na taką samą blachę jak Grzegorz! Już wiedzieliśmy co należy zakładać. Blach tych po zeszłym roku nam nie brakowało. Przygotowani byliśmy wydawało się perfekcyjnie.

I wypuszczenie – tak zacnego przeciwnika nie sposób ubić. Za tyle szczęścia ile otrzymujemy od zmierzenia się z kingiem choć tyle możemy zrobić – wypuścić go.

Wszystkiemu przyglądała się torpedówka (kaczka z rodzaju Tachyeres).

Pawłowi niestety nie udało się wyciągnąć króla, musiał się zadowolić takim potokowcem, który kręcił się poniżej tarliska łososi, pewnie w oczekiwaniu na spływającą ikrę.

Kolejny poranek miał nas zastać w miejscu właściwym. Co fajne – można dojechać do samej wody i to na najważniejszym, pełnym ryb odcinku. Jak wspomniałem – miejsce bardzo popularne tak wśród lokalesów jak i wędkarzy, którzy podobnie jak my zmierzają pół świata by dotrzeć właśnie tu.

Krzysztof po straconych dzień wcześniej chyba pięciu a tego dnia trzech rybach w końcu szczęśliwie wyciąga pilnującą najwyraźniej gniazda samicę 98cm

Stała w dość niepozornym miejscu tuż za muldą żwiru marszczącą powierzchnię rzeki.

Wzięła nie na jaskrawe Toby (które wieczorem zostały wszystkie pomalowane lakierem do paznokci na jaskrawy pomarańcz) a na srebrną karlinkę, która wcale tak głęboko nie schodziła.

Upragnione trofeum, którego próby złowienia do tego momentu były takie frustrujące w końcu zaraz odpłynie. Rybka zaliczona działa jak gol w pierwszej połowie na drużynę, która go strzeliła. Później już nie ma tak stresującej napinki.

Dla Pawła jednak pierwsza połowa ciągle trwała.

Ciągle bez szczęśliwego „gola” – bez Kinga. Nieopodal naszego domku ale też w dobrym miejscu – na chyba najgłębszym zakręcie rzeki.

Po południu poniżej wypływu z Toro miałem spotkanie znów z torpedówka. Myślałem, że jak zwykle z magellańską (Tachyeres pteneres), która jest nielotem.

Było widzieć moją minę! Wiedziałem dobrze, że ptaki te nie latają. Byłem pewien, że jestem świadkiem przełomowego odkrycia, progresu ewolucyjnego. A okazało się, że to nie magellańska nauczyła się latać ale do czynienia miałem z torpedówka lotną (Tachyeres patachonicus – o której istnieniu wcześniej nigdy nie słyszałem), która notabene lata bardzo rzadko ale jednak potrafi. Ta kaczucha grała mi na nosie i na ego, że jestem odkrywcą przełomu przez wszystkie dni naszego tam pobytu. Latała w tę i we w tę.

Skała pod którą Marcin Sulimierski złowił metrową samicę rok wcześniej tego roku stała się miejscem, gdzie łososie wybitnie grały nam na nosie!

Spławiały się tam raz po raz. Widok był obłędny!

Po kolej każdy z nas marnował tam swój czas, łudząc się że jemu akurat weźmie. Oczywiście – nie było na to szans.

W końcu każdy się zniechęcał i szedł szukać szczęścia gdzie indziej.

Po czym, któryś z króli znów się pokazywał…

…i spod ziemi wyrastał kolejny śmiałek liczący na sukces.

Ryby spławiały się w tych samych miejscach, tych samych nurtach i śmiem twierdzić, że były to te same ryby przypisane konkretnym właśnie miejscówkom. Spławiały się nieregularnie ale często, nie zmieniając pozycji. Większą szansę miałem, jak widać „złowić” je migawką aparatu niż wędką.

Skoki bywały i symultaniczne!

Jak pisałem w artykule do nr 5(116)2016 WMH pod tytułem „Gra o tron” popisy królewskich łososi prawdopodobnie były związane ze zwyczajami godowymi, kiedy to samce „po zainstalowaniu” w pobliżu tarlisk podkreślają swą obecność, a hałasem i pluskami pokazują swoją wielkość i siłę. Zniechęcają konkurencję i zachęcają dziewczyny. Takie puszenie się bojków na dyskotece.

Pogoda podobnie jak rok temu przeginała w drugą stronę, tzn. lampa była wręcz okrutna. Woda z pewnością prześwietlona na wskroś raczej nie pomagała wędkarzom. Choć im więcej z Kingami mam do czynienia tym jakby więcej niewiadomych się pojawia. Po pierwszym dniu np. wszyscy przemalowywali blachy lakierami do paznokci (Magda była urzeczona naszą wprawą;) ) na fluo pomarańcz a kolejnego dnia po rybie Krzyśka i przede wszystkim sugestiach lokalesów (że nasze ostre kolory sprawdzają się tylko na początku, zanim ryby zajmą pozycje – „zainstalują się”) blachy były drapane i szorowane – bo ponoć naturalne kolory znacznie lepsze. A w końcu the best okazały się łamane woblery Rapali (Countdown) w kolorach „fire tiger” co odkrył Marcin. Po dwóch dniach lokalesi wszyscy mieli ganiać z przynętami jakie myśmy używali! 😛 Wszystko ciągle z tym widokiem za plecami.

Marcin Janaszkiewicz (woblerowy odkrywca) w miejscu właściwym późnym popołudniem. Nim wyprawa się skończy, biedak straci kilka naprawdę fantastycznych ryb.

Jaskuła wraca z Markiem i Krzysiem do domku – tamtego dnia mieli już dość. Morale zaczęły kuleć – Kingi to jednak nie pstrągi Ziemi Ognistej. Torres del Paine zyskało nową ksywę – „Torres del Pain”.

Nazwałem to zdjęcie „Święty Olo” jako, że po powrocie do domu odkryłem tą świetlistą łunę niczym aureolę wokół całej postaci wędkarza. Najspokojniejszy, najpokorniejszy wobec zastanych warunków i realiów łowiska nie ganiał jak „młodziki” przeklinając skaczące ryby a wręcz delektował się tymi obrazami. Co ma być to będzie.

Aureola być może była oznaką, że Olo miał zostać wybrańcem! Wybrańcem czego? Sami zobaczycie.

Jako, że pogoda ciągle nie chciała się zmieniać i bardziej sprzyjała zwiedzaniu niż wędkowaniu część ekipy ruszyła któregoś dnia na lodowiec Grey.

Jest on częścią Patagońskiego Lądolodu Południowego – największego poza Antarktydą i Grenlandią. Inną jego częścią jest odwiedzony przez nas rok temu Perito Moreno. Do obu dopływa się łodziami a whisky czy rum z fragmentem unoszących się na wodzie icebergów smakuje obłędnie!

Rok wcześniej dostaliśmy cynę o niewielkim dopływie Serrano – Rio Nutrio, wypływającym z ukrytego w górach jeziorka. Kingi mają podążać tam na tarło. Czasu nie mieliśmy już by to sprawdzić aż do tego roku. Wcześniej zlukałem sobie wszystko na Google Earth. Wyglądało to dobrze.

Ujście Nutrio do Rio Serrano patrzy sobie na taki oto widok.

Huala (Podiceps major) – największy z perkozów. Perkoz olbrzymi.

Nie każda góra ma swój browar. Cerveza Austral – jedno z lepszych piw jakie pijemy. Rodem z Punta Arenas.

Marcin wędkarz i ta biała plamka w tle to…

Martin Pescador – Jego imiennik.

Ostatnie kilkaset metrów Nutrio ma jeszcze jakąś sensowną szerokość. Rok temu nawet zawirował tu jakiś 60-tak Jankowi czy Marcinowi.

Nieco wyżej jednak rzeczka zmienia się w strumyk, który wręcz można przeskoczyć. Do tego cholernie zarośnięty. Marcin nie chcąc zmarnować dnia zrejterował, więc ruszyłem samotnie w górę – odkryć tajemnicę jeziora.

Teren był masakrycznie ciężki, ale udało się dotrzeć do kilku tak fantastycznych dziur (schowałby się tam ciągnik TIR-a!), że nie miałem zamiaru rezygnować. Odprowadzały mi tam nawet niezłe ryby. Największy jednak 60-tak, którego spłoszyłem stał w strumyczku jak na zdjęciu wyżej. Nie sposób było poprowadzić przynętę by po metrze, dwóch nie ugrzęzła w zielsku.


Duża szkoda bo mniejsi bracia, których łatwiej w głęboczkach było oszukać ubarwieni byli pięknie!

Zielone rzęsy Torres del Paine. Przedzierałem się spocony przez las. Pragnienie dawało się we znaki. Strumyk ciągle się zwężał. Z pewnością opowieści o idących na tarło chinookach do jeziora wsadzić należy między mity! Jedyne co mnie ciągnęło to obraz jeziorka oglądanego przez rok cały na Google Earth. Skoro w takich bredniach były pstrągi to w jeziorze muszą być w końcu na bank!!!

Tego się jednak nie spodziewałem!

Ale wtopa! Dzień w dupę. Nawet jakby coś tam pływało to poprowadzić przynętę nie sposób. Shit happens. No cóż – niełatwe jest życie odkrywcy. Szczególnie tatarakowych kaczych dołków:P

Fuchsia magellanica

I jedna z rudosterek patagońskich (Enicognathus ferrugineus) – jakoś wyjątkowo nieuchwytnych tego roku dla mego obiektywu.

Wracałem z aparatem na szyi, nie żałując sobie szukania kadrów. Te jakby same do mnie przyfruwały. Karakara (Polyborus plancus).

I znów Magelanki zmienne. Na pierwszym planie gąsior, haremik w tle.

Krzysztof z Krystianem dzień spędzili na innym, tajnym jeziorku, na którym rok temu Mariusz złowił potoka 71cm. Odsapnęli trochę od wybrednych chinooków i dali odpocząć zszarganym nerwom. Ale co się dziwić skoro zadbali o to tacy kropkowani psycholodzy:



Największy zaś miał 67cm! Fantastyczna ryba!


Mi musiały wystarczyć widoki gdy po nich jechałem.


Czaszka ciągle upierała się podglądać.

A gdy słońce zaczęło zachodzić zawitałem znów na wypływie Serrano z Lago Toro.


Paweł skupiony na rybach wydawał się odporny na widoki za plecami.

Lodowiec Grande Paine (2730m n.p.m.) nęcił jednak za bardzo.

Serrano i łomoty ciągle skaczących królów jednak wcale nie były gorsze. Nurty pięknie szemrały.

Chrzanić ryby!

Ostatni e spojrzenie gasnącego dnia.

I pierwsze się rodzącego.

Jest jeden dostrzegalny minus tego naszego podróżowania. Nie byle jaki niestety. Człowiek zaczyna się uodparniać. Po wielu przygodach, doświadczeniach i widokach „z najwyższej półki” czasem trzeba się wyluzować, popracować nad tym by skromniejsze widoki i ryby skromniejsze naszej polskiej rzeczywistości dalej potrafiły kręcić. Serca do wędkowania w Polsce już znacznie mniej, szczególnie w oprawie śmieci w naszych rzekach. Z najbliższymi wiele rozmawiamy, spędzamy masę czasu pochyleni wspólnie nad zdjęciami – niech będzie, że rozumią. Ale jak tu wytłumaczyć kumplowi na piwie czy poznanej gdzieś w lokalu lasce jak wygląda Torres del Paine w pierwszych promieniach dnia? Albo co się czuje mogąc na to patrzeć?

Rozmowy o ważeniu piwa, nowootwartej knajpie czy o perfumach, opaleniźnie, imprezach tudzież jeżdżeniu na rolkach są przy tym tak żałośnie denne, że aż osłabiają.

Bywa, że człowiek otoczony na miejscu ludźmi czuje się… sam.

Śniadanie dla duszy.

Guanaco w Parku Torres del Paine są tak przyzwyczajone do ludzi, że można zrobić bezczelnie bliskie ujęcia.

Dzięcioł chilijski (Colaptes pitius)

Dziwne bo jakoś wcześniej nie było mi dane zaobserwować tego gatunku w naturze. A tu na jednym drzewku siedziało ich kilka. Nie bały się, przynajmniej nie na tyle by uciekać. Niepokojone jednak głośno protestowały wibrującym w czaszce piskiem.

Sylwetkę dzięcioła zobaczycie na najwyższej gałęzi z lewej strony. Z prawej „Święty Olo” na tle Torres del Paine.

I gdy tak cykałem foty z dala dostrzegłem, że Olek po prostu zaczął coś holować!

„Coś”



Bo jak Olek dobrze wie i inni wtajemniczeni „łososiarze” wiedzą, łowienie łososi to nie tylko kwestia sprzętu, przynęty, umiejętności, doświadczenia czy nawet bycia w odpowiednim miejscu, w odpowiedniej chwili…

Łosoś po prostu musi być dany.

115cm spod „nóg” Torres del Paine, spod “nóg” Andów.

Torres del Paine za plecami, Torres del Paine na koszulce, Torres del Paine w sercu i w duszy!

I to w pełnej lampie, nie na wobka, które ostatnimi dniami notowały najwięcej brań ale na stosunkowo niewielką, jaskrawą wahadłówkę (42g). Niby „święty” a jak określił Olka Waldek po tej rybie – „Prze-ch…” 😉

Za chwilę każdy pójdzie w swoją stronę.

Wielokrotnie w środku dnia i w tej okrutnej lampie mogliśmy obserwować jak nurt niósł środkiem rzeki kłęby piachu. Kingi kopały gniazda tarłowe. Już gorzej chyba trafić nie mogliśmy. Marcin tamtego dnia miał stracić chyba 4 ryby!

Słońce intensywnie oddziałowywało na masy lodu wokół, nocami wydawał się jednak uzupełniać. Ten niebieskawy kolor lodu to własnie odcień „paine”.

Dorosła aguja, przez swój ogon w kształcie rombu trudna do pomylenia podczas lotu. Stała się dla mnie dobrym omenem.

Tam gdzie nieopodal Marcin stracił dwie ryby w końcu zacinam wymarzone trofeum. Regułą już się tam stało, że biorą na pożyczone przynęty.

Ponad 90-cio centymetrowa samica już z chorym ogonem od kopania gniazda tarłowego.

Wspólne szukanie króli w „Torres del Pain”.

Marek za parę tygodni będzie się chłodził w Finlandii, póki co opalał się w Andach.

Didymo – zmora przyniesiona przez nieodpowiedzialnych wędkarzy z Nowej Zelandii.

Glon ten zarasta wszystko, niszczy tarliska i jest tak inwazyjny, że w rzekach rozprzestrzenia się nawet pod prąd! Na Ziemi Ognistej zainfekowana jest Rio Azopardo i słynna Rio Grande. Ciężko powiedzieć czy to Didymo czy zbieg okoliczności ale odkąd pojawiło się w Grande, ilość łowionych w Chile wielkich troci drastycznie zmalała.

Rollandia chilijska (Podiceps rolland) – najmniejszy perkoz Patagonii.

Polują na niewielkie rybki ale nie pogardzą też zieleniną – najlepiej by było jakby najbardziej lubiły Didymo?!

Magelanki zmienne w locie.

Gąsior

Rzut oka na dolinę południowego Torres del Paine – główne nagromadzenie hoteli i innych noclegodajni. Błękit Serrano jeszcze ładniejszy od tego „paine”.

Środkowy rząd domków; drugi od dołu (jaśniejszy) a także jeden rząd w prawo i domek dalej od rzeki.

Odsypianie zaległości snu na przełomie stycznia i lutego.

I ostatnie popołudnie na wodzie.

Państwo Rauk w miejscu Olkowego Kinga (raczej queen bo samica).

Ja znalazłem jednak lepszy sposób na żegnanie się z Andami.

Panamski rum Abuelo towarzyszy nam we wszystkich wyprawach w Ameryce Południowej od Boliwii z 2011 roku. Jedyny lepszy to Flor de Cana z Nikaragui.

Treser króli w parku Wież Lodowego Błękitu.

Miło się uskutecznia DH gdy na brzegu czeka umilacz.


Marek generalnie nie pije ale jak przyjął to od razu zapiął rybkę!

Srebrne małe szczęście podarowane przez Rio Serrano na pożegnanie.

Killerzy

Ostatnią rybą wyprawy była jednak troć Magdy!

Temperatura i brak wiatru w Torres del Paine sprzyjała komarowej pladze. Dobrze, że tylko wieczorami ale momentami było absurdalnie dużo moskitów – zupełnie jak na Kolskim czy Kamczatce!

Ostatni wschód w TdP

Temperatura światła obłędna!

Wszystko zmieniało się jak w kalejdoskopie i wręcz w oczach. Aparat ma co robić.

Jak zwykle wyprawy w Punta Arenas kończymy w restauracji La Luna. Stolik czekał i doprawdy wyborne wino Montes Alpha także. Szkoda, że brakowało go w sklepach.

Krab królewski zapiekany w serze był wyraźnie najlepszym wyborem. Krewetki w sosie pili pili, które wyleciały z karty ale czegoż się nie robi dla stałych klientów – też dały radę.

Gdyby nie Ci dwaj Panowie to wracałbym do domu w znacznie lepszej kondycji. Noc miała okazać się zgubna choć bardzo miła! 🙂

W wyprawie udział wzięli (od lewej, dół):
Krystian Kosturski, Paweł Jaskulski;
(od lewej, góra):
Marcin Janaszkiewicz, Rafał Słowikowski, Marek Lechowski, Krzysztof Bartosiak, Grzegorz Rauk, Magdalena Rauk, Aleksander Pastuszak.

Jak kończyłem artykuł w WMH:
„Cokolwiek łososiami sterowało, bycie nad rzeką w trakcie ich akrobacji było swoistym przywilejem. Warto odłożyć wędkę i nerwy na bok. Usiąść, odkorkować wino bądź rum i oddać delektowaniu. Być może chwycić za aparat i uwiecznić trochę tej pięknej gry… gry o tron. Niedługo, wszyscy Ci bohaterzy będą martwi. Ich miejsce zastąpi nowe życie w cieniu Andów, by po kilku latach (z reguły 3 żerowania w morzu) rozegrać podobną grę znów pod Torres del Paine. A wtedy Rio Serrano znów usłyszy plusk naszych przynęt albo… odkorkowywane nowe wino.”

Pozwólcie, że nim oddam głos Marcinowi Janaszkiewiczowi powrócę do Bobkowskiego, bo to może te słowa oddadzą kumplowi czy tajemniczej, pięknej nieznajomej co człowiek czuje będąc w Patagonii:
„Jest mi tak dobrze. Nieraz, gdy w zawrotnym tempie uwijam się po ulicach na rowerze, gdy świeci słońce, jestem tak szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu. Odkryłem uśmiech myśli. Nie umiem tego inaczej nazwać. Mam ochotę błaznować sam do siebie, robić głupstwa sam dla siebie; rozsadza mnie jakaś głupia radość i lekkość. Wszystko mi się podoba, wszystko wokoło jest jak muzyka. Chwytane w przelocie nastroje poszczególnych ulic i widoki wiją się wewnątrz mnie jak jakiś roztańczony korowód par, każda w innym stroju. Piję coś wielkimi łykami, czego nie umiem określić. Młodość? Dobrze mi, bo jestem młody i silny; dobrze mi, bo jestem sobą i myślę tak swobodnie, jak nigdy dotąd. […] Czego więcej potrzeba?”

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Janaszkiewicz, Rafał Słowikowski, Paweł Jaskulski, Krystian Kosturski.

Na zakończenie słowa Marcina, który był z nami pierwszy raz:
„Czy pamiętacie czasy swego dzieciństwa, kiedy świat wydawał się ogromny, a podróże w nieznane odbywaliście tylko dzięki szkolnym lekturom? Doskonale pamiętam jak bardzo zazdrościłem znanym reportażystom, takim jak Kapuściński tego, że mogą udać się w nieznane, zagłębić w nową rzeczywistość i swą relacją podzielić z czytelnikami. Żałowałem wtedy, że urodziłem się w czasach, gdy człowiek zbadał już każdy metr tego globu, opisał wszystko co możliwe, a nasze podróże i doświadczenia mogą być już tylko wtórne i odtwarzać szlaki dawno przedeptane stopą innego człowieka. Gdy dorosłem, świat skurczył się do rozmiarów pomarańczy. Gnany pasją w poszukiwaniu miejsc, w których połowy stają się niezapomnianą przygodą, która wyzwala w nas chłopięcą radość, zrozumiałem że każda podróż to odkrywanie świata na nowo. Przecież każdy z nas stając po raz pierwszy na nowym lądzie, przybywa tam z innym bagażem doświadczeń, oczekiwaniami i nadziejami. To uczucie odkrywania świata na nowo stało się szczególnie silne w moi sercu kiedy to “szczodra rzeka” zawiodła nas do dzikiej Patagonii.
496 lat po Ferdynandzie Magellanie postawiłem stopę na Ziemi Ognistej. Rejon znany mi do tej pory tylko z książek oraz relacji kolegów podróżników z Bayan-goł, od zawsze wzbudzał moje zainteresowanie, nęcił i kusił, jakby skrywał w sobie jakąś tajemnicę. Stałem się odkrywcą. Wyobraźcie sobie piękno krajobrazu nieskażone ingerencją człowieka, dla którego ta ziemia jest jedną z mniej przyjaznych do życia w Ameryce Południowej. Tylko w takich miejscach można poczuć, że znany nam do tej pory świat został gdzieś daleko za nami, a od teraz musimy poddać się prawom natury do której zawsze należy ostatnie słowo. Nieskazitelnie czyste powietrze, przezroczysta woda, majaczące w oddali góry, prastary lodowiec, pingwiny królewskie, wszędobylskie Guanaco i poczucie izolacji, jakiego nie doświadczyłem nigdy wcześniej, to wszystko co ma do zaoferowania Ziemia Ognista. Podróż do Patagonii uświadomiła mi prawdziwość słów Kapuścińskiego, który w “Podróżach Herodota” powiedział: “ Podróż nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo, że fizycznie dawno nie ruszamy się z miejsca”.
Moja taśma pamięci wciąż odtwarza piękno Patagonii, a jej widoki wciąż błąkają się pod powiekami mych oczu. Wracam tam zawsze, gdy chcę na chwilę uciec od zgiełku świata. Wystarczy zamknąć oczy i przewinąć taśmę. Oto moja/nasza „taśma pamięci”, ta po którą będę często sięgał, ta z najwyższej półki – GRAN RESERVA.”