Wyprawa, która zmieniła wszystko. Musiała! Zbyt wiele lat staraliśmy się tam dotrzeć i zbyt wiele trudu włożyliśmy by w końcu to nie wyszło. Nic już nie będzie takie jak kiedyś. Jurassic Lake – udało się.
Skąd my to znamy? Pomysł kilku kolesi by zarybić po cichu zapomnianą, wyczyszczoną niemal do zera, wzgardzoną wodę. W polskich warunkach nielegalne i dotyczące właściwie wód po traumie kłusowniczej albo pazerności i braku opamiętania wędkarzy. W Patagonii to co innego. Tam do dziś są wody nieruszone, dziewicze. Nie wiem jak z legalnością ale tak czy inaczej kilku kolesi sprowadziło sobie ze Stanów a dokładnie z Kalifornii (z rzeki McCloud) trochę tęczaków i wpuścili je do tylko sobie znanego jeziora. Wcześniej docierali tam tylko nieistniejący już Indianie Techuelcze, później jeden estancjoner, za nim dwóch kolejnych z rodzinami. Zamieszkali na wulkanicznym pustkowiu. W środku pampy, bez żadnej drogi, tyle że nad lazurową wodą, oddaloną od najbliższej osady prawie sto kilometrów. Ktoś puścił farbę, że cały rok ma stabilnie chłodną wodę, ktoś to sprawdził (docierając konno) i narodził się obłędnie fantastyczny pomysł. Ryby wpuszczono a te okazały się rosnąć jak tęczowe tuczniki. Ba – woda obfituje w takie ilości kiełża i drobnego ślimaczka, że ów tuczniki zostawione same sobie, po dwudziestu latach pływania i adoptowania się osiągnęły fenomenalne rozmiary. Co najważniejsze – świetnie się zaczęły trzeć w jedynym dopływie jeziora, Rio Barancoso.
W 2006 roku ktoś przypomniał sobie o przeprowadzonym zarybieniu a chwilę później słynny, szwedzki Loop rozpoczął tam swój wędkarski projekt pod niewiele mówiącą nazwą „Jurassic Lake”. W 2007 roku złowiono tęczaka 122cm a rok później 130cm! I wszystko by było pięknie tylko, że odkrycie tajemnicy, gdzie też w Argentynie leży owo Jezioro Jurajskie kosztowało prawie 6000$USD! Tajemnica wyszła na jaw ładnych parę lat później. Musiała. Nie da się powstrzymać klientów przed mieleniem ozorem.
LAGO STROBEL.
Niestety, odkrycie nazwy i dokładnej lokalizacji na niewiele się zdało. Do jeziora prowadzi jedna, prywatna droga. Furtki i szlabany z kłódkami i w końcu uzbrojeni estancjonerzy, którzy zbyt wiele zarabiają od Loop’a i drugiej wędkarskiej lodge’y, by dać się przekupić. Bez wydawania „piątaka” (dokładnie 5200$USD) nie było co marzyć by tam zarzucić. Bayan-goł jednak tak łatwo nie odpuszcza. Osobiście, byłem już tak zdesperowany, że chciałem pod osłoną nocy przedymać 40km na skróty od drogi i kryjąc się przez kilka dni w kamieniach, łowić. Łowić luje do upadłego. Na jeziorze obowiązują normalne licencje, które można kupić w okolicznych urzędach, tylko dotarcie jest problemem. Na szczęście skończyło się jedynie na durnym pomyśle. Po drodze i tak zatrzymałyby mnie kaniony. Niemało takich i podobnych pomysłów ciągle biega mi po głowie ale jak dotrzeć na legalu do Strobela już wiemy.

Jak to z nami bywa – naszą argentyńską podróż zaczęliśmy od Chile.

Torres del Paine – Park, który odwiedziliśmy w 2006 roku, mając to szczęście widzieć te góry przez godzinę (przez większość czasu skryte są przez chmury). Wystarczyło. Wiedziałem, że będę musiał tam kiedyś wrócić.

Wieże Paine – czyli wieże lodowego błękitu, uważane za bramę do Andów. Co ciekawe, nikt dotąd nie zmierzył ich wysokości!

Cerro Paine Grande – najwyższy z tego masywu, w zależności od źródła mierzący 2750m do 3050m. Ostatnie badania przychylają się do tej niższej wysokości.

Pierwszy raz Patagonię odwiedziliśmy latem. Nie mieliśmy zamiaru łowić troci a nagłe uderzenie wczesnej zimy rok wcześniej skutecznie nawbijało nam do łbów by bilety lotnicze kupić właśnie na ten termin. Lato to nie jesień – zielono i pełno zwierząt, również z młodymi jak na tym przykładzie Magelanek siwogłowych (Chloephaga poliocephala). Gatunek ten zwykł składać 4-6 jaj, zatem to jedno młode prawdopodobnie straciło swe rodzeństwo. Normalne, że młode tego gatunku jest wodzone przez oboje rodziców.

Magelanki siwogłowe tworzą dozgonnie wierne pary.

Klasyczne zdjęcie drozda malwińskiego (Turdus falcklandii magellanicus), który zwykł buszować w trawach w poszukiwaniu norek dżdżownic. Taki pęczek w dziobie może tylko świadczyć, że też ma młode.

Park Torres del Paine jest pełen jezior I jeziorek. Większość pusta, część jednak zamieszkała przez pstrągi. Oddaliśmy się więc temu co lubimy najbardziej – wędkarskiemu rekonesansowi.

Nasze dwa Nissany do końca miały okazać się niezawodne, choć budę w jednym kilkakrotnie musieliśmy dokręcać by nie zgubić całego gruzu. Krajobrazy parku uwodziły.

W końcu po latach wylądowaliśmy na jeziorku, które przed laty ostro podreperowało nasze statystyki. A dobre łowiska w Patagonii się nigdy nie kończą.

Takich i większych tamtego dnia mieliśmy złowić sporo. Zwróćcie uwagę na czystość wody, dobrze widzianą na Jasia zanurzonej nodze.

Nieprzewidywalna aura nie ułatwiała łowów. Mimo to Janek zapiął i po długim holu złowił dobrego 70-taka! Piękny, ciemny samiec z wyraźnymi czerwonymi kropami i fantastycznie zarysowaną kufą. Ryba pomyślnie wyholowana, po drugiej próbie podebrana i położona na brzegu tuż przed zmierzeniem i sesją zdjęciową prześliznęła się przez dziurę w brzegu i odpłynęła między naszymi nogami! Tak jak się cieszyliśmy zgromadzeni nad zacną zdobyczą, przybijaliśmy piąteczki, tak poklepaliśmy przyjaciela po plecach i każdy wrócił do monotonnego rzucania pod wiatr. Żal ukoić mógł tylko kielonek Flor de Cana. Ale – zaliczony! Wszystko odbyło się w tym miejscu.

Takie nie są w stanie wynagrodzić…

Ale cieszą i tak! Każdy wymiarowy cieszy. Wymiarowy, czyli taki który jest liczony, wymiarowy czyli min 50cm.

Marcin w innym fyrtlu jeziorka też dawał radę.

Popołudnie spędziliśmy całe na innej wodzie. Jak się wkrótce dowiedzieliśmy – bezrybnej. Cóż… bywa i tak.

Kolejnego poranka, wyposzczeni popołudniowym bezrybiem znów pognaliśmy wzdłuż tych gór na wodę Jankowego potwora!

To był wypad jednej ryby – cała reszta niegodna przy niej pokazywania.

Mariusz dorwał luja!

Panie i Panowie – tak wygląda pstrąg potokowy 71cm z Torres del Paine.

Jeziorko bezodpływowe, więc bez wątpienia potok a i czerwone kropki, które tak kochamy (na rybach) też o tym świadczyły.

Janek dzień wcześniej samczura a Mariusz dostał tą samicę.

Taka ryba zasługiwała na porządną sesję ale też często były przerwy kiedy to oddychała w wodzie.

A w końcu…

Cało i zdrowo wróciła do swojego jeziora.

Siedziba Parku na tle Torres del Paine, tuż przy moście nad Rio Serrano, z którego 9 lat wcześniej widzieliśmy pełno martwych cielsk chinooków.

Wielkie zakole Serrano i większość estancji i ośrodków i posad tego parku.

Nasza posada

I jeden z naszych dwóch domków.

Sławek nie marnował czasu na jakieś tam pogaduchy, wraz z ojcem – Jurkiem stał i chłostał krystaliczne wody rzeki rzut po rzucie.

Tak to wyglądało z poziomu rzeki.




Ja w tym czasie wolałem się skupić na fotografowaniu perkoza olbrzymiego (Podiceps major), którego już znacie z naszych fotorelacji ale możecie nie wiedzieć, iż prowadzi on wybitnie nawodny tryb życia. Dobre wino temu, kto zauważy go lecącego. Na brzeg wychodzi tylko gdy jest chory albo ranny. Nawet gniazda buduje w postaci pływających platform. Młode, które karmi drobniejszymi rybami dokarmia też piórami z własnej szyi by ości z treści żołądkowych mogły opuścić układ pokarmowy w otulinie z tych piór nie uszkadzając go.

Zachęceni wynikami Jurkanów udaliśmy się w przeciwną stronę, spotykając po drodze chilijskie konie…

I podziwiając Wielkie Paine.

No bo czyż nie lepiej czasem od bezproduktywnego rzucania spróbować Browarka sygnowanego przez miejsce, w którym się było?

Spijać go sobie z przyjaciółmi porównując nalepkę z butelki z obrazem rzeczywistym. Piwo Austral – Torres del Paine. Polecam.

Nie samym łowieniem człowiek żyje. Przed laty nasze serca (bardziej żołądki) w tym miejscu, podbiło popularne Lomo a la Pobre, czyli stek z cebulką i jajkiem sadzonym. Musieliśmy zamówić to samo!

Ależ poobiednia siesta smakuje gdy ciągle można się gapić i próbować zapamiętać każdy szczegół tego krajobrazu.

Po obiedzie Marcin wziął auto i dołączył do chłopaków w górze Serrano.

Przyjechał godzinę później. Na pace pick-up’a miał rybę… Rybsko raczej!

Metrowa samica chinook’a (inaczej czawyczy albo king salmon)

Co ciekawe – ryby tego gatunku, srebrne bądź nie mają ciemne, często granatowe podniebienia. Ale jazda! Taka ryba!

Andrzej natychmiast wyrósł w pełnym rynsztunku – gotowy do akcji.

Kolejnego dnia niestety musieliśmy zjeżdżać, rybę zatem z ochotą przyjął menadżer ośrodka wysyłając po nią swojego pracownika.

Murzyn z Kingiem w taczce na tle Torres del Paine – coś takiego wymyśliłby tylko Monthy Python! Niestety nie łowią ryb.

Oczywiście zaraz wszyscy jechaliśmy na miejscówkę z chinookami. A że siedziałem na pace, mogłem patrzeć sobie na cudowne Torres.

I na Cuerros (rogi).

Miejscówka była szczelnie obsadzona przez naszych. Woda niestety gnała niepoważnie szybko. Przypomniał mi się Nepal. Tyle że 40 gramowych blach nie małem. Na drugim aucie znalazłem za to pożyczoną od Marcina 70gr Abu Toby (czerwono-czarna). Widać Andrzejowi G. się nie spodobała. Pozwoliłem sobie bez pytania założyć i…

… w drugim rzucie. Korzystając z okazji – chciałem za współpracę podziękować Rafałowi Farudze i firmie Scierra, producentowi kurtki Scierra Kenai Pro Wading Jacket. Nie odstawała od Simms’owych G3 wcale! Była nawet nieco cieplejsza (bardziej mięsista) i kieszenie do ogrzewania dłoni milsze! Przy tej cenie, grzech myśleć o produktach konkurencji.

Okrągły metr! Bliźniacza, królewska siostra tej Marcina, była jednak nieco dłużej w rzece.

Ależ radość. Najważniejsze łowy przed nami a ja byłem gotów wracać! Pełne spełnienie.

Po sesji fotograficznej i udanym wypuszczeniu ryby, blachę grzecznie oddałem Andrzejowi i skupiłem się na znalezisku Mariusza.

Storczyk Magellana (Chloraea magellanica). Dotąd nigdy przez nas nie spotykany bo kwitnący tylko wiosną i z początkiem lata.

Nie tylko storczyki pięknie się prezentowały na tle tych gór.

Ten koń, wówczas jakże piękny jest niczym w porównaniu do dzikich mustangów, jakie mieliśmy w tym roku spotkać na Ziemi Ognistej (ogladajcie: „Nie chcę słuchać o Twoich wycieruchach”).

Chinookowy dzień sukcesem zamknął w końcu Sławek. Nieco mniejszy, bo „jedyne” 97cm, za to na muchę! Czad! To się nazywa koń! Caballo!

Sukcesy w rodzinie Jurkanów świętowane są wspólnie!

Kolejnego dnia, skoro świt wszyscy znów śmigali na metę. Serrano w słońcu kusiła już swymi kolorami a zmarszczki od wiatru nie były w stanie zniechęcić kogokolwiek z nas.

Wypływ rzeki z jeziora.

Jedna ze spotykanych przez nas torpedówek patagońskich (Tochyeres pteneres)

Po porannej porażce Andrzejka Biernackiego (chinook rozgiął wszystkie groty w Gębali), królewskie łowy z przytupem zakończył Andrzej Gajewski.

Na zdjęciu z trofeum (106cm) z Torres del Paine za plecami. Rybę holował prawie dwie godziny na żyłce 0,26mm! Podarowany wcześniej przeze mnie Abu Koster tylko utwierdził nas, że trzeba widocznie łowić na cudze przynęty.

Reanimacja musiała być długa, jako że hol na zbyt cienkiej żyłce mocno rybę zmęczył.


W końcu wielka ryba doszła do siebie i gwałtownie ruszyła ku odmętom pełnej jej sióstr i braci Rio Serrano.


Torres del Paine opuszczaliśmy z ciężkim sercem.

Kiedy znów będzie nam dane zmierzyć się z siłą kingów z Rio Serrano? Kiedy będzie znów szansa złowić potokowego 70-taka? Kiedy znów spojrzymy na te góry, z których wylatują kondory jak z zaczarowanej bramy – bramy do Andów?

Ale przed nami Argentyna! Ole! I najważniejsze, gwóźdź programu – Strobel.

Niedaleko za granicą chilijsko-argentyńską. Na stacji benzynowej po środku pampasowego pustkowia.

Typas w berecie był chyba synem kobiety, która przygotowała nam najbardziej parszywą kawę jaką piliśmy w naszym życiu. Smakowała jakby woda pochodziła ze zlewu, gdzie synalek wcześniej mył dłonie pastą do rąk.

Tuż za El Calafate, w którym mieliśmy jeden nocleg. Znaki ostrzegające przed porywistymi wiatrami.

Postój na rozprostowanie kości nad Lago Argentino.



Wciąganie brzuchów bywa rodzinne 😉

Andrzejek a za nim majacząca legenda.

Fitz Roy – nazwa tej góry pochodzi od nazwiska kapitana HMS „Beagle”, o którym pisałem w relacji z Isla Navarino. Nazwał ją tak Francisco Moreno, który pierwszy raz zobaczył Chaltén (z języka Techuelczy „dymiąca góra”) 2 marca 1877. Pierwszego wejścia dokonali Francuzi dopiero w 1952r. Mimo raczej umiarkowanej wysokości (3375m n.p.m.), góra wciąż uważana jest za ciężkiego przeciwnika, wymagając dużych umiejętności technicznych oraz zaskakując zdradliwą pogodą. Dymiąca góra odnosi się do chmur często otaczających szczyt.

Prezes i Alex – dwóch przyjaciół od ich pierwszej wspólnej wyprawy na Kamczatkę. Ta wyprawa, o ile dobrze policzyłem była ich wspólną 17-tą! Oczywiście byli na innych też osobno.

I Marcin – dziw, że dopiero stosunkowo niedawno się poznaliśmy. Ale mając taką żonę, większość z nas też wolałaby z domu się nie ruszać (piszę o miłości!)

Częsty widok w Patagonii, obok drogi – guanako.

I hop… Dają radę.

Kolejny postój, w którym każdy się ożywił w pogoni za… pancernikiem. Tak szybkiego zakopywania się w twardej ziemi jeszcze nie widzieliście!

Nie przez cały czas jechaliśmy asfaltem. Droga taka kurzyła niemiłosiernie a dość monotonny krajobraz umilały piosenki Maleńczuka. Totalnym hiciorem jednak na takie krajobrazy puszczonym na pełną moc głośników i wywołującym ciary było „Californication” Red Hot’ów. Mega! Musicie tego spróbować!

Postój na takim pustkowiu, chciałoby się aż powiedzieć – pustkowiu Smauga nakłania każdy mijający nas samochód (przez cały dzień z 5) o zatrzymanie i pytanie czy nie potrzebujemy pomocy. O zasięgu oczywiście można pomarzyć. To nie żarty.

Znów asfalt – zbliżamy się do jakiejś cywilizacji. Gobernador Gregores – here we come.

Ostatnia meta przed Lago Strobel. Aż samo się narzuca by napisać – obóz, z którego będziemy atakować szczyt.

Jeszcze nie znaliśmy Argentyny i jej mieszkańców. To kraj, w którym można lada moment spodziewać się kolejnego bankructwa i załamania rynku. Jakakolwiek rozmowa zaczyna się od kasy. A przy tym Argentyńczycy kombinują na wszystkie strony, jak koń pod górę by wyciągnąć każdy ekstra grosz. Ta miła pani, jako jedyna w Gobernador Gregores rozmawia po angielsku. Nasz hiszpański niestety przegrał ale angielski pozwolił uzgodnić wszelkie szczegóły. Kolejnego dnia marzenie miało się ziścić. Co więcej, zapewniliśmy sobie wjazd na przyszły rok!

Amerykańscy klienci ekskluzywnych lodży wędkarskich nazywają tą drogę „autostradą do piekła”. Nie jest ciekawa ale do piekielnej jej daleko i wielokrotnie jeździliśmy gorszymi traktami. A tu sucho, twardo… Ameryka!

Teren powulkaniczny. Wszędzie pełno dowodów na działanie wulkanu. Eskortowani przez naszych ludzi byliśmy nietykalni. Wszystkie szlabany otwarte, kłódki odkluczone, zasieki zdemontowane, psy uwiązane i droga odminowana 😉

Częste postoje na fajkę i na… „jednego” doprowadzały kierowców i niepalących do szału! Kiedy my tam w końcu będziemy? Kiedy zarzucimy?!

Na jednym z postojów zaatakowała nas jakaś jurajska bestia!

Przejeżdżamy słynną Rio Barancoso.

Ladies & Gentlemen – Lago Strobel! Pierwsze spojrzenie.

Jeden newralgiczny punkt po drodze – ostry zjazd a później ta prostka.

A za nią kolejny postój.

I nadzwyczajne znalezisko.

Martwa puma (Puma concolor). Jest największym przedstawicielem małych kotów. Jej masa (może osiągnąć 100kg!) jest charakterystyczna dla wielkich kotów (Panthera), jednak jest bliżej spokrewniona z małymi i średnimi kotami.

Wg przewodników prześladowała owce naszego estancjonera od 2 lat. Stracił prawie setkę zwierząt i kilka razy więcej godzin na tropieniu drapieżnika, nim jadąc autem w końcu ją wypatrzył i zastrzelił. Ochrona zwierząt przegrywa w tych stronach z rzeczywistością.

Ulokowanie ciała kota i ślady, które wypatrzyłem u nasady nosa mogły świadczyć, że albo zwierzę zostało dobite jakimś tępym narzędziem albo po prostu pumę potrącono autem. Znając naszych argentyńskich bajkopisarzy, prawdy się nie dowiemy.

Miejsce, gdzie mieliśmy mieszkać to stara estancja, na której praca wre a różne maszyny, jak to na roli pracują.

Maszyny stare jak sama estancja.

Po brutalnie szybkim rozładunku, kiedy to prawie pozabijaliśmy się torbami tak szybkiego przebrania w spodniobuty nie widziałem. Jedyne 4 godziny jazdy pozostawiły jeszcze wiele czasu na łowienie. Zaczęliśmy…

Pierwszą rybę złowił Marcin. Zabrało mu to kilka minut.

Pierwsza ryba i rekord życiowy w tęczaku pobity.

Kolejne 10 minut i kolejny rekord pobity. Czarny twister rządził a takie rzeczy zdarzają się tylko na Jurassic Lake.

W tym czasie Jurek ze Sławkiem skupili się na lewym cyplu, wychodzącym z zatoki. Oczywiście mucha. Sławek trachał tam tęczaki na wooly bugger’y i popper’y.

Jurek od czasu do czasu łowił rybę nieco innego kalibru pokazując, że młodzi jeszcze muszą się uczyć.

Janek dostał niezłego kabana, choć zdaje się na kiju u kogoś już siedział bo pysk miał nieco zmaltretowany.

Najgrubiej zaczął Mariusz. Złowił chyba jako ostatni za to największą rybę i dnia i całej wyprawy.

88cm! Taki pstrąg tęczowy dobrze wróżył. Wcale nie było jednak tak łatwo złowić podobną rybę.

Cała reszta przy tym Mariuszowym tamtego dnia wydawała się pętakami. Ja na szczęście na żywo tej ryby nie widziałem 😛

Lago Strobel ma jeden jedyny dopływ – Barancoso. I mimo, że nie ma odpływu obserwuje się, że woda sukcesywnie spada. Odkrywa różne, ciekawe skarby jeziora. Krajobraz momentami przypominał ten z moich wyobrażeń o pierwszym spacerze astronautów na księżycu. Tylko woda nie pasowała. Na szczęście.

Co mamy w zwyczaju, podrałowaliśmy z Jankiem i Mariuszem, w trójkę daleko od całego zamieszania zatoki. Ponad półtorej godziny sprawnego marszu. Aż dotarliśmy na skały niczym z wybrzeży Grecji. Co nas wabiło to głębia w pobliżu brzegu. To było to!

Niemała część łowionych tęczaków miała dość postrzępione ogony. Obsada jeziora jednak jest tak gęsta, że nie ma się co dziwić. Ryby pływają tam jak w wielkim, naturalnym sadzie hodowlanym.

Jasiu na swoje blachy zaczął rzeź.

Wszystkie ryby wracały do wody a chłodny dzień tylko pomagał w ich sprawniejszej reanimacji.

Stromy brzeg nie ułatwiał podebrania baleronów. Te śliskie i tłuste jak tęczowe prosiaki po prostu nie dawały się złapać. Na stosunkowo niewielkiej miejscówce wyjeżdżaliśmy z nimi w dosłownie 5-7 zagłębień w brzegu. Wszystkie holowane ryby tam trafiały. O ile nie spadły.

Średnia łowionych ryb niestety od kilku lat widocznie spada. Związane jest to prawdopodobnie z howem wstecznym. Pula genetyczna z uwagi na brak kolejnych zarybień jest po prostu zbyt wąska. Niegdyś metrowe, dziś „tylko” 75cm.

Inne ujęcie tej samej ryby. Widać, że samica gubiła dojrzałą ikrę. Tęczaki trą się w Barancoso przez cały rok! Śmiemy twierdzić, że w jeziorze też to się odbywa. Stabilna temperatura jeziora, bez względu na warunki pogodowe może świadczyć także o wielu podwodnych źródliskach, które rybom w tym pomagają.

To już kolejna ryba standardowego rozmiaru. Na Rewę Adasia Kaczmarka.

„Maluszek” 😉

Widok, do którego szybko się przyzwyczajałem.

Pan prezes z jednym z mniejszych pstrągów, złowionych przez siebie na tej wyprawie.

Płyń…

Podobnych duetów pełno na tym jeziorze mieliśmy złowić. Aura sprzyjała.

Ryby w Jeziorze Jurajskim są tak tłuste, że nawet walczą inaczej niż gdzie indziej. W wodzie kotłują krótkimi wierzgnięciami obrzmiałego ciała, właściwie w miejscu. Nie skaczą na przykład jak ich bracia na Kamczatce albo steelhead’y. Budowa ciała nie pozwala im na to. Nie zmienia to jednak faktu, że są niełatwym przeciwnikiem. Szaleją ostro ale też stosunkowo szybko się męczą. Wiele z nich spada.

Miejscówkę znaleźliśmy bez pudła.

Ryb było tam nabite!

Janek z jednym z bidusów z zmaltretowanym ogonem. Widać, że był w jeszcze gorszym stanie. Podgoiło się.

I goi się dalej.

W zatoce przed naszym „greckim” cyplem widzieliśmy setki a może i ponad tysiąc ryb patrolujących wodę! To jedna z nich.

Czyż nie ładny samczur?

I już wraca.

Czasem jak ten jeden tęczak, mijało wędkarza pod samymi nogami pół setki takich ryb. Tego dnia, w deszczu nie były zbyt płochliwe ale też nie reagowały na przynęty spinningowe tak jakbyśmy sobie życzyli.

A czasem któryś zgarynał blaszkę gdy ta tylko dotknęła wody!

Czujesz to?

Czujesz?

Na chwilę tylko wyprzedziłem Mario i…

A gdy tylko chwilę pooddychał z powrotem pod wodą…

Użżżż…

Niestety wszystko musi się skończyć, również I łowy jako że niestety nie wszyscy są maniakami gotowymi do wędkowania od świtu do zmierzchu. W drodze powrotnej do zatoki, w której zaczęliśmy łowy.

Ten tęczowy luj nazywał się „to ja jeszcze tylko raz tu rzucę”;)


Po bardzo później kolacji, pora była na toast. Przede wszystkim za fundatora naszych chivasowych butelek – Waldka i Jego dziecko, które miało przyjść na świat. Piliśmy za syna i… jest syn! Także jakby ktoś chciał zamówić płeć swoich przyszłych dzieci wie gdzie ma słać buteleczki;)
Piliśmy też za pierwsze:
55 tęczaków 60cm+
Z czego 45 x 70cm+ i 2 x 80cm+

Przez całą noc lało. Śniadanie strasznie się przeciągnęło i na rybach wystąpiliśmy dopiero o 9:00 + droga na „greckie wybrzeże”. Aura wkrótce miała się zmienić całkowicie.

Janek na rozpoczęcie łowów przywalił bardzo zacną rybę. Walka była zaciekła.

Tęczowa królowa tanio skóry nie sprzedała.

No ale w końcu wpadła sama we wnękę właściwą, kilka sekund wcześniej spinając się z blachy!

Mina Janka mówiła sama za siebie. Wikingowie wylądowali w Argentynie!

Dobre 80cm!

Po zrobieniu tej fotki, tęczowy luj stracił cierpliwość i postanowił sam się uwolnić nie czekając na zabiegi reanimacyjne Janka. Popłynął bez mierzenia. Ciekawe ile powyżej 80-ciu miał? Ciekawe też, ile miał potok Janka z Torres del Paine?

Taki przy Jankowych to kurdupel. Chciałbym jednak więcej takich łowić u nas. Mój rekord z Polski (69,5cm i wcale nie z Redy) miał być pokonywany każdego dnia wielokrotnie! Rewa Kaczmarka rządziła na mojej wędce.

Ta sama ryba z innej perspektywy. Idealny egzemplarz. Zaraz miała wrócić do wody.

Torpedówki jak widać dotarły i tutaj. Ciekawe jak to wyglądało, jeśli w drodze ewolucji nie nabrały umiejętności latania!

Mariusz na wlocie do zatoki – ulubionej miejscówce Janka.

Nieskazitelna samica.

I znów Janek z wygiętym kijem krzyczy „Siedzi!”

Opercacja wyhaczania. Zapomnijcie by się pokazywać nad Strobelem bez dobrych cążków czy peana.

„Maluszek”

Pełen subtelności powrót.

Przedostatnia moja ryba na Rewę.

Patrzcie jaki grubas. Nie ma tego jak złapać!

Dobry luj!

I ostatni na Rewę. W przyszłym roku będę wiedział co mam mieć w pudełkach w odpowiedniej ilości. Skały na dnie jeziora przynoszą wiele strat i czyszczą nieco pudełka. Po tej rybie straciłem łowną blachę. Czy brania się skończyły?

Mariusz nie miał takiego problemu – wraz z Jankiem łowili na swoje samorobne odpowiedniki Abu Toby, tyle że zmodyfikowane do bardzo charakterystycznej pracy.

Ciężko było utrzymać wierzgające i śliskie jak piskorz cielska. Zwróćcie uwagę jaki szeroki. W obwodzie wiele nie brakowało mu do swego oprawcy.

Ach te błogie widoki, kiedy to ryba cało i zdrowo wraca do swego królestwa.

Kolor wody jest tam obłędny!

Janek z okrągłą baryłką


I kolejny z wlotu do zatoki.

Mariusz z głową pełną wczorajszych wspomnień z tego miejsca oczekiwał podobnych łowów. Niestety ryb kolejnego dnia tam nie było.

Może pojedyncze.


Pogoda kompletnie się zmieniła. Słońce zaczęło niemiłosiernie prażyć a to wywabiło z ukrycia zmiennocieplne, jak te jaszczurki z rodzaju Lolaemus. Kto wie, może to one (było ich sporo) nakłoniły Loop’owców do wymyślenia takiego kryptonimu swego projektu.

Wbrew pozorom, nie każda przynęta się sprawdzała.

By znów kusić podobne lujki, musiałem nieźle przekopać pudełko z przynętami i nazmieniać się ich trochę.

W końcu! Jedna z blach Igora Olejnika.

To było to!

Zmęczone wydawałoby się holem ryby, nie raz zrywały się do ucieczki w końcowej fazie. Normalne. Dla zimnokrwistej ryby, dotyk ludzkiej dłoni może przypominać oparzenie wrzątkiem!

Średniak.

I jego druga strona.

Na tym i na innych zdjęciach widać jak poziom wody w jeziorze spadł. Granitowe kamienie pokrywa skorupa zaschniętego, stwardniałego mułu a w nim…

Tęczakowy przysmak – ślimaczki.

Znajdywaliśmy ich muszli sporo, również wyrzuconych przez fale na brzeg. Normalnie żyją gęsto w podwodnej roślinności, której w wielu partiach akwenu nie brakuje a jej czarne placki zawsze przyciągały nasz wzrok penetrujący toń jeziora za pływającymi szkółkami ryb 50-80cm. Kolejnym smakołykiem dla tęczaków są pełne protein kiełże. Też jest ich w wodzie naćpane.

Robiło się coraz bardziej gorąco a pstrągi mimo podrzucanych im „Olejników” zaczęły wybrzydzać.

Mieliśmy przynajmniej czas na rekonesans i obłowienie dalszych miejscówek.

Ta zatoka o tej porze była na przykład pusta, ale wieczorem miało się w niej zaroić od ryb.

Całe te skały niegdyś znajdowały się pod wodą.

Robiąc fotki, zostałem nieco w tyle. Chłopaki wysunęli się na czoło. Zastanawiał mnie widok jaki oglądali.

No… chyba zachwytu nie było 😛

Toń jeziora nabierała w pełnej lampie pięknych odcieni ale ryby jakby odpłynęły w głębię.

Trzeba było w końcu przywdziać coś lżejszego.

Bo pstrągowanie to sztuka podchodów. Skradanie się w celu przechytrzenia płochliwej ryby. Pokrzywy, komary, wielokrotnie czołganie i w końcu szansa – na jeden, udany rzut! 😛

Przepocone ciuchy w końcu miały szansę przeschnąć. A my się nieco opalić. Styczeń w końcu to pełnia sezonu dbających o opaleniznę.

A niektórzy jacyś tacy bladzi tej zimy 😛

O tym pisałem – ciemna plama zielska pełnego ślimaków i szkółka tęczaków kręcących się by wrzucić coś na ząb.

Pływały tam nie tylko małe. Miło popatrzeć jak woda żyje i obserwuje się wszystkie roczniki.

Marcin postanowił dobrać się do nich muchówką. Niestety okazały się ultra płochliwe! Najmniejsze drgnięcie wody od opadającego sznura doprowadzało ryby do panicznej ucieczki. Może dlatego muszkarze odnoszą takie sukcesy tylko podczas wiatru? A może dlatego, że nie są z Bayan-goł i aura im nie sprzyja?

W godzinach kiepskiego żerowania wolałem skupić się na czymś bardziej produktywnym, np. na fotografowaniu tych patagońskich endemitów.

Wygrzewały się na kamieniach, zwracając uwagę na każdego przelatującego owada. Na każdy brzęk ich głowy nerwowo szukały źródła dźwięku.

Jaszczur z Jurassic Lake.

Wielokrotnie goniły muchy by po chwili wrócić, na któryś z kamieni I “podładować baterie” na słońcu. Było ich pełno.

Gdy na niebie pojawiało się nieco więcej chmur, zabieraliśmy się do roboty.

A gdy znów zaczynała się pełna lampa…

Bo i czegóż się spodziewać w tak prześwietlonej wodzie?

No a „szefowie wszystkich szefów”…

Do tego uzbrojeni w „Olejnika” – blaszki z www.oldstream.pl

Szeroki co nie?

Chwila z chmurą z reguły musiała przynieść efekt.

Każdy z nas się o tym przekonywał.

Druga strona tej samej ryby.

Po południu Marcina wielki tęczowy pstrąg wciągnął do wody – dosłownie.

Niestety wpłynął w kamienisty labirynt i porwał wszystko w strzępy. Na granicy wlewki Sulimier ledwo uratował linkę. Cóż za łowisko. Pełne nasycenie wrażeń.

Późnym popołudniem napłynął tu rój. Jak się dowiedziałem, z resztą nie pierwszy raz – rzucać to ja nie potrafię, prezentować delikatnie muchy też nie, przypon za krótki bo nawet nie min 3,5 metra i… tyle.

Tak – Strobel potrafi zabrać wędkarza do nieba.

Aura nam towarzysząca nie miała nic wspólnego z szalejącymi tu zwykle huraganowymi wiatrami, które wzburzają wodę tak, że muszkarze mają niezły wycisk. Pocieszające, że ryby lepiej wtedy reagują. Pazerni nie jesteśmy. Nam wystarczyło – woleliśmy flautę.

Flautę i lustrzane odbicie nieba w jeziorze jurajskim.


Jurkany też byli oczarowani.

Na czubku cypla Marcin na muchę znów zacina jakiegoś tęczowego wojownika.

Spadł. Ale gdy zapytacie, czy żal po utraconej rybie długo gości w sercu w tych stronach, odpowiem –nie. Wielkie NIE!

Nasz „grecki” cypel w zachodzącym słońcu.

I cypel zatoki, w której zwykły łowić Jurkany.

Do estancji wracaliśmy w najlepszej porze brań. Ci co zostali mocno podratowali statystykę i dzień kończyliśmy z wynikiem:
7 x 60cm+
24 x 70cm+
5 x 80cm+
Pięćdziesiątaki zgodnie okrzyknęliśmy „niewymiarowymi”
Wniosek nasuwał się sam – w lampie znacznie gorzej.

Kolejny poranek, znów nieco spóźnieni witaliśmy z Jankiem i Alexem na skałkach. Sulimier został wcześniej by poćwiczyć z belly boat’a. Zaczęło się jak zwykle.


Radość czarnucha! 😛 Albo buraka, jako że słońce zjarało nas dzień wcześniej niemiłosiernie. Każdy dotyk był zły 😉

I Adamowi i Igorowi należy się flaszka za te ich blaszki! Taki klocek to już fajna ryba!

I taki.

Z takim to wstyd sobie zdjęcia robić no ale skoro aparat na wierzchu 😛


Ten miał fajną szczenę.

Vision i flyformers – lubimy!

Odpływa cały I zdrowy a ile w sercu I baniaku zostawia?

Z maluszkiem.



Strobelowy standard – najwięcej złowionych pstrągów pochodziło z przedziały 74-75cm.
Jeden, który stracił życie na zupę rybną nie był najgrubszy ale został zważony – równe 5kg.

Zatoka za naszym cyplem, która dzień wcześniej tak sponiewierała Marcina i mnie.

Przy nieco rozkołysanej wodzie zawsze można liczyć na dobrą rybę.

Dobry luj.

Inna skuteczna blacha produkcji Oldstream, przy wędce konstruowanej w pracowni Rodmas Łukasza Masiaka z Gdańska.

„Greckie wyspy”

Ten cypel w oddali to nasze skałki. Godzina dymania.

Postanowiliśmy zmienić taktykę. Jako, że środek tak jasnego dnia przynosił marne rezultaty postanowiliśmy zjechać i przygotować obiad, miast czekać na kolację w porze najlepszych brań.

Przy aucie czekał już Marcin i zimne piwko!

Tres Amigos nad brzegiem wieloletniego marzenia.

Konie na terenie estancji uparły się zasłaniać widok z naszego okna i drzwi.

Czarny ogier i lazurowe jezioro pełne tęczowych koni.

Rzut oka na naszą estancję z poziomu jeziora.

Bardzo skromna i prosta, zapewniała jednak wszystko co potrzebowaliśmy. Mimo to nie chciałbym tam mieszkać na stałe za Chiny! Tęczaki po dwóch tygodniach pewnie bokiem by mi wyszły!

Była kuchnia z jadalnią, dwie sypialnie, osobny wychodek i jeszcze prysznic. Wieczorami prąd. Czegóż więcej chcieć do prostej egzystencji wędkarza pochłoniętego łowieniem lujów.

Nasi przewodnicy poczęstowali nas marynowaną guanako.

My jednak mieliśmy coś lepszego.

Urugwajskie steki posmarowane wyśmienitym, oryginalnym chimichurri rozeszły się w mgnieniu oka!

Konie mechaniczne i prawdziwe pasły się na tle wielkiego błękitu.

Konie trzymały się blisko jako, że Sławek pojął język tych cudownych zwierząt i rżąc wabił je skutecznie. Z hiszpańskim szło mu równie sprawnie.

Po zjechaniu na plażę ruchomych piasków Mariusz natychmiast złowił dobrą sztukę.

Z ilastego blatu raz po raz zaczął łowić każdy.

Muszkarze niewiele odstawali od korbiarzy.


A gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi rozpoczęły się prawdziwe łowy.


Marcin jako pierwszy mówił: „Poczekajcie aż zajdzie słońce i cień padnie na obławianą wodę”.

Pomarańcz odchodził coraz dalej a tęczowe pstrągi podpływały coraz bliżej. Zaczęły wyraźnie żreć.

Janek zapiął lokomotywę i po długim holu wyciągnął taką samicę.

Grube 85cm! I nie mam więcej pytań.
Dzień zakończyliśmy statystyką:
17 x 60cm+
18 x 70cm+
2 x 80cm+

Ilasty blat gdzie rozpoczynaliśmy łowy kolejnego dnia. Mina mi powoli rzedła bo z tych co nie złowili dotąd osiemdziesiątaka zostałem ja i Sulimier.

Na piaszczyste zatoki i ich gwałtowne spadki, za radą Bartka założyłem Kaczmarkowego longa. Zacząłem młócić rybę za rybą. Piękny osiemdziesiątak spiął się pod nogami doprowadzając mnie do szału. Tak – wędkarstwo to piękny, uspokajający sport 😛
Mariusz tylko mnie dobił.

Na pocieszenie złowiłem takiego trolla.

Nieco parszywowaty ale widać, że stara, mądra ryba.

Bartek tuż obok złowił wiele innych. Była dobra okazja do sfocenia dubletu.

Łowy zakończyliśmy około południa na „ruchomych piaskach”. Martwa krowa, która najwyraźniej utknęła w mule tylko ostrzegała by nie wchodzić za głęboko tej zaczynającej się zatoczki.

Po leniuchowaniu w cieniu (temperatury wyraźnie przekroczyły tamtego dnia 30 stopni) i obiedzie, pora na drugą rundę. Zjeżdżamy do piaskowej zatoki.

Po drodze spotkaliśmy myszołowa patagońskiego (Buteo ventralis).

Do zachodu mieliśmy jeszcze kilka godzin, mimo to działo się.


Nawet Muszkarze, którzy dołączyli po rekonesansie w górze Barancoso (bardzo dużo ale same małe; max 44cm) natychmiast zaczęli łowić. Niezły caballo <tłum. koń>!

Andrzejek Gajewski, łowca tak zacnego chinook’a radził sobie równie świetnie na korbę co na muchę! Po epizodzie na Barancoso zakasał rękawy i szybko zabrał się to roboty.


Bartek nie lubi zbyt daleko odchodzić od auta.

Andrzej rozkręcił się na dobre.


Jurkany na swoim ulubionym miejscu. Żaden spinningista im tam nie przeszkadzał. Ale na wszelki wypadek Sławek po zajechaniu zawsze docierał tam biegiem. Co też znaczy gorączka łowów?

Miotacze.

Widok na auta i drogę, którą tam docieramy.

Dwóch przyjaciół – Bartek i Andrzejek Biernacki zawsze trzymali się razem i nie wiedząc czemu blisko tego krzaczka. Starzy szmuglerzy 😉

Prezes na tle wysokiego brzegu, gdzie świetnie widać poziom jaki osiągała niegdyś woda w Lago Strobel.

Z maluszkiem w ostatnich promieniach słońca.

Zaraz się zacznie.

Gajdowie zajęci swoimi sprawami czasem dojeżdżali popatrzeć jak nam idzie i… na jednego. Ich pomocy nie potrzebowaliśmy i wręcz uciekaliśmy od nich jak najdalej, ceniąc głównie swoje towarzystwo.

Nie za wiele miałem okazji focić Andrzejka Biernackiego.

Gdy w końcu nadarzyła się okazja złowił chyba najmniejszego ze swoich tęczaków.

Cień na wodzie – pora na potwora.

Jurek nie czekał długo na rezultat.

A i ja w końcu złowiłem swoje upragnione 80cm.

Ryba, która uratowała mój honor. Kolejnego dnia miałem złowić 82cm ale tak zmaltretowanego, że obyło się bez zdjęcia. Co innego ta samica w pełni kondycji.

Zachodzące słońce, z każdą minutą oświetlało coraz dalsze fragmenty brzegu jeziora.

To się nazywa „shadow casting” 😉

Zaklinacz koni.

Prezes w miejscu, gdzie dzień wcześniej, o tej porze złowił swoje 85cm.

Ryba odjeżdżała jak szalona. Swoisty taniec dwóch kochanków – odrywają się i przyciągają po chwili. Prawdziwe wędkarskie tango prosto z epoki jurajskiej. Skubana w końcu się spięła. Szkoda – znów była niemała.

Bartek ze wspomnianym longiem Adasia Kaczmarka wyczyniał ciągle cuda.

Tą rybą kończyliśmy łowy tamtego dnia z wynikiem:
21 x 60cm+
41 x 70cm+
3 x 80cm+

Ostatni dzień postanowiliśmy znów spędzić na „greckich” skałkach. Adaś – jesteś Wielki!

Nie za gruby, nie za chudy – tęczak idealny! Takie lubię.

Janek gustował w tych pulchniejszych dziewczynach.

Mariusz wcześniej nie zdradzał…

Ale widać, że też pulchniejsze woli. Czego nie można powiedzieć o właścicielce jednych z lepszych nóg w tym kraju – Magdzie; Jego żonie. (korzystając chciałem pozdrowić: „Magda! Kocham Cię!”)

Znów dublet.

No dobra – ja też lubię mieć za co złapać;)

Ale Mariusz widać potrzebuje więcej. I to spojrzenie;)

Dwóch przyjaciół realizujących swoje wielkie marzenie!

Zdjęć mieliśmy dość. Aparat dnia ostatniego nie był więcej wyciągany. Kamera owszem – ale jeśli ktoś chce zobaczyć film, już teraz zapraszam na wrześniowy Vision Festiwal, który jak zwykle odbędzie się nad Sanem.
Ostatni dzień łowów dał nam:
16 x 60cm+
18 x 70cm+
3 x 80cm+
Kolejnego dnia opuściliśmy jakże gościnne progi naszej estancji i udaliśmy się w drogę powrotną. Jedni do domu a inni ku kolejnej przygodzie.

Znów w pozornie pustej pampie mogliśmy podziwiać wiele stworzeń, jak np. tego kusacza z rodzaju Nothoprocta.

Jadąc już z Gobernador Gregores ku El Calafate, kiedy wszyscy w aucie śpią a Red Bull nie pomaga najlepiej kierowca się może rozbudzić, gdy da po heblach i wyskoczy jak oparzony w pogoni za pancernikiem.

Udało się! Gonitwa przypominała gonienie kur – więc było i śmiesznie ale i możliwie.

Złapałem pancernika małego (Zaedyus pichyi). Gatunek ten żywi się korzonkami, larwami, owadami ale potrafi też upolować jaszczurkę! Jedyny gatunek pancernika, który hibernuje. Poluje się na nie z uwagi na pancerz a także i ponoć smaczne mięso. Niestety trzymany również w domach jako maskotka.

Spójrzcie jak świetnie jest przystosowany do kopania.

Gdy tylko poczuł grunt pod nogami.

Szpula.

Trzeba pamiętać, że patagońska pampa to dom strusi nandu (Pterocnemia pennata).

Ja z Mariuszem po rzewnym rozstaniu pognaliśmy w stronę Puerto Natales w Chile a reszta grupy miała wolny dzień by udać się na wycieczkę. Podobne krajobrazy są bardzo typowe dla tej części świata, zamieszkałej przez gaucho

Marcin z piwkiem i młodziutką guanako.

Czekała ich nie lada gratka.

Panie i Panowie – Perito Moreno.

Jest to trzeci co do wielkości lodowiec na świecie (zajmuje powierzchnię 258 km kwadratowych). Należy wspomnieć, że jest jednocześnie największym lodowcem wciąż się rozrastającym(tych pozostało na świecie tylko 10%)!

Co jakiś czas dochodzi do kruszenia się ściany lodowca. Bloki lodu (nierzadko kilkuset tonowe) z ogromnym hukiem spadają wówczas do wody i dryfują.

Cały czas coś chrzęści, pęka, huczy i trzaska – wiele z tych pęknięć dzieje się w środku, czego nie widać, ale wyraźnie słychać.

Najprościej i najwygodniej a do tego bardzo efektownie jest oglądać sobie to cudo natury z wody.


I ten kolor – to jest właśnie odcień PAINE

Łodzie podpływają czasem na tyle blisko, że można nieco lodu skubnąć. A do czego?

No jak to do czego?!

Marcin długo siedział, delektując się smakiem i słuchając co mu też do powiedzenia ma stary, mądry lodowiec. Tylko to… „Nie kiś szkłaaaa!” jakoś psuło nastrój zadumy;)

Bartek zwykł nie kisić.

Nastroje dopisywały a takie poczynania wzbudzały sensację i ludzie podchodzili z pytaniami czy mogą sobie z taką szklaneczką zrobić zdjęcie. Wogóle nie myślą ci turistas!

Perito Moreno w szkle i na wolności. Czyż nie pięknie?!

Rozrastanie się lodowca to długi proces. Cały czas się rozrasta i cofa, rozrasta i cofa. Ten jak wspomniałem rozrasta się na szczęście więcej niż cofa. Cofanie jednak zostawia takie ślady. Co za potęga!

Można też zejść na ląd i po pokonaniu dość forsownych schodów widok nabiera rumieńców!


Nawet na przyzwyczajonych do norweskich krajobrazów widoki te robią wrażenie.

Platformy widokowe z ławeczkami usytuowane są w świetnych miejscach.

Turystów nie brakuje i nie ma się co dziwić skoro jest to większa atrakcja tego regionu. Kilka tygodni przed nami miała tu swoją sesję sama Anja Rubik. Nie żebyśmy przepadali za takimi chudzielcami. Wolimy pulchne dziewczyny w kolorach tęczy z Jurassic Lake.

No właśnie. Bo czy to prawda co tam też żeśmy przeżyli? Ciągle się to nam wydaje zbyt piękne by mogło być prawdziwe. W sumie na Lago Strobel złowiliśmy dokładnie 160 tęczaków powyżej 5kg, z czego 14 miało minimum 80cm. Jurassic lake trzyma formę i mimo, że średnia łowionych ryb jest nieco mniejsza niż przed laty doprawdy warto się tam wybrać. W internecie nie ma jednego zdania przesadzonego na temat tego łowiska. I jak tu nie wrócić za rok?! Nie wrócić by znów poczuć taniec tęczowego luja na końcu wędki? Jacyś chętni na dołączenie? Właśnie dobieramy skład ekipy.

W wyprawie udział wzięli (od lewej, nasi): Sławek Jurkan, Jerzy Jurkan, Rafał Słowikowski, Mariusz Aleksandrowicz, Marcin Sulimierski, Bartek Mikulski, Janusz Przetacznik, Andrzej Biernacki i Andrzej Gajewski.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Jerzy Jurkan, Sławomir Jurkan, Janusz Przetacznik i Rafał Słowikowski