Ileż to razy, przy zbiórce na koniec wędkowania pytamy kolegów „jak poszło”? Nie inaczej jest na wyprawach – w starej estancji, przy namiotach bądź przy aucie. „Jak Wam poszło?” Nierzadko ktoś żałuje, że w ogóle pytanie zadał.

Wyprawy są koleżeńskim, jeśli nie przyjacielskim przeżyciem. Ale jak to w tym męskim świecie bywa, nierzadko gdzieś wkrada się odrobina rywalizacji. Jeśli w składzie znajdzie się jeszcze jakiś „ciśnieniowiec”, „wywieracz presji” współzawodnictwo potrafi nabrać na sile.
W przypadku gdy danego dnia komuś łów niekoniecznie się uda, co nawet na wyprawach może mieć miejsce, za to ktoś inny nałoi lujów ile wlezie – nie zawsze kończy się jedynie na zaskoczeniu, bądź delikatnej irytacji. Czasem męska duma zostaje mocno zraniona, wyłażą uśpione frustracje. Podczas swych pierwszych wypraw wędkarskich byłem nawet świadkiem cudzego szału! I to na własne życzenie – przez odpowiedź na prosto zadane pytanie.

Charles Bukowski w swoich „Kobietach” świetnie to zjawisko przedstawił opisując scenę zazdrości nijakiej Lidii Wąs, która najpierw sama dzwoni z zapytaniem o nową „znajomą” swojego ex – staczającego się poety Chinaskiego, a potem …

„- I co? Wróciła z szampanem?
– Kto?!
– Ta Twoja dziwka.
-Tak, wróciła.
– I co?
-Nic. Wypiliśmy szampana. Dobra rzecz.
– A potem?
– No… wiesz.
Wydała z siebie długi, oszalały skowyt jak wilczyca postrzelona w śniegach Arktyki i pozostawiona, żeby wykrwawiła się na śmierć […]
– Nie opowiadaj mi o swoich kobietach! Nie chce słyszeć o twoich zdzirach! […]
Nie chcę słuchać o twoich wycieruchach!”

Zatem smak porażki po rybach da się jeszcze przełknąć ale gdy ktoś inny w tle triumfuje, opowiadając o swoich licznych tego samego dnia rybach, gorycz tężeje. Na język zaś cisną się słowa o wycieruchach 😛

Jak zwykle z Mariuszem i w tym roku byliśmy najbardziej uprzywilejowani, jako że z jednej wyprawy, bezpośrednio zaczynaliśmy kolejną. Przyszło nam tylko wrócić z Argentyny znów do Chile.

Objeżdżając piękne i łaskawe w tym roku Torres del Paine dobić mieliśmy do Puerto Natales.

Niezwykle popularne wśród turystów, miasteczko to znane jest też ze sporej populacji łabędzi czarnoszyich przebywających w Cieśninie Ostatniej Nadziei.


Puerto Natales otoczone jest malowniczymi wzniesieniami, w których jaskinie kryją mnóstwo ciekawostek – od pozostałości po Indianach Alacaluf do kości leniwców olbrzymich (Mylodon darwini).

Natales ściąga rzesze turystów, jako że jest to doskonała baza wypadowa do parku Torres del Paine, słynie z fajnych knajp i niezłych restauracji, choć te – wiemy z doświadczenia nie są już tak świetne jak przed laty.

Kau Lodge – bardzo przyzwoita meta dla znużonych podróżników. Serwują tam świetną kawę, pokoje są gustownie urządzone i spotkać można bardzo miłe towarzystwo.

Kolejnego dnia dotarliśmy do Punta Arenas, gdzie po udanych zakupach prowiantowych skierowaliśmy się w stronę lotniska.

Chłopaki z drugiej grupy właśnie lądowali.

Z nowym dniem, zaczęła się kolejna, wspólna przygoda. Przeprawa przez Cieśninę Magellana z uwagi na oryginalne towarzystwo była wyjątkowa.

Matka Tonina czarnogłowego (cephalorhynchus commersonii ) z młodym igrająca tuż przy burcie promu. Ciąża tych ssaków trwa 11 miesięcy, zatem malec począł się na pewno poprzedniego lata.

Toniny te, zwane też delfinami czarnogłowymi, delfinami Commersona lub delfinami –pandami są podobnie jak my amatorami kalmarów i krabów królewskich.

We wcześniejsze lata też je widywaliśmy podczas tej przeprawy promowej lecz nigdy się nie udało zrobić sensownego zdjęcia. Może dlatego, że było lato pływało ich tam kilkanaście.

Drogi przez chilijską Ziemię Ognistą to najczęściej szuter i oczywiście wszędobylskie owce.

I jak zwykle za skrętem na Russfin poza flamingami na jeziorkach, także guanaco.

Kolejna grupa właśnie przekracza bramę Domu Zaginionych Chłopców. Niektórzy po raz drugi, niektórzy szósty, większość jednak po raz pierwszy. Oj nie wiedzą, że lada chwila znów się zakochają.

Zbliżając się do jeziora Fagnano, naprzeciw nam wyjechał wraz z wnuczką gospodarz tych ziem – Senior Herman Genskowsky. Nie wiem czemu nikt nie sfotografował wnuczki estancjonera (sic!)

I już w Grande Cabana nad Lago Fagnano. Mapa sterroryzowanej przez wiatry Ziemi Ognistej. My jednak na chłód wiatrów jak widać znaleźliśmy remedium. Wprost z Panamy. Wyborny rum Abuelo.

Skóra na nas cierpła by kolejnego dnia uderzyć do leśnej zatoki znanego nam dobrze Lago Deseado.

Czemu skóra cierpła? Bo tam na wyniki nigdy nie czeka się długo.

Paweł z przeciętnej wielkości pstrągiem potokowym złowionym podczas desantu belly-boat’owego.

Ryba złowiona z toni.

Waldi też kocha tą zatokę, choć w trakcie tejże wyprawy zdaje się zakocha się bardziej w innym jeziorze, które dopiero wspólnie odkryjemy za parę dni.

Póki co z jednym z toniowych pstrągów.

Krzysztofowi w końcu udało się dotrzeć do Patagonii.

Leśna zatoka szybko oczarowała Jego umysł.

Belly boat przy muchowaniu wydaje się tam nieodzowny.

Marek też dobrze o tym wie. Szczególnie gdy utopi spinning kilka chwil wcześniej. Leży gdzieś tam na dnie. I to z błyszczącym Steez’em!

Grześ w muchę jak i w belly boat’a się tam nie bawi, jak widać nie ma to wpływu na wyniki.

Mucha z belly co prawda pozwala na złowienie znacznie większej ilości ryb, jednak spinning z brzegu od lat zapewnia również wiele sukcesów.

Wypuszczanie złowionych ryb na Deseado to właściwie reguła.

Grzegorz okazał się też ekspertem od łowienia w tak absurdalnych miejscach.

Do jeziora uchodzi wiele niewielkich strumieni, które dzięki bobrom wielokrotnie płyną podziemnymi tunelami. Czasem na chwilę wynurzają się na powierzchni a tam…

… czai się już Grzegorz. Pstrągi z tych kałuż bez wyjątku są bardzo ciemne.

Mariusz po latach przerzucania pstrągów w Deseado ceni znacznie bardziej jednak Fagnano.

Łowy tam są znacznie trudniejsze, ryb łowi się znacznie mniej ale jak to zwykle bywa ich średnia wielkość jest większa.

Na miejscu zwanym przez nas „Małym Bornholmem” z uwagi na wiele przybrzeżnych kamlotów trocie jeziorowe trzymają się niemal zawsze.

Fiela (Przybłęda) – jeden z psów Hermana bardzo lubi towarzyszyć nam w łowach. To taki odpowiednik Nosa znad Chavangi. Niestety żałuję do dziś, że nie udało mi się sfotografować jak goniła lisa.

Ryba nie ma czerwonych kropek, zatem do głowy nam nie przychodzi nazywać jej pstrągiem potokowym. Troć jeziorowa 73cm

Piękna, gruba i waleczna ryba. Do tych największych przez nas widzianych w tym akwenie brakuje jej jednak 20cm.

Taki przeciwnik zasługuje na wolność. Poza tym kto by to miał tachać do estancji?



Normalnie ryby w jeziorze biorą tuż przy brzegu, gdy przynęta zbliża się do wystających z wody kamieni. Ta troć jednak wzięła bardzo daleko od brzegu, tuż po tym jak przynęta wpadła do wody. W ogóle to była przedziwna, chorobliwie chuda ryba. 75cm

Ten samiec krótszy ale jakże efektowniejszy.

Troć jeziorowa 70cm

Fiela obserwująca udany hol i kolejną rybę u stóp Mariusza.

58cm

Wysrebrzony potok zaraz wróci do Fagnano. Na zdjęciu dobrze widać warunki właściwe sprzyjające łowieniu. Wiatr po prostu być musi. Podczas flauty wyniki są znacznie, znacznie mizerniejsze. Najczęściej zerowe.

Budujący widok, czyż nie?

Dwóch wędkarskich kompanów z dwóch różnych półkul.

Bukowe pnie, okorowane i wyrzucone przez jezioro na brzeg.

Ach jakby jeszcze złowić tam i sfotografować wędkarza z rybą…

Siedzi!

Bez złudzenia srebrniak.

Mówisz = masz

Ot – sześćdziesiątka.

W dużej mierze, przez temperaturę wody, która jest chłodna cały rok ryby wracają w świetnej kondycji.

Buki południowe, zwane w Chile lengami (u nas bukanami) rosnące nad brzegiem Lago Fagnano.

Chwila odsapu.

Fiela znudzona brakiem akcji.

Toczące się kamienie nigdy nie mszeją. Zatem ten nie jest jednym z Rolling Stones.

Typowy krajobraz Fagnano.

Jezioro Cami (nazwa nadana przez Indian Onas) od lat trawiące brzegi patagońskiej puszczy.

Hole w tej przybrzeżnej kipieli są nader interesujące.

I znów Fiela. Szkoda, że nie widzicie jeszcze tego zadowolonego ogona. Pocieszna psina.

Jedni na Fagnano, drudzy znów na Deseado.

Sprowadzone niegdyś do Patagonii kanadyjskie bobry to dziś plaga. Często się strzela, bądź zakłada sidła na te zwierzęta, które zdołały wyprzeć rodzimy gatunek bobra coipo niemal doszczętnie.

Paweł z niezłą rybą z Deseado.

I reklamówka Salix Alba – jedynego podbieraka tej wielkości z tak rozsądnie głęboką siatką.

Waldi mieszkający od lat w Skandynawii momentami wyglądał jak sam Thor ciskający piorunami. A to tylko skaczące ryby.

Nie zawsze ogromne ale zawsze o walecznych sercach.

To łowisko pozwala nałowić się do syta. W jeden dobry dzień, nim złamałem wędkę zaliczyłem 23 sztuczki.

Waldi z fajniejszym 60-takiem.

Tegoż dnia Mariuszowi wyjątkowo towarzyszył Grześ i… okazało się, że świetnie czuje ten akwen a akwen kocha nie tylko samego Alexa. Gdy podrośnie, będzie to naprawdę piękna ryba, póki co 52cm.

Taka troć to już fajna ryba – 67cm

I ryba 76cm! Notabene Grzesiu – bardzo ładne te kropki 🙂

Ja ruszyłem rozerwać się nieco na Deseado i oczywistym było, że dostanę to co chcę. Złamanego Scott’a sprawnie zastąpiła Scierra.


Kabanek

I kolejny na muchę no 2 na tym akwenie.

Zacna ryba na Pawłowych kolanach.

A to już Jurek z innym pstrągiem z Deseado.

Paweł z kolejną fajną rybą.

Na zjeździe w Wąwóz Genskowskiego (nazwa kartograficzna).

I Marek 8 miesięcy przed szkoleniem Janusza Panicza, a jednak złowił 50cm troć.

Waldek z 65cm trocią z Rio Azopardo. Świeża ryba miała jeszcze wszy morskie.

I Azapardowy stalogłowy.

I już w rękach łowcy, tuż przy jedynym moście na Rio Azopardo.

Srebrniak totalny.

Zwarta ekipa na budowanej drodze do Caleta Maria

I Krzyś w ujściu Rio Fontaine, gdzie Grześ miał widzieć wyjście ryby ok. 90cm!

Trójca (Pablo, Motorek i Waldi) nad Rio Azopardo.

Waldek z niewielką trotką.

I leworęczny Pablo.

To zdjęcie dedykuję Andrzejkowi Biernackiemu, któremu przez trzy wyprawy na Ziemię Ognistą marzył się twarożek ze szczypiorkiem i rzodkiewką i nigdy się nie doczekał. A gdy wyprawa odbyła się bez Niego, udało się nam dostać wszystkie składniki. Andrzeju – smakowało wybornie!

Waldi na pace zmierza na wypływ Rio Azopardo z jeziora Fagnano.

Szczęśliwym łowcą dobrego źródlaka stałem się osobiście.

52cm – kilkukrotnie odprowadzał wahadło aż w końcu zarąbał na Salmo Executor’a.

Niestety, gatunek ten za bardzo smakuje w sosie sojowym by darować mu życie. Ale przynajmniej można przyjrzeć się też ubarwieniu.

Grześ z trocią 62 wyciągniętą tuż pod mostem, gdzie odprowadzały mi jeszcze dwie inne ryby.

Trotka ta miała dołączyć do mojego źródlaka w sosie sojowym ale podobnie jak on została zarąbana z paki naszego pick-up’a przez jednego ze szwabów budujących drogę do Caleta Maria. Nie dość, że szkopy dołożyły nam ostro podczas II W.Ś. to po tylu dekadach poprawili jeszcze zwędzając naszą kolację! Jebaniec jeszcze sobie zatrąbił w podziękowaniu, co słyszeliśmy łowiąc na rzece.

Marek na meandrach błękitnej Azopardo z DH.

I Krzyś blisko ujścia rzeki ćwiczący SH.

Nurty rzeki doprawdy szeptały różne niestworzone historie do naszych pełnych nadziei baniaków.

I Waldi na tle Cordillera Darwin.

Jeden z lodowców na szczycie okolicznych gór w środku lata.

Na górze biel i błękit, w dole zaś zieleń.


Guanaco na tle nasypu drogi, przecinającej miejscowe puszcze niczym szramy po bliźnie.

Jagody calafate jak widać owocują nie tylko jesienią ale i w środku lata.

Patagońskie lato nie tylko w faunie i ichtiofaunie było odczuwalne. Oczywiście flora też się cieszyła tyloma słonecznymi dniami.

Płomienny zmierzch nad Cordillerą Darwin.

Wieczorem, gdy tylko pękła kolejna butelczyna rumu a miękkie f…, którym nie szło w kościach przestawały grać odwiedził nas najprawdziwszy Szkot! I to z Brukseli!;)

Kolejnego, bardzo wietrznego poranka na Fagnano udaje mi się złowić troć 64cm

Na obiad w kuchni jednak szykowana była wołowina.

A jak się komuś nie podoba wołowina na obiad…!!! 😉

Zielona noc dać się nam miała ostro we znaki, szczególnie o poranku.

Po wysprzątaniu chałupki, zdaliśmy klucze i w eskorcie samego Hermana pojechaliśmy kawał drogi na pewną prywatną posesję.

A, że niegdyś jakiś palant-wędkarz pożyczył klucz do kłódki od właściciela i nie raczył mu go oddać zostaliśmy zobligowani do użycia wszelkich form perswazji ze starą kłódką. Założyliśmy też nową i zgadnijcie kto ma jeden z kluczy 🙂

Jak to powiedział Grześ „bywały chwile dramatyczne”. Pawcio utknął na przejeździe przez strumień.

Hilfe!

Cukier skoczył mi niczym samemu Niesiołowskiemu w telewizyjnym studio i nawet zimna woda nie zdołała ostudzić moich nerwów.

Ster mojej maszyny przejął Darek


I wspólnymi siłami udało się wyrwać auto z dopływu, dopływu, dopływu Rio Grande. Ciekawe czy dochodzą tu trocie? Senior Herman, którego można wypatrzeć na zdjęciu z laską jeszcze nigdy nie był w tych stronach. A był naprawdę na Ziemi Ognistej właściwie wszędzie!

Celem była jedna z lagun Tres Marias. By się do niej dobrać, zdecydowaliśmy się na namiotowy obóz. I to w mało urokliwym miejscu, kilkaset metrów od jeziora. Za to miejsce było osłonięte od wiatru a to właściwie na Ziemi Ognistej priorytet.

W cieniu góry śmiałkom przyszło tachać belly-boat’y kawał drogi do laguny.

Ja wyruszyłem zaraz za nimi. Efekt pierwszego rzutu właśnie oglądacie! 62cm

Mariusz z jakże masywnym 61cm

Krzysiu na muchę, po niezapomnianej walce wyciąga pstrąga 61cm

Średnia łowionych ryb w Tres Marias była imponująca.

Najpiękniej jednak ryby wyglądają gdy odpływają.

Waldi nie miał tego dnia szczęścia z rybymi rozmiarami.

Nie mniej na muchę satysfakcja spora, tym bardziej podczas tak wietrznej aury.

Grześ każdą złowioną rybę kolegów kwitował dwiema kolejnymi


Pięknie ubarwiony samiec z Tres Marias.

Dzień pełen emocji, do tego kończący się w tak zacnym miejscu musiał należeć do udanych.
Gulasz wołowy dochodził sobie na ogniu podczas gdy wszyscy rzucili się na czajnik z gorącą wodą.


Co prawda w estancjach zawsze ogień tańczy w kominku ale na powietrzu, pod gwiazdami nic nie cieszy i nie gromadzi ludzi wokół jak ogień właśnie.

I nieważne, że dym w oczy gryzie. Żarty i opowieści przy ognisku smakują najbardziej!

Dzień w spokojnym lasku rozpoczęliśmy gonitwą za dwoma kolibrami, niestety zdjęcia nie udało się cyknąć. Na otarcie łez z tego powodu musiał wystarczyć mi potokowiec 65cm.

Znów piękna i masywna ryba.

Mario na końcu Tres Marias

Cóż za pięknie ubarwiona ryba.

Krzyś zaś w wypływie bobrowego strumienia łowi również rybę 60cm

Solidna samica tańczyła na ogonie jak szalona niczym w końcu skapitulowała w rękach zadowolonego wędkarza.

Darek jako, że z pstrągami przed tą wyprawą właściwie nie miał do czynienia, jak to zwykle bywa haratał jednego za drugim.

W końcu blachy Igora Olejnika swoje też robiły!

Już z daleka widziałem, że Waldi zapiął coś sporego. Dobiegłem zziajany i nim wyhaczona ryba zwiała zdołałem strzelić jedno zdjęcie. Waldi i Jego 63cm!

Ci, którym dotąd szło słabiej coraz bardziej zaciskali krąg wokół łowiącego ryba za rybą Dariusza.

No ale się opłaciło!

„Stary” Pawcio (nowy jest już znacznie chudszy) z jakże krępym potokowcem.

Darek z kolejną rybą.

Można dokładnie się przyjrzeć wahadłówce wystającej z pyska tego sześćdziesiątaka! www.oldstream.pl

Marek niestety widząc poczynania kolegów cieszył się ze swych ryb znacznie mniej spontanicznie.

W Polsce za takim pstrągiem chodzi się miesiącami a w Patagonii to… „taaaaki byle jaki”.

Dzieje się! Darek holuje kolejną rybę.

Nim go jednak wyholował, rybę tuż przede mną zapiął jeszcze Grześ.

Kropkowany surfer.

O! I to są paluszki we właściwym miejscu! 😛

Ladies & Gentlemen! I present You… 68cm!

I to się nazywa – król potokowców! Szczęśliwym łowcą – Dariusz Tataj. Dawno nie widziałem tak idealnego pstrąga potokowego!

W końcu i Marek dopadł swoje upragnione trofeum.

To nie jakaś tam troć. Znów pięknie ubarwiony samczur potoka 64cm!

I powrót księcia na swe wodne komnaty.


Zasłużona przerwa na fajkę, małą wymianę spostrzeżeń i odrobinę ogrzania dłoni. Wiatr ostro tego dnia dawał się we znaki.

Zagubieni gdzieś w Patagonii.

Ci co jeszcze dobrej ryby na Tres Marias nie zaliczyli, przerw nie robili.

To nie to. Przynajmniej nie w Patagonii.

Krzysiowi żadne wiatry nie straszne. Nawet na belly-boat’cie.

Jurek stracił 5 ryb pod rząd, zatem też nie odpuszczał.

I słusznie! Dopiero zacny 60-tak napełnia serce wędkarza na Tres Marias sensowną satysfakcją.

Dobra ryba w podbieraku – uff…

63cm

Takie piękne 64cm ucieszy prawdziwego faceta jak mało co.

„Byle” 60 jak widać, cieszy już znacznie mniej 😉

Z jeziorka wypływał cały system bobrowych kanalików.

Kto by pomyślał, że w takich kanalikach może być życie?

Grześ pomyślał i…

Ileż można ryby przerzucać? A że wiatr się wzmagał, pozwoliłem sobie na podejście pod górkę.

Mario z Waldim też już odpuścili i zmierzali do obozu.

Obozu, który krył się w tym lasku.

Ponieważ dzień wcześniej, jadąc z Hermanem wypatrzyliśmy dzikie konie, byłem ciekawy czy i tego dnia je zobaczę. Były!

Dzikie Mustangi! Herman ostrzegał byśmy trzymali się z dala od tych zwierząt. Uchodzą za niebezpieczne a sam ojciec Hermana niegdyś spędził noc na drzewie, pod którym szarżował rozzłoszczony ogier. Ponoć kopał nie tylko ziemię ale i pień. Bardzo chciał dopaść człowieka. Po wielu godzinach prześladowań w końcu odpuścił nad ranem.

Oczywiście nie byłbym sobą by nie zostawić kamizelki w podbieraku wraz z wędką i nie pognać z aparatem w dłoni i z duszą na ramieniu w dół. Przy okazji cyknąłem fotkę rżącej z dala guanaco.

Szedłem wzdłuż niewielkiego ogrodzenia, licząc że ten metr drutów w jakiś sposób mnie ochroni. Stado mustangów rozbiegło się na dwie mniejsze grupki.

Klacze ze źrebakiem czekały z dala podczas gdy ogier na szczęście tylko pozorował szarżę.

By stać się przywódcą ogier musi mieć przynajmniej 6 lat.

Słowo „mustang” pochodzi od hiszpańskiego „mesteno” – bez właściciela.

Zaniepokojony prychał i rżał, fukał i zataczał kręgi biegnąc w moją stronę z pochyloną szyją, by jakieś 50 metrów przede mną zawrócić i zatoczyć kolejne koło.

Serce biło mi jak szalone, pewnie w rytm jego kopyt. Trzaskałem foty jak najęty czując się niesłychanie uprzywilejowanym. Ależ moje życie potrafi być piękne!

W tym czasie druga grupa, która chciała sforsować ogrodzenie przy którym „się kryłem”, w końcu zawróciła.

Patagońskie mustangi, podobnie jak północnoamerykańskie to rasa pochodząca od koni przywiezionych z Hiszpanii w XVI wieku przez hiszpańskich konkwistadorów. Część przywiezionych przez nich koni, w różnych okolicznościach dostała się na wolność i wtórnie zdziczała, tworząc na prerii bądź w pampie nową rasę.

Przeciętna wysokość w kłębie 142 cm. Są lepiej zbudowane, wytrzymalsze i mają silniejsze uzębienie niż konie udomowione. Krzyżówki z innymi rasami koni spowodowały, że mustangi nie mają określonej maści. Średnia długość życia mustanga wynosi około 20 lat. Umieją rozbijać lód by dostać się do wody i wytrzymać wiele dni bez picia i jedzenia. Obecnie głównym ich wrogiem w pampie Ziemi Ognistej są srogie zimy.

Niestety nie cieszą się sympatią estancjonerów. Sam właściciel tych ziem, przyjaciel Hermana mówi „Wild Horse is SHIT!” To przez nie nie mógł introdukować jeleni Wapiti z myślą o urządzeniu prywatnego terytorium dla myśliwych. Na szczęście „Zieloni” z uwagi na konie wstrzymali realizację tego dzieła.

Naturalnym wrogiem mustangów północnoamerykańskich są pumy, wilki i kojoty. Z 5 milionów tych zwierząt dzięki działaniom człowieka zostało w 10 stanach USA 10 000 osobników, od 1971r. są tam pod ochroną. W Chile jest ich jeszcze mniej i niestety wciąż się do nich strzela! Choć działania ekologów coraz skuteczniej, szczególnie na terenie parków narodowych wpływają na ochronę tej jakże odizolowanej populacji mustangów. Na Ziemi Ognistej poza człowiekiem naturalnych wrogów mustangi nie mają. Nawet młode nie są zagrożone ze strony patagońskich lisów bądź kondorów.

Jak Płotka i Bucefał! Jak Ellie Gonsalves i Emily Ratajkowski! Kwintesencja piękna! Dzikie mustangi.

Po tym nadzwyczajnym spotkaniu, oko w oko z mustangami roztrzęsiony wróciłem do obozu i musiałem napić się czegoś specjalnego.


Oczywiście brydżyści w końcu zbudowali pełen skład i się zaczęło. Szczęście Darka nie opuszczało. Nim dzień zgasł ugrał szlema w piki!

Tu patrzy jeszcze nieświadomy przyszłego sukcesu na piekącą się strawę.

A co to takiego w folii tam tak się dopieka?

Wieczornej rundy nie mogłem sobie odmówić. W końcu i Pafcia trzeba było obudzić (miał w zwyczaju nie wracać na przerwy do obozu lecz spał na brzegu jeziora – leniuszek), bo mustangi chrapaniem z wodopoju płoszył.

62cm z końca jeziora.

I druga strona tej samej, pięknej ryby.

Marek też wyskoczył na popołudniowca.

Żarcia mieliśmy wystarczająco dużo.

Popołudnie ujść musi za udane gdy w ręku trzyma się 57cm potokowca z Patagonii.

Oczywiście na pijawkę. A że akwen bardzo płytki, pływająca linka tam to must have.

Waldi nie zraża się, że ktoś wlazł przed nim. Wchodzi głębiej w jezioro i wręcz bawi się tym co może zrobić z linką.



To co się miało wydarzyć tamtej nocy w tym obozie nazwaliśmy… nocą magii!

Gdy opadł kurz po bitwie, poranek w obozie wyglądał tak.

Już w pierwszej godzinie łowienia tracę dwie ryby a trzecia ucieka mi ze zdjęcia! Uff…

Dopiero Waldi przełamuje złą passę.



50cm ale też cieszy.

Kolejne 50cm – też cieszyło. Szczególnie „bobrowym” namaszczeniem.

Do przyszłego roku.


Grześ na Kaczmarkową Rewę tego dnia miał złowić 7 ryb, w tym 61,61 i 60cm

Krzyś w Patagonii był wierny tylko musze.

Kondycja pstrągów na Tres Marias była wyśmienita. Obtańcowywały wędkarzy w belly-boat’ach jak chciały.

Ale w końcu wszystko ma swój kres. I jeśli tylko nie poszły w zielsko…



To piąty tego dnia

Waldi w końcu też się przesiadł na swą guideline’owa walkirię by podreperować statystyki.

Nawet nie wiecie jak fantastycznie jest móc obserwować to na żywo.

I ta rekinia płetwa.

Po chwili odsapu.

No i finał.


Reklamówka.

Po łowach, Krzysztof zdecydował się zrobić to co chodziło mu po głowie już od pierwszego dnia na terytorium mustangów. Udał się przez pampę i las w górę, porozmawiać z kimś mu bliskim.

Chlebek Indian – jadalny grzyb występujących tylko na naroślach drzew.

Widok na dolinę roztaczał się niesamowity (widać nasz obozowy lasek).

Trzęsiogony ciemnobrzuche (Cinclodes Patagonicus) to bardzo typowi przedstawiciele nadwodnej awifauny Ziemi Ognistej.

Mustangi wciąż były. Po prostu tam mieszkają i liczę, że się znów spotkamy za parę miesięcy.

Marek ciągle nie odpuszczał (tego dnia miał złowić 7 pstrągów, z największymi 64 i 63cm)

Laguna ze snów.

Już bardzo blisko szczytu.

W zasięgu wzroku, kolejne laguny również zamieszkałe przez pstrągi.

Marek łowi

„Na szczycie góry spotkamy się…”

Ten punkcik na szczycie to właśnie Motorek.

Większość jednak zrobiła sobie w środku dnia przerwę by nieco odpocząć i uzupełnić płyny.

Pawcio zdecydował się już zwinąć belly-boat’a.

Kilka tygodni w Patagonii swoje zrobiło. Gdy tak patrzyłem na Pafcia upychającego pływadełko do wora przed oczami stanęła mi pewna reklama. (Takie swoiste „przed i po” – dobierzcie sobie już sami które zdjęcie to „przed” a które „po”).

Zaniepokojony swymi umysłowymi wynurzeniami chwyciłem za muchówkę i pognałem na wszelki wypadek na ryby. Tam na Chernobyl Ant zdjąłem z powierzchni pięćdziesiątaka. Nie długi ale jaki „w kłębie”.

Grzesiu poprawił bardzo zbliżoną długościowo rybą.

Amator Paprykarza za to złowił największą wieczorem.

Powrót „z tarczą w ręku” i nad głową.

Tego człowieka już nie ma! Ostał się Jego cień!

Dramatic style.

Uroki późnych powrotów z ryb.


Ognisko jak zwykle gromadzi dusze podróżników w swym ciepłym świetle.

Wyjazd w niemałej grupie ma bardzo ważny plus. Nie jest to jeden wyjazd! Wyjazdów jest tyle ilu uczestników wyprawy. Każdy ma swoje bardzo indywidualne doświadczenia, tylko jemu dane przeżycia. Jeśli się nimi dzieli nie wrócimy do domu z jednej wyprawy. Potrzebne jest porozumienie, kontakt, nadawanie na tych samych falach, koleżeństwo i przyjaźń w końcu. Tego w Patagonii nie brakuje nigdy!

Dziesiąty uczestnik naszej wyprawy.

Lotka kondora (równe 70cm). Dziś wisi u mnie w salonie.

Lagunę Tres Marias opuszczaliśmy w pięknym słońcu. Niestety mustangi, które nas witały nie pokazały się na pożegnanie (wytropię je już za trzy miesiące). Kolejnym celem – Estancja Vicuna.

A tam prysznic, golonko, kolejna butelka wina i posiłek jak człowiek – przy stole.

Gęba sama się śmieje – zaraz się ogoli.

Marek głodny = Marek zły. Ten delikatny uśmieszek mógł oznaczać jedno „a jeszcze trochę”.

No ale tematy polityczne szybko pomagają zapomnieć o tym co przyjemne.

Człowiek cień, kiedy jeszcze pełnią księżyca był 😉

Poobiednia siesta.

Ogolony Jurek z początku wydał mi się nawet kimś obcym.

Tylko Mario niezmiennie dbał o swój image.

Na jednej z okolicznych rzeczek od dwóch lat jeżdżę po jednego pstrąga. Miałem Go kiedyś na kiju i złupił mi skórę. Dorodny, pięknie ubarwiony 70-tak mieszkający powyżej ogromnej jamy. Do dziś mam przed oczyma trzy świece, które niegdyś wywinął podczas holu.Niczym Chinaski Bukowskiego nic sobie nie robi z przeciwności losu, olewa teraz podrzucane mu przynęty i jestem przekonany, że wszystkie samice w okolicy są Jego. Ten „wypierdek” ze zdjęcia nie może się nawet porównywać z Chinaskim. Ale mieszka w tej samej rzeczce co On.

Widok flamingów chilijskich nie jest w stanie ukoić mej frustracji z niezłowienia Chinaskiego. Ogromna była radość gdy Go zobaczyliśmy wspólnie z kolegami w tym samym miejscu, gdzie lubi stać. Czy taka będzie w 2016?

Czerwonaki chilijskie (Phoenicopterus chilensis) w promieniach zachodzącego słońca.


Estancja Vicuna to już tradycyjnie grzanki z pieca na śniadanie.

Odświeżeni i wypoczęci. Laguna w górach wzywa.

Szlak do jeziorka jest świetnie oznakowany, zatem możliwości zgubienia drogi są raczej małe.


To taki właśnie płotek miał mnie ochronić przed mustangami.

Rudosterki Patagońskie to błyskotki spotykane przy Vicuni za każdym razem gdy tam jesteśmy.

Najgorsze strome podejście pod górę.

Dziewczyny ogolone i rumiane – aż dziwnie na zdjęciach wyglądają 😉

Ostatnie metry pod góre. Później już tylko pół godziny w dół.

Pafcio zawsze zamyka tyły – broni grupę przed atakiem pumy.

Odpoczynki robi się często – droga zabiera średnio 2,5 godziny.


I pierwsze spojrzenie na „kałużę”.


Nim się do niej dotrze, trzeba pokonać „bobrowy las”



Pierwszy raz spotkany przez nas Puchacz Magellański (Bubo Magellanicus) – amator okolicznych królików i zajęcy, których na Ziemi Ognistej nie brakuje.

Nie zapomnę co grało mi w duszy gdy wraz z Mariuszem i Jasiem dotarliśmy tam pierwszy raz. Straciliśmy pewność, że w tym czymś w ogóle może coś pływać.

Paweł rok temu złowił tam swojego pstrąga 66cm, którego niedawno skończył na zamówienie rzeźbić znany Fish-carver Marcel Koźlik (fot. Anna Słowińska)

(fot. Anna Słowińska)

(fot. Anna Słowińska)

(fot. Ania Głodek)

(fot. Ania Głodek)

(fot. Ania Głodek) Jakby ktoś zechciał mieć w domu podobne cacuszko, polecam z całego serca. U mnie na ścianie pływa podobny pstrąg, lipień i tajmień z susełkiem w pysku! Marcel ma talent nadzwyczajny. Z autorem można się kontaktować przez profil facebook’owy „Jimmie-fish&bird carving art” a już niedługo przez stronę www.wildartmine.com

Tegoroczne pstrągi jednak nie chciały być aż tak okazałe.


Darek pod okiem doświadczonych muszkarzy złowił swoje pierwsze cztery pstrągi na muchę!



Zbiorowe zdjęcie śmiałków nad kałużą.

Powrót to forsowne podejście pod stromą górę…

… a potem już tylko z góry. Napotkane konie to jednak nie dzikie mustangi.

Jurek miał świetny dzień na rzeczce tuż przy estancji, Paweł zadowolony wyciągnął coś specjalnego.

Bardziej na wyprawę łososiową…

… ale Marek w końcu złowił chinooka 95cm! I to w Rio Grande – prawdopodobnie jedynej rzece z tym łososiem pacyficznym, uchodzącej do Atlantyku!

Ostatni zmierzch na Ziemi Ognistej.

Kolejnego dnia mieliśmy wracać do Punta Arenas, zatem buty należało dobrze wysuszyć przed pakowaniem do samolotu.

„Ostatnia wieczerza”

Zupa rybna podlana wybornym winem z winnicy Casilliero del Diablo. I nie! Nie tym barachłem z Biedry. Marques de Casa Concha 2012 Cabernet Sauvignon.

Pstrągi w ananasie zaserwował Darek Tataj.

Wracając złapaliśmy 3 kapcie! Jak tu zatem się nie zatrzymać i nie wypić lokalnego piwa z dobrym znajomym? Mieszka pod mostem. Niczym główny bohater „Kobiet” Bukowskiego jest prawdziwym lujem, menelem – na wszystko ma wylane, nie chce brać, pewnikiem wszystkie pstrągowe panienki w okolicy poznały go dawno na tarle. Olbrzymi pstrąg potokowy.

Tak, tak. „Chinaski – napijesz się?”

Ostatnie spojrzenie na Chinaskiego. Tylko wir.

A kilka godzin później znów Toniny w Cieśninie Magellana.



Patagońskie ryby zwykły być muzami nie tylko dla Marcela ale także dla Grzesia Kempysa.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Krzysztof Malinowski, Waldemar Wyrobek (na dole), Mariusz Aleksandrowicz, Paweł Korczyk, Grzegorz Kempys, Dariusz Tataj, Marek Wierzbicki, Jerzy Ludwin.

Ziemia Ognista latem nie zawiodła. Jechaliśmy pewni, że poza pstrągami i może chinookami nie będzie większych szans na zmierzenie się z inną rybą. Trocie jeziorowe i steelheady mocno nas zaskoczyły. Pewnie gdyby woda była odpowiednio wyższa przyszłoby nam dobrać się i do troci wędrownych. Znacznie lepsza i pewna pogoda raczej będzie nakłaniać nas już zawsze do lądowań w Punta Arenas w styczniu bądź lutym. Nie ma potrzeby narażać się na śniegi i ciągnące się deszcze.

Jeśli ktoś z Was, czytających wzdycha ciężko a chciałby podobną przygodę na terytorium mustangów przeżyć na własnej skórze, to zapraszam. Właśnie formuje się skład na luty 2016. Zainteresowanych namawiam do kontaktu przez adres e-mail: rafalslowikowski@yahoo.com, bądź pod numerem tel. kom. 501 762 321

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Foto: Anna Słowińska, Mariusz Aleksandrowicz, Grzegorz Kempys, Paweł Korczyk, Krzysztof Malinowski, Marek Wierzbicki i Rafał Słowikowski