Czy widzieliście holowane duże pstrągi po drugiej stronie jeziora, które w swej ilości, skokach i tańcach na ogonie przypominały wzbijające się do lotu wodne ptaki? Udało się nam być w samym środku takiego „stada ptaków”. Co więcej – nasze serca zachowują się jak one.

Po wycisku, który zafundowała nam pogoda, niełatwym łowieniu choć jak zwykle zauroczeni Patagonią żegnaliśmy kompanów na lotnisku z ciężkim sercem. Żal zawsze się rozstawać ze sprawdzonymi kompanami, przyjaciółmi od lat – w doli i niedoli tych naszych podróży z wędką. Z niejednym problemem wspólnymi siłami sobie radziliśmy i niejedna radość była wspólnie dzielona. Również niejeden indywidualny sukces był dzielony pośród wszystkich, choć gdzieś tam pewnie dreszcze zazdrości też dawały o sobie znać. Wprawieni w patagońskich bojach „zaginieni chłopcy” wracali do domu.

Kolejna grupa miała się zmierzyć znów z mało gościnną w tym roku pogodą i rybami, których część została jednak przez nas przećwiczona. Brak wędkarskiego doświadczenia na gruncie patagońskim i niepokoił i napełniał nadzieją.

Niepokoił bo Patagonii będą się musieli nauczyć, przestroić z realiów polskich (dobrze, że w tą stronę, nie przeciwną). Najważniejsze jednak by potrafili znów uwierzyć. By pływające w ich głowach pstrągi wielokrotnie od dziecięcych lat, które przepłoszyły powtarzające się w Polsce porażki, znów wróciły na swoje miejsca – w głębokie zakręty, podmyte burty i pod zwalone kłody wiary i wędkarskiej nadziei. By umieli uwierzyć i łowić jak w marzeniach a nie odwracać się na pięcie od klasycznych miejscówek – „bo to zbyt piękne by prawdziwie stał tam pstrąg; zbyt piękne by ten pstrąg co tam być może stoi wziął; bo to zbyt piękne by było takie proste”. Wielu popada w pułapkę przekombinowania – bawi się w „pedałki” gdy wystarczy wielki streamer pociągnięty wzdłuż patyka; bawi się w drop-shoty kiedy najlepiej biorą na zwykłe wahadło. Choć nie zawsze jest rzeczywiście tak prosto.

I tu pojawia się nadzieja – że nieskażeni naleciałościami z lat poprzednich wymyślą coś nowego. Wykombinują jak złowić te ryby, które jednak coś tam już widziały i po zębach dostały. Nadzieja, że przeżyją przygodę życia. Nadzieja, że mimo tegorocznej srogiej aury docenią prawdziwy urok Patagonii. Nadzieja, że po powrocie do domowych pieleszy ich wspomnienia i serca wielokrotnie będą się zrywać do lotu jak… startujące ptaki!

Kolejne z naszych wspomnień właśnie startują – cieszy nas, że na Twoim komputerze

Najczęściej spotykane przez nas ptaki Ziemi Ognistej – Magelanki zmienne (Chloephaga picta)

Ileż to razy schodząc z wody o kiju, bez poczucia spełnienia, bez jednego choćby brania, bez niczego interesującego, nasze serca nim zawitaliśmy w Patagonii przypominały te nieloty? Pingwiny Magellana (Spheniscus Magellanicus), widziane z promu.

Krzysiu i Dawid – dwaj przyjaciele, którzy oznajmili w Tartaku nad Bobrem u Małgosi i Igora Glinda, że jadą! Nie wiem czy to magia miejsca, nadmiar przygrillowych specjałów czy po prostu mocno przemyślana decyzja. Ważne, że się odważyli. A czy żałują? Popatrzcie dalej.

Przepływamy Cieśninę Magellana. Pierwsze dwie maszyny z prawej to nasze Pathfindery

Małe uzupełnienie prowiantu czymś słodkim

I dalej w drogę, z przerwami na fajkę…

… otwieranie furtek…

… i czekanie na odpływ. To w tym pamiętnym miejscu zreflektowałem się, że zostałem genialnie wyeliminowany przez jednego z kolegów z pierwszego składu. Omyłkowo spakował jednego buta swojego i jednego mojego. Zostałem z jednym o rozmiarze 45 i drugim 42! Niestety oba prawe!:P
Byłem tak roztrzęsiony, że część ekipy na uspokojenie była gotowa podać mi rum… dożylnie! 😉

Mimo jakiegoś dziwnego miotania jednego z kierowców (patrz wyżej) udało się szczęśliwie dojechać do celu. „Rio Condor – znów jesteśmy!!!” Rzeka przekonała się o tym dobitnie, gdy Marcin wyszarpał z jej herbacianej wody pierwszą rybę. 5 minut po rozbiciu obozu, w ostatnich promieniach światła! Troć wędrowna z prowincji Magellanes y Antarctica.

Do wody wróciła cało i zdrowo by pływać w niej i serduchu szczęśliwego łowcy do dziś. W oceanie naszej zazdrości także 😉

Kolejnego ranka obudziliśmy się przez tą Marcinową trotkę pełni rzeźnickich wręcz nadziei. Ba – szliśmy już spać ich pełni. Wieczorne opowieści, podlewane rumikiem rozkwitały co prawda w naszych głowach nieco ciężarnie – szczególnie ów poranka. Ale na wodzie, tuż po śniadaniu szybko znalazł się cały skład.

Pogoda mimo, że dzień wcześniej nie rozpieszczała wydawała się sprzyjać. Czyżby szczęście się do nas uśmiechnęło po wycisku w pierwszej turze? Czcze nadzieje! Póki co cieszyliśmy się jednak każdym promykiem ciepła.

I każdą złowioną rybą, mimo że do tej Marcinowej wiele centymetrów brakowało. To jednak nie najważniejsze.

Najważniejsze to tam być!

Móc patrzeć na dziką rzekę na krańcach Ziemi Ognistej, w sercu pierwotnej puszczy…

… i móc łowić, w tych jakże rzadko przez wędkarzy odwiedzanych nurtach.

Ryby oczywiście znalazł Mariusz. W swojej ulubionej jamie pod skarpą kilkukrotnie mu odprowadzały pod same nogi. Po kilku takich odprowadzeniach zaczął widząc kolejne ryby zatrzymywać prowadzenie obrotówki. Ta opadała na dno, przed pyskami ryb. Poderwanie i w ułamku sekundy następowało gwałtowne uderzenie. Niestety ciężko było ryby zapiąć. Po złowieniu dwóch ryb powyżej 70cm (aparatu oczywiście lump nie nosi!) pognał w górę po Krzysia i Dawida.

Condor i stare duchy zamieszkujące tą puszczę widać wynagradzają takie gesty. Biegnąc w pocie czoła po kompanów na jednej z kamienistych plaż znalazł ciekawe zjawisko.

Podarunek od Indian Onas, o których rozpisywałem się w relacji sprzed dwóch lat. Wyciosany z kamienia koralik.

Mariuszowe miejsce od tego czasu miało stać się tegoroczną bankówką. Niemal codziennie każdy musiał tam coś wrzucić.

Ostatnio takie łowienie widziałem w wykonaniu naszego nieodżałowanego przyjaciela Szerszenia. Nasi 100% muszkarze potrafili ten zakręt „robić” przez kilka godzin! Najczęściej z efektami, choć zdecydowanie nie takimi jakie by sobie pewnie życzyli. Ryb było tam pełno ale brały bardzo chimerycznie.

Można było liczyć na kilka delikatnych brań ale ryby siadały na wędce tylko wybrańcom losu i to z pewnością wykazującym się albo dużym samozaparciem albo dużymi umiejętnościami.

Dawid ze ślicznotką z Rio Condor. Troć trochę farbowała ale liczyliśmy, że przeżyje. Wydawało się, że dojdzie do siebie. Gdyby dostała w czapę nie przeżyłaby z pewnością.

Mimo, że wyjazd hardcore’owy! Lekko survivalowy; dla prawdziwych varones (samców). Nie ma takiego twardziela, któremu serce i kolana nie zmiękną na widok truskaweczek polanych słodką kremóweczką!

By jednak skosztować patagońskich truskawek należy przedrzeć się przez błota znacznie gorsze niż to w naszej kuchnio jadalni.

A jeśli mowa o kuchnio jadalni – tą urządziliśmy sobie elegancko. Najpierw pół beczki przytarganej z plaży a potem kamienne stoliczki do grzania wina.

A wino grzać trzeba było. Chłód nie raz przeszywał na wskroś. Zimowe rękawiczki okazały się niezbędne. Normalnie takie zakładam tylko na lód!

Ważne jednak, że humory dopisywały a to człowieka zawsze rozgrzewa skutecznie.

Powiew zimy nie opuszczał nas ani jednego dnia. A nawet jak przez kilka godzin dziwnie wyjrzało słońce. Robiło to chyba tylko by niczym estradowym reflektorem znów podkreślać uroki zimy.

Grzanie przy ognisku to poza łowieniem i spaniem kolejna z trzech najczęstszych uprawianych przez nas dyscyplin sportowych tego roku nad Condor.

Jedna z trzech śniadaniowych rat jajecznicowych już gotowa.

Tres Amigos en Fin del Mundo

W końcu to o czym marzyliśmy z Mariuszem przez cały rok miało się ziścić. Uderzyć w górze rzeki na jamki, gdzie rok temu z Jankiem złowili jednego popołudnia kilkanaście troci. Niestety trzeba tam kilka godzin dymać z buta ale co to dla takich twardzieli. Niestety nie wszyscy się zdecydowali, niektórzy nie mogli…

… bo cholera (!) zostali wyeliminowani! Jeszcze mam ochotę wlewać w siebie rum jak sobie to przypomnę! 😉

W dwóch prawych butach (jednym sporo za ciasnym) byłem zdolny tylko do krótkich wypadów nieopodal obozu. Dodatkowo musiałem często dawać odpocząć stopom jak tu na zdjęciu w wybitnym towarzystwie Pawła w jednej z dwóch ziemianek w pobliżu ujścia rzeki do morza. Musieli je zbudować rybacy, którym zdarza się przeczekiwać sztormy właśnie w tym surowym, tak romantycznie opisywanym przez Francisco Coloane miejscu.

O wilku mowa – rybacy, którzy na przypływie wpłynęli w ujście Rio Condor by przeczekać niesprzyjające wiatry. Kuter o mile brzmiącej nazwie „Cintia”

Kapelusz prawdziwego obieżyświata, niezwykle wytrwałego i jednocześnie wrażliwego twardziela – Grzesia Kempysa suszący się w cieple ogniska pod Krzyżem Południa.

Padający w nocy deszcz powtórzył scenariusz sprzed roku. Naszych włóczykijów, którzy dzień wcześniej ruszyli w poszukiwaniu srebrnego szczęścia w górę rzeki miał skoro świt obudzić cudowny, choć nieco wstrząsający komentarz Marcina tuż po wyjściu z namiotu. Niestety nie zmniejszył i nie wyczyścił on wody, choć niegdyś windę w Seksmisji dał radę przywołać;)

Tu dla porównania zdjęcie tegoż miejsca zrobione 18 godzin wcześniej.

„No to… za tych co na górze!” 😛

I jak tu przejść na drugą stronę?!

„No to jeszcze raz! Za ich szybki powrót!” 😉 Może dzięki właśnie naszym toastom i łączeniu się w bólu poszło im tak sprawnie. Wracali jedyne… 9 godzin!!! To nie były już żarty!

A że rzeką płynęło błoto mieliśmy czasu aż nadto. Paweł przy wsparciu Waldka wyremontował mi połamany podbierak, który miał i tak roztrzaskać jeden z pstrągów z leśnej zatoki Deseado. Najlepsze miało się zacząć!

Tak patrzyłem na to drzewo, obseruwjąc jak w jego gałęziach uwijają się drobne ptaszki a tumany ogniskowego dymu przelatują jak woda przez palce gdy nagle… gwałtownie wyleciał stamtąd Fernandezik chilijski (Sephanoides galeritus)! Niestety wszystko działo się tak szybko a aparat był oddalony ode mnie w worku o kilkanaściemetrów. Koliber wyleciał, usiadł na parę sekund na sznurku odciągającym tropik mojego namiotu a gdy z Waldkiem oniemieliśmy na ten widok poleciał w kierunku kolejnej korony drzewa.

Znalazłem w niej później takie o to kwiatki – widocznie to one zapachem swego nektaru kusiły ptaszka. Puszcza, w której niespecjalnie na pierwszych rzut oka było widać kwitnące rośliny po wnikliwej odtąd obserwacji okazała się ich pełna! Niestety Fernandezika nie było nam dane później znów spotkać.

Rzeką nieustannie płynęło błoto, chwyciłem więc za aparat i pognałem szukać kadrów.

Oblicza prastarej puszczy


Grzesiu także pognał szukać kadrów ale do swych obrazów. Najpierw natknął się na takie znalezisko

A potem na sprawców. Bogu dzięki przybiegł po mnie a ja uzbrojony w „lufę” w końcu po latach zrobiłem zdjęcia, o których marzyłem. Dzięki Grzesiu! Tu samica Dzięcioła Magellana, na widać że często odwiedzanym drzewie.

Czupurne czubeczki tych ptaków przysparzają im wiele sympatii przynajmniej w moim mniemaniu.

Czarna samica dzięcioła Magellana (Campephilus Magellanicus)

No i jak to w świecie ptaków bywa, bardziej okazały samczyk.

Zwróćcie uwagę na pazury tego ptaka! Jest świetnie wyposażony by trzymać się pnia drzewa!

Robiłem te wcześniejsze zdjęcia samcowi dzięcioła a ten nie wiedział jeszcze, że na jego terytorium, do dwóch towarzyszących mu samic sposobiła się konkurencja! I to spora!;)

Na szczęście późnym popołudniem do obozu szczęśliwie choć z ostatnimi rezerwami sił dotarła ekipa z góry rzeki. Gdzieś w skrytości serca łudziłem się, że może na górze Condor nie była taka brudna a tylko niewiele powyżej obozu woda przerwała jakąś bobrową tamę na dopływiku. Niestety…
Kolejnego dnia mieliśmy opuszczać magiczną puszczę nad Rio Condor.

Najpierw musieliśmy się jednak wyrwać z jej błotnistych objęć.

Taki off-road to jedna z tych nielicznych rzeczy, która po pomyślnym zakończeniu wyraźnie wydłuża u kierowcy ale też jego doradzających pasażerów męskie ego przynajmniej o kilka centymetrów

Wydłużanie ego

W tą stronę Rio Calafate przyszło przejeżdżać na odpływie więc nawet nie było potrzeby włączania reduktora.

Paliaki na kańce miria


Rzeczywiście – widać że ego urosło!;)

Ciągle należy pamiętać, że tak rzadko odwiedzane przez ludzi zakątki Ziemi Ognistej to królestwo guanaco

Powrót z Condor. Jak później wszyscy zgodnie policzyliśmy, wracaliśmy z 11 trociami na koncie. Wynik co najwyżej kiepski. Już wtedy zakiełkowała w naszej głowie po raz pierwszy, że w przyszłym roku chyba olejemy trocie. Pomóc nam w tej decyzji miały jeszcze późniejsze wydarzenia z tej wyprawy.

Jeden z postojów „na jednego”. Kierowca nie może ale za to polewa;)

Lengi w puszczy nad Condor należą do tych najpiękniejszych.

A na otwartej przestrzeni Ziemi Ognistej znów witały nas Magelanki. Mimo, że wielkościowo zbliżone do gęsi to jednak kaczki

Kaczka Magelanki zmiennej

Tuż za osadą Cameron jest niewielkie jezioro, gdzie flamingi chilijskie (Phoenicopterus chilensis) pasą się zawsze

Młode guanaco

Wizyta w zaprzyjaźnionym tartaku (poza miejscami przepraw promowych, po stronie chilijskiej Ziemi Ognistej nie ma ani jednej stacji benzynowej)

Dystrybutor nalicza – do pełna porfavor.

I znów nad Lago Blanco – przede wszystkim szczęśliwi bo od teraz wszystkie noce będą pod dachem a nie w namiotach. W przyszłym roku też się skupimy na takiej formie noclegów. Tylko Estancje.

To akurat Estancja nie jest – bardziej bardaszka. Ale ogrzewana i z ciepłą wodą pod prysznicem. Nie wspomnę o jadalni i kuchni.

A propos kuchni – Ekwadorska wołowina została zrobiona nad Condor ale tu też sobie nie żałowaliśmy. Wielokrotnie nie tylko nam ślinka ciekła.

Resztkami naszego jedzenia poza patagońskimi lisami żywiły się także karakara (Polyborus plancus)

Pole po wieczornej bitwie. Dziwnie każdy dążył do bomby, ale dopiero po zmianie reguł, że przy bombie na pocieszenie przysługiwał naparstek;)

Paweł przy prototypie belly boat’a marki Melonair – niezła alternatywa taniego pływadełka.

I Waldi z pierwszym tęczakiem wyprawy. Zażarł na imitację czarnej pijawki – tuż przy belly boat’cie Guideline’a. Bardzo dobrego pływadła, choć dość ciężkiego.

Chcąc odpocząć od fal i wiatru wyciągnąłem Pawła na Rio Grande.

Niestety bez efektów, choć widoki szczególnie w popołudniowym świetle jak zwykle przednie.

Niczym klient Juan’a Marcos’a Czerwinskiego. Coś z tą Grande nie tak. Troci z roku na rok coraz mniej. Czerwiński zniósł nawet ze swych stron prowadzone dotąd statystyki wędkarskie.

Kolejny dzień miał być dniem spod znaku małych rzeczek – pstrągowych dopływów Grande.

Oczywiście musiałem też odwiedzić „swojego” kabana. Pstrąga ponad 70cm, który złupił mi skórę w poprzedniej turze. Tu oto jego dom. Niestety – znów się ujawnił ale nie wziął. Ani na muchę z dołu, ani na muchę z góry, ani na blaszkę z dołu ani na wobka spuszczonego z góry! Kawał cwaniaka! Tylko powąchał raz obrotówkę i raz obejrzał Czernobyl Ant.

Łatwiej już było chyba znaleźć skarb na końcu tęczy!

Grzesiu z głową w chmurach notujący przemyślenia.
Nie wiem czy takie ale może coś w rodzaju słów wiernego fana tego co robimy- Marcina Rafalskiego: „Nie interesuje mnie duszna dżungla, masher czy blue ocean fishing. Ale piaszczysto żwirowata ziemia, krystaliczny potok, chłód nie tylko wody, ale może zwłaszcza krajobrazu. W dziwaczny sposób kojarzący się z pustymi przestrzeniami Giorgi’a de Chirico. Skropiony winem… “

W tym czasie na innej rzeczce – jednym dopływie Rio Grande wyżej


Jak się miało okazać, Marcin bardzo dobrze czuje się na malutkich pstrągowych ciurkach. A że ja wychowałem się na Zagórskiej Strudze ochoczo podążyłem by wraz z nim dobrać się do pstrągów żyjących w Rio Garcia. Że tam żyły powiedział nam rozgorączkowany Waldek, który wracając z łowów na Lago Blanco zatrzymał się na mostku i pacnął streamer’a w ciemną toń pod korzonkiem poniżej a muchę niemal natychmiast zaatakował miedziany wielki pstrąg. Wytarmosił muchę i się spiął zostawiając Waldka niemal klęczącego!

Ja złowiłem dwa, Marcin kilka więcej, najwięcej jednak miał złowić Grzesiu, który Garcia odwiedzał już później chyba każdego dnia! Ciągle grupa nienałowiona, walcząca z przeciwnościami pogody i chimerycznymi nastrojami ryb – miała więc jeszcze takie dziwaczne pomysły.

Ja pierwszego dnia natknąłem się na niebywałe zjawisko. Ogromna łososiowata ryba stojąca w zagłębieniu tuż przed zwalonym drzewkiem. Opierała się ogonem o pień i ciężko oddychała. Podszedłem tak blisko, że mogłem przyjrzeć się każdej cętce na jej grzbiecie i wystającej ponad wodę płetwie grzbietowej. Na szczęce miała dziwne białe ślady – jakby pleśń. Ogromny chinook! Prawie metrowy. Oczywiście rybę spłoszyłem, więc ta ratowała się ucieczką do jedynego dołka w okolicy. Później z Marcinem przełaziliśmy przez niego w te i we w te by wypłoszyć olbrzyma ale widocznie zaszył się gdzieś w korzeniu albo bobrowym tunelu. Jednak pomysł pierwszej grupy by płynąć na wypływ Rio Blanco był dobry! Dobitnie się o tym przekonaliśmy gdy dwóch chilijskich „gwiazdorów”, którzy przyjechali z laskami na weekend wmaszerowało do jadalni wieczorem z dwoma wielkimi Chinookami. Ryby niejadalne. Złowili ponoć wiele, te wzięli tylko by się pochwalić. Co za dupki! I te ich prześliczne dziewczyny! Co za frajerzy! 😛

Kolejnego dnia szczęścia na Grande ruszyły szukać „Podoski” tj. Krzysiu z Dawidem

Walka dwuręcznymi kijami z patagońskim wiatrem to nierówna walka

Dodatkowo ciężko gdy całe dno rzeki porośnięte jest glonem Didymo! Co za nieszczęście dla tej rzeki. Taki glut porasta kilka kilometrów rzeki w dół od mostu. Przytargali go oczywiście bogaci wędkarze, którzy nie wysuszyli spodnio butów i zarazę przywieźli albo z Nowej Zelandii albo ze Stanów! To już po tej rzece. Będzie się ona jeszcze ileś lat bronić ale ratunku dla niej i jej wspaniałych, legendarnych troci nie ma! Glon porośnie tarliska i się skończy! Kolejny czynnik, który wpłynął na decyzję by zrezygnować z troci na Ziemi Ognistej w 2015

Żal rzeki ukoić mogło dopiero chilijskie wino

Przełom w naszym takim sobie dotąd łowieniu, w tym przysłowiowym rzeźbieniu kręgów w zbożu miał nastąpić po spojrzeniu w tą dolinę. Dom zaginionych chłopców jak zwykle miał uratować sytuację. I to jeszcze jak uratować!

Kompletnie nie spodziewający się co za chwilę przeżyją zaginieni chłopcy – nowi ale właściwie Ci sami. Wszyscy tak samo łowieniem pstrągów opętani!

Mariusz natychmiast porwał chyba najmniej „zaspokojonego” Grzesia „na patyki” i natychmiast był efekt, choć na razie skromny. Niewielka troć nie miała pomóc zapomnieć o cichym marzeniu złowienia 60-taka.

Troć, którą złowił Mariusz też miała się nijak do wyposzczonych oczekiwań.

No i w końcu! Gdy skończył się blat leśnej zatoki, przy tzw. cmentarzysku drzew się zaczęło. Najpierw Mariuszowi odprowadziła wielka ryba, która robiąc zwrot przy nogach wędkarza ochlapała go całego. Potem druga ryba zafundowała podobny prysznic aż inną złowił Grześ. Wymarzony pstrąg potokowy 61cm!

King wraca już na swój podwodny tron.

W tym samym miejscu, kilka rzutów później!

Tylko w Patagonii czeka się na pobicie życiowych rekordów w pstrągu potokowym nie dłużej niż 5 minut! Pstrąg potokowy 63cm!

Ja miałem również ciekawy dzień. Wszędzie widziałem ryby. Te stały, pływały, żerowały w mule jak bonefishe z ogonami na wierzchu. Kręciłem kamerą jak raz po raz przeżuwają ślimaczki zdjęte z podwodnych roślin. Jasne podniebienia błyskały im przy tym hipnotyzująco. Dosłownie chrupały sobie w najlepsze. W końcu tuż przy bobrowym strumyku zobaczyłem kolejną niezłą rybę. Stała nieruchomo, zwrócona do mnie ogonem. Rzuciłem za nią wyłuskanym z pudełka Salmo Executor’em 5 w kolorach pstrąga. Wobler spadł około 7 metrów przed rybą. Zero reakcji, zacząłem powoli ściągać centralnie na rybę, gdy ta w ostatniej chwili otworzyła pysk i zażarła!

Ponad 60-cio centymetrowy kanibal z leśnej zatoki spod bobrowej tamy.

Tuż przed wypuszczeniem. Za chwilę popłynie znów siać popłoch w swych małych braciach.

Mariusz wrócił w patyki, które tego roku dały mu najwięcej ryb i szybko zapiął piękną, grubą samicę. Jakkolwiek to brzmi;)

Marcin debiutował na jeziorze z hukiem! Tu holuje jedną z chyba kilkunastu tamtego dnia podobnych ryb.

Co prawda obyło się bez wzywania windy ale echo po zatoce niosło bardzo wiele ciekawych komentarzy. Nie wszystko dobrze było słychać ale te o pieczeniu pierników czy jakoś tak należały do najdelikatniejszych. Raz po raz z daleka wydawało się, że startują obok niego do lotu ptaki!

Jeden z tęczaków w trybie dramatycznym

Takie gumkowe nimfki, szczególnie larwy ważki w rękach „Podosków” okazały się zabójczą bronią. Pozwalali zatonąć im do samego dna a potem bardzo wolno sprowadzali, pukając po kamyczkach. Na efekty nigdy nie musieli długo czekać!

Tęczaki co prawda najczęściej patrolowały wodę w pół toni ale takimi przydennymi sztuczkami też nie dawały się oprzeć. Nawet tak duże i stare ryby!

Zimno i deszcz zgoniły mnie z wody szybciej i miałem szczęście bo gdy dochodziłem do miejsca zbiórki Krzysiu Podosek rozpoczął wspaniały hol kolejnego „startującego ptaka”

Oto efekt! Po coś takiego właśnie się leci tyle tysięcy kilometrów, z rodziną rozstaje, moknie, ciężko pracuje, znosi się utyskiwania kolegów w dwóch prawych butach i… jest wspaniale!

Aż nie chce się wierzyć, że ten piękny olbrzym nie przekroczył magicznych 60cm! Kto by jednak nie chciał łowić takich pięćdziesiątaków (ósmaków)?!

Waldek nie był w stanie długo bezczynnie się przyglądać sesjom fotograficznym kolegów

Pięknie ubarwiona trotka w rękach człowieka jakby z nikąd. Mieszkając w Norwegii znalazł nas przypadkowo ale jak mawia Leon „Panie Ty ich tworzysz a potem oni sami się znajdują”. Ruszył najpierw do Mongolii, gdzie pokonał go tajmień wielkości wanny, by pewnie w celu zemsty na ichtiofaunie tego świata niedługo później znaleźć się z nami w domu zaginionych chłopców.

Tęczaki też lubiły jego muchy! Waldi – 100% muszkarz z jakże mięsistymi opowieściami;) Daleko za nim ta kropeczka to „pedałujący” płetwami Pafcio, który te mięsiste opowieści lubił chyba z nas najbardziej;)

Paweł szczęśliwy, że to koniec tej udręki i że za chwilę pozbędzie się z nóg płetw.

Tej nocy mieliśmy już spać w porządnej stancji Ea. Vicuna. Jakże miejsce to dobrze się nam kojarzy. Dom, do którego okien w nocy przylatują setki ciem z gatunku Ormiscodes amhinome

Kolejnego poranka, zachęcona naszymi doświadczeniami sprzed roku jak i tegorocznymi poczynaniami Maćka i Andrzeja część grupy postanowiła ruszyć na ukryte w za górami jeziorko Laguna de la Cura.

Wędkarz podążający za marzeniami. Każdy z nas takim jest. W każdym z nas, zmierzającym ku kolejnej dalekiej destynacji, wodzie bije serce. Im bliżej tym coraz bardziej przypomina startującego do lotu ptaka.

Krótki odpoczynek przed wielkim…

… BOOM!

Boom! Boom! Tęczowy dublet!

Po to człowiek tyle dymał i się napocił! Warto było!

Czarna pijawka z białymi gumkami (główki różne) – to już nawet nie tajna broń. Wszyscy o tym wiemy!

Marcin niczym selekcjoner przed sopockim klubem – do muchy autorstwa Artura Duchnika dopuszczał tylko te najfajniejsze ślicznotki.

Królem de La Cury został jednak Pafcio! Wznoszone wieczór wcześniej toasty z nadzieją na wielką rybę kieliszkami Santa Rity musiały pomóc. Święta Rita to w końcu patronka od spraw beznadziejnych;) Pstrąg potokowy 66cm!

Patrzcie na ten pychol!

„Rozwala mnie ten wasz amok! Ta pogoń za rybami! To niewiarygodne! Nigdy się z tym nie zgodzę!” – słowa te na zawsze wejdą do kanonu naszych wspomnień:P
W tamtej chwili jednak jakby ulatywały gdzieś daleko. Wraz z kolejnym startującym ptakiem… Niezwykle szybko trzepoczącym sercem – sercem wędkarza spełnionego. Wędkarza uwolnionego od presji kolegów ale i własnych oczekiwań. Każdy z nas na każdą wyprawę jedzie najczęściej z jakimś założeniem, jakimś pułapem, który chciałby osiągnąć. Z jakąś wyimaginowaną, wymarzoną rybą, która na 100% gdy zostanie złowiona w pełni usatysfakcjonuje i właśnie… uwolni. Ta ryba uwolniła tamtego dnia jednego z wędkarzy – przeszczęśliwego Pawła!

Dawid z kolejną pydą La Cury

Tęczaki z tego jeziorka, od kałuży różniącego się chyba tylko wielkością bo głębokością niekoniecznie również niezwykle cieszą. Z pewnością urozmaicają przerzucanie kolejnych potokowych pięćdziesiątaków.

Krzysiu z kolejnym pijawkożercą. Nie wiem czemu ryby te tak przedkładają czarne pijawki z gumkami nad czarne pijawki bez gumek ale wiem dlaczego u kobiet przedkładamy samonośne pończochy nad zwykłe nadkolanówki;)

Choć mocno prawdopodobne, że nie wiem o czym tu piszę;)

Ale wróćmy do Krzysia:P

I Jego dziwacznych wynalazków, którymi skutecznie kusił ślicznotki z de La Cura

Czym Marcin kusił ryby to nie wiem ale jakbyście widzieli Jego żonę to zgodnie byście stwierdzili, że czarodziej z Niego musi być niewąski!;)

Zdobywcy Laguna de La Cura 2015

Po zdobyciu wzgórza w drodze powrotnej. Sam pamiętam jak ledwo powłóczyłem tam nogami ale tu widać, że też nie wszyscy do zdjęcia zdołali podnieść się z kolan;) Ważne, że z tarczą, nie na tarczy!

Takie powroty, po takich przeżyciach na zawsze zostają w głowie i w sercu wędkarza.

Tamtego samego dnia jednak nie wszyscy zdecydowali się wybrać na La Curę. „Przecież tam nie ma sześć dziesiątaków” 😛 Wieczorem nastąpiła weryfikacja wiadomości, tu jednak w drodze na Deseado.

Przywitała nas jak zwykle mżawka i próżne przeglądanie się góry w jeziorowym zwierciadle

Drzewa w swych jesiennych szatach też lubią się przeglądać w wodach Deseado.

I w samym środku tego jesiennego spektaklu Grzegorz – wędkarz z Polski

Ledwo odpedałowałem w belly-boat’cie od brzegu, już musiałem do niego wracać. „Waaaldi! Zrobisz zdjęcie?”

I ledwo Waldek wypłynął na wodę a jego muchy wpadły do wody… „Waaaldi Zrobisz zdjęcie?”

Salmo Executor – najlepsza spinningowa przynęta do trollingu z belly-boat’a

Waldek jak zwykle wierny tylko musze też szybko złowił! Dobry początek!

„Waaaldi!”

„Zrobisz?”;) Tym razem na muchę. Jeden z deseadowych bonefishy. Żerował intensywnie na płytkim blaciku wzbijając chmury mułu i raz po raz wystawiając ogon. Wystarczyło delikatnie położyć muchę niedaleko, pociągnąć raz i zostawić. Pijawka została zassana jak karaibski krabik!

I kolejny! Zdjęcie dedykuję autorowi doskonałych much – Arturowi Duchnikowi.

Grzesiu z niezwykle ubarwioną rybą. Popatrzcie jak równomiernie ma rozstawione czerwone kropki.

Kolejny dołączył do zaginionych chłopców.

Już właściwie zaczynałem płynąć do miejsca umówionej zbiórki w trollingu zebrał mi takiż oto złoty smok.

Oczywiście Executor!

Również 66cm! Zdjęcie zdjęciu nierówne – Pawła ryba prezentowała się jednak znacznie bardziej dorodnie.

Nim dobiliśmy do brzegu, Waldi zdołał już w zaczynającym się deszczu złowić jeszcze tego fajnego pstrąga tęczowego.

Ostatnie słowo należało jednak do Grzesia!

Nim zatachaliśmy nasze pływadełka w krzaki i dotarliśmy do auta deszcz przeszedł a okolicę znów rozświetliło słońce. W ciągu dnia mogłem jednak podziwiać ileż pstrągów płoszyłem po dopłynięciu w zasięg ryb, siedzących w zwalonych przy brzegu drzewach. To była chmura mułu, przy chmurze. Na jakichś 100 metrach naliczyłem kilkanaście takich chmur! Pstrągami Deseado jest wybrukowane! Ależ miło patrzeć na ów zatokę i oglądać miejsca, w których złowiło się rybę. Po chwili wszystko się miesza. Jest tam po prostu za dużo ryb!

Dwie zatem ryby zagościły tamtego wieczora na naszych talerzach. Jak zwykle podlane którymś z win Gran Reserva.

Kolejnego dnia z Ea. Vicuna ruszyliśmy do Hermana nad Fagnano. Oczywiście nie mogło się obyć bez przystanku nad Deseado. Któraś z pierwszych moich ryb tamtego dnia. Pamiętam, że wyciągnęła mi cały sznur do podkładu i to znów dwa razy.

Podła znów pogoda szybko wyziębiała dłonie, choć te Marcina były nad wyraz rozgrzewane kolejnymi parzeniami linki.

Ten samczur roztrzaskał mój nadwyrężony i namoknięty podbierak do końca! Wykończył go przynajmniej słuszny pstrąg.

Waldek złowił chyba brata bliźniaka. Podbierak w tym przypadku przeżył. Widać jeden umie się ze sprzętem obchodzić, drugi nie;)

Niestety trzeba było opuścić to doskonałe łowisko jeśliby chcieć w ogóle do Hermana dojechać. Ciągle padał w dolinie nad jeziorem deszcz a to oznaczało, że w górach na przełęczy pada śnieg.

Do tego z upływem dnia jak zwykle wraz z zachodzącym słońcem się ochładzało. Ależ ta pogoda zabrała nam przyjemności!

Przegięcie pałki!

Po pokonaniu przełęczy i samochodowym wolnym trawersie w dół, najwytrwalsi pognali jeszcze porzucać na Lago Fagnano. Zmarznięci i przemoczeni nie wytrzymali jednak długo…

… tym bardziej, że w domku miły pan serwował ciepłą kawkę;)

I winko grzało się już przy kominku.

Na kolację zaś kuchnia przygotowała pyszną zupę rybną

I najlepszą rybę jaką jadłem na ciepło. W wyniku improwizacji wyszło cudo! Przepis wkrótce.

Tak to jest – wszędzie dobrze gdzie nas nie ma. Ci co mają ruszyć w tym roku jeszcze do Papui Nowej Gwinei przygotowali sobie już nawet tradycyjne stroje. Co z tego, że w Patagonii;)

Kolejnego poranka za oknem nie wypatrzyliśmy niespodzianki.

Miłośnicy pięknych doznań i najwięksi twardziele ruszyli zmierzyć się z piękną Azopardo. Najpierw na wypływie z jeziora piękną troć złowił Marcin. A potem uganiający się za rybami gdzieś niżej Krzysiu…

… zapiął inną srebrną torpedę!

Steelhead z Rio Azopardo. Nieliczni to szczęśliwcy, którzy zdołali złowić w Patagonii tą rybę.

Zadowolony z tęczowego trofeum Krzysiu wraz z Dawidem tamtego wieczoru zlitowali się nad kucharzami i przejęli kuchnię

Widać butelka Santa Rity nawet pusta jest niezastąpiona. Tu w roli wałka do ciasta.

Krzysiu piekący chapati, których nauczył się podczas podróży motorem przez Kirgistan, Tadżykistan i Kazachstan. Odrobina tamtych miejsc miała zostać tamtego wieczoru przez nas… zjedzona:)

Chapati już dojrzewają w piecu. Doskonałe rozwiązanie na brak chleba.

Stół przygotowany do kolacji. Jak sobie pomyślę to dochodzę do wniosku, że tylu wieczorów przy świecach co na tych wyprawach z kolegami nie spędziłem nigdy z żadną z kobiet!

Kolejnego poranka nadszedł przełom! Przestało padać! Powietrze się oczyściło i wyszło słońce.

Lago Fagnano rzuciło czar.

Tu – w pełni oczarowany Grześ

Widok właściwie z okna naszej chatki

Co tam jednak widoki z chatki. Jedziemy! Pstrągi czekają!

Wyjeżdżamy znad Fagnano trawersem znów w stronę Deseado. To jezioro nas po prostu opętało!

Niestety droga tuż przed przedarciem przez przełęcz wyglądała tak

A po chwili jedno z naszych aut wyglądało tak. Byliśmy w czarnej d… w białej zaspie!

Trudno! Tamtego dnia wiedzieliśmy, że nie przejedziemy. Czekała nas zatem droga powrotna po jedynych – naszych śladach.

Granica śniegu w górach była niebywale wyraźna. Do pewnej wysokości padał deszcz, wyżej śnieg.

Waldek, Paweł i Grzegorz przy zdecydowanie lepszym Nissanie – lepszym bo lepiej radzącym sobie w trudnym terenie, lepszym bo lepiej trzymającym się szutr, lepszym bo jak wino – starszym.

W dole bez śniegu ale wciąż trzeba było pamiętać, że byliśmy na wyjeździe turystycznym. Prawdziwe jednak wilki w Patagonii nie noszą owczych skór lecz… śpiwory Pajak! Doskonały sprzęt!

Zatrzymani przez śnieg musieliśmy czekać nim wojsko odśnieży drogę. By nie marnować czasu ruszyliśmy znów na wypływ Azopardo z jeziora. Łowienie w takiej scenerii nie zdarza się często.

Marcin spinningujący przy kaczorze torpedówki.

Paweł szukający kropkowanego szczęścia w turkusowych wodach Lago Fagnano

Wspomniana torpedówka magellańska (Tachyeres pteneres) – kaczora tego nielota spotykamy na Fagnano od lat. Jakże miło było spotkać się z nim oko w oko. Pozwolił mi podejść niezwykle blisko. Brak teleobiektywu, który zepsuty został w estancji musiałem nadrabiać sprytem i cierpliwością. Podejście na 2 metry było długotrwałym procesem.

I wtedy Krzysiu zapiął swoją troć z Fagnano! Wzięła na granicy wody stojącej i tej, która za chwilę miała się rozpędzić i pognać karkołomnym kanionem Azopardo do Cieśniny Admiralicji.

Hol trwał długo, więc w momencie podebrania ryba była właściwie wymęczona.

Światło co prawda mocno za ostre ale o robieniu takich zdjęć pięknej rybie w rękach faceta z krwi i kości pod błękitnym niebem, z ośnieżonymi szczytami w tle wędkujący fotograf po prostu marzy!

Zagryzła na tubową muchę, którą pewnie nie pogardziłby niejeden łosoś na Kolskim. Przypadek tej ryby doskonale oddaje sedno mojego niepokoju – czy wędkarz uwierzy. Bo komu by się chciało przyjechać i gdy wszyscy trzaskają już spinningami, napompować belly-boat’a, popłynąć w miejsce właściwe i złowić tam rybkę jakby od zawsze tam czekała tylko na tego wędkarza? W takie rzeczy trzeba wierzyć. W Patagonii się udają:)

Ciężko powiedzieć czy była to srebrna troć wędrowna, która Azopardo dotarła do jeziora i tu zatrzymała się na odpoczynek, czy była to jedna z jeziorowych troci zamieszkujących Fagnano na stałe. Ważne że była to bardzo urodziwa ryba.

A i jej portrety były pierwszorzędne


Po jakże owocnej sesji zdjęciowej chłopaki ruszyli przez odśnieżoną przełęcz szukać znów szczęścia na Deseado a ja sobie darowałem. Miałem ochotę zmierzyć się, ze zdecydowanie mniej rybnym (albo po prostu wielokrotnie większym) Lago Fagnano.

Dość szybko spotkałem roztrzęsionego Mariusza, któremy blachę zaatakowała ogromna 90cm ryba. Gdy jednak w ostatniej chwili zobaczyła wędkarza, tuż przy jego nogach wyskoczyła jak oparzona i odjechała na ogonie. Więcej się nie pokazała! To by było coś!
Rozmawialiśmy jeszcze długo nie tylko o rybach… i nie tylko o kobietach. Potem w towarzystwie psa Hermana leżeliśmy na mchu i podziwialiśmy jak po niebie szybko gnają baranki chmur. Nawet pospaliśmy. Ileż to czasu minęło gdy ostatnio spałem pod gołym niebem, leżąc na trawie?! Popołudnie doskonałe!

A potem pognaliśmy poprawić jeszcze „mały Bornholm”. Wielka ryba nie pojawiła się więcej, w ogóle niewiele poza tą niewielką trotką się działo.

Nie była to złota rybka tylko srebrna, tym bardziej nie spełniała życzeń ale gdyby spełniała… hm… pojechałbym sobie w jakieś ciekawe miejsce na ryby… eee… tfu! Zostałbym tam właśnie na zawsze!

Grzesiu, który innego dnia złowił podobnej wielkości trotkę z Fagnano też pewnie by się zająknął przy takim życzeniu.

W tym czasie chłopaki pewnie byli już na Deseado, o ile przejechali przełęcz?

Wojsko faktycznie drogę odśnieżyło

Ale co z tego jak uziemieni przez śnieg na kilka dni goście Hermana, z przyczepką pełną kamieni utknęli blokując drogę na dobre.

Oj chyba duchy Deseado broniły pstrągów jak mogły!


Gdy się jednak ekipa przedarła i to po dwóch dniach wędkarskiej nieobecności i odpoczynku wody musiała połowić! Dawid.

Marcin

Waldek

Krzysiu

No i Paweł


Dobrze, że Salix Alba ma takie głębokie siatki!

Marcin na Arturowe pijawki łupił rybę za rybą. Rzadko robił sobie przerwę na fotkę ale skoro ktoś akurat miał aparat na wierzchu.

Jedna z pięknych, jakże walecznych i skaczących troci. Zdecydowanie startujący ptak!

Jeden holuje a drugi ćmiąc fajkę przygląda się akcji. Deseado – niemy świadek ich poczynań okazało się tamtego dnia niezwykle szczodre. Prawdziwe Bayan-nuur!

Dawid znów na pijawkę w ostatnich już promieniach słońca. Różowe chmury zwiastowały nadejście mroźnego poranka. Ważne, że nie deszczowego! Jestem przekonany, że jakby się dało Dawid by tam wrócił i łowił od świtu do zmierzchu.

Nawet jakby o zmierzchu przyszło płynąć jeszcze kawał drogi do miejsca zbiórki

Na podsumowanie dnia, Grzesiu już w ciemności wyciąga największego potokowca tej wyprawy. 71 cm!

Właśnie pod Krzyżem Południa zaczynała się specjalna, jakże magiczna noc!

Zadowolony Paweł dekorował „Podoskowe” chapati własnorobnym tatarem z troci.

Coś takiego po prostu nie może nie smakować! Jest to coś specjalnego!

Zatem zasługuje i na specjalne podanie

Przedostatniej nocy nad Lago Fagnano Marcin przyznał się, że spodziewa się potomka! Radości nie było końca a toast za zdrowie „fasolki” wznoszony był kieliszkami z super specjalnym winem. Tacie marzyła się córka i po powrocie okazało się, że będzie mała Hania! Czyżby Anielskie Montes Alpha podobnie jak wcześniej Santa Rita miało też pomagać?;)

Magia tamtej nocy miała eksplodować na niebie tysiącami gwiazd! Takich rzeczy się nie zapomina!

Tradycją Estancji Hermana Genskowskiego są robione przez Mariusza racuchy (ja zawsze powtarzam, że jestem tylko kuchcikiem). Po raz pierwszy udało się jednak zrobić takowe ale nie z jabłkami (bo też zostały wszystkie przez kogoś zżarte:P ) a z miejscowymi jagodami calafate.

To już był grzech! Mama mi takich rzeczy nie robiła!;)

Gdy zbieraliśmy wcześniej calafate, na jednym z krzaków znaleźliśmy takie oto jajeczka jakiegoś owada. Ciekawa konstrukcja.

Niestety – tak jak racuchy rozeszły się w mgnieniu oka tak minęły wszystkie te szczęśliwe dni. Pora było wracać.

Po raz ostatni przejechać się wzdłuż Deseado ku kolejnej przełęczy.

Po raz ostatni nacykać sobie zdjęć na patagońskim śniegu.

Po raz ostatni, bo już wtedy wiedzieliśmy, że w przyszłym roku odwiedzimy te strony, te pstrągi – nasz ukochany dom zaginionych chłopców w środku chilijskiego lata.


Po opuszczeniu gór na szutrze gaz sam się już wciskał, ciągnąc w kierunku domu. Miesiąc dla niektórych to czas w sam raz:)

I dla naszych dłoni to także czas wracać. Woda i patagoński wiatr w akompaniamencie pstrągowych zębów to zabójcza mieszanka.

Kojąca mieszanka zaś czekała już w Punta Arenas

A dokładnie w La Luna – jak zawsze. Zaczynamy ewakuację!

W dniu wylotu z Punta Arenas w końcu było nam dane odwiedzić słynny Club la Union Sary Braun.

Wnętrze rezydencji, w której decydowały się niegdyś losy południa wciąż pachnie złotym wiekiem.

Drewno sprowadzone z Belgii, Marmury z Włoch, tapety z Francji, meble zaś z Anglii. Wszystko w świetle z kloszy art deco odznacza się niebywałym przepychem.

Krzysiu przy stole do gry w karty. Ależ tam by smakowała bomba!;)

Sala bilardowa pod klasycystycznym sufitem.

Kije do gry w bilarda, podobnie jak sam stół zostały sprowadzone z Paryża


Secesyjne meble dodają uroku całości pomieszczenia

Można tam dosłownie złożyć swe zwłoki i wdychać klimat pomieszczeń, w których u boku szanowanej matrony Braun bawiła się cała śmietanka Punta Arenas początku XXw.

Projekt „pałacu” pochodził też z Francji

Portrety dawno zmarłych członków rodu Braun – Menendez, świetnie by pasowały jako tło „Domu duchów” chilijskiej pisarki Isabel Allende.

W szklanej przybudówce porośniętej winoroślą można zjeść obiad.

Z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Niestety! Rezydencja o mało nie zamieniła się w dom latających szty… ziemniaków! Za takie spieprzenie jedzenia w tak genialnym miejscu powinno się krzyżować! Zdecydowanie nie polecam, chyba że na lampkę wina – to i owszem! Wówczas – miejsce zdecydowanie godne polecenia!

Po południu przyszło nam znów siedzieć w samolocie i lecieć nad Andami w kierunku stolicy.

Bienvienidos a Santiago de Chile

Dom 1/3 wszystkich chilijczyków, czyli dom 5mln ludzi!

Centrum pełne jest pomników, rzeźb I fontann, jak ta przedstawiająca Chile jako okręt.

Wielokrotnie obserwuje się tam też zderzenie starego z nowym

Wieczorem ruszyliśmy dawnymi śladami moimi i Tomka Ciesielskiego – do dzielnicy wszelkich studenckich uciech – Bellavista. Musiałem sprawdzić, czy klub Jammin, w którym niegdyś tak świetnie się zabawiliśmy ciągle istnieje. Istnieje! I ma się dobrze! Na zdjęciu trzech desperatów po zakończonej imprezie bajerowanych przez chicitas;)

O poranku z nieco przyciężkawymi głowami ruszyliśmy na śniadanko do jakże swojsko brzmiącego lokaliku

Szokujący nas po zimie upał był możliwy do zniesienia tylko w takich zacienionych uliczkach

My ciągle jednak czuliśmy się jak ten leżący psiak. Ale nie – nikt z nas nie oczekiwał na tę okazję pomników!;)

Trzeba przyznać, że miasto ma swój urok. Choć trzeba się nieźle nachodzić by się po prostu napić chłodnego piwka.

A gdy już ktoś zobaczy, że spija się pokątnie piwko podstawia się specjalną taksówkę!

Na nas jednak czekała już inna bryka. Fajne te dreamlinery! Na szczęście w naszym akumulatory działały przez cały ocean;) Do domu dotarliśmy cali,zdrowi i mam wrażenie szczęsliwi.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Senora Mariciela (żona Hermana – tylko częściowo;) ), Paweł Korczyk, Dawid Pilch, Mariusz Aleksandrowicz, Krzysztof Podosek, Grzegorz Kempys, Marcin Sulimierski, Waldemar Wyrobek i Senor Herman (znów tylko częściowo), no i oczywiście ja, robiący zdjęcie – Rafał Słowikowski

Do domu wróciliśmy rzeczywiście mam wrażenie – szczęśliwi. Po wielu rozmowach telefonicznych od tego czasu stwierdzam jednak wszem i wobec, że nie jesteśmy jednak już tymi samymi ludźmi. Często się zawieszamy, myślami jesteśmy gdzieś daleko. Na obiad w miejsce mielonych oczekujemy ekwadorskich steków, które chcemy popijać Montes Alpha miast kompotem. Wieczorami na niebie szukamy Krzyża Południa i jest ciężko. Nie daj Bóg by kobieta zapaliła świece do kolacji – zamykamy się wtedy w sobie do samego rana!;) Wzdycha człowiek, tęskni i marzy by choć przez chwilę usłyszeć chóralny, wydobywający się z zachrypiałych gardeł ryk… „Bommmbaaaaaaaa!!!”…

Patagonia doprawdy ma nas w garści jak niegdyś Mongolia. Latynoska Chica jaby odbiła nas skośnookiej, pięknej gejszy o zielonych oczach tajgi. Dlatego też w przyszłym roku mamy zamiar wrócić. Dość jednak mamy zimy i niespodzianek pogodowych. Patagonio – przyjedziemy do Ciebie w styczniu, kiedy będzie u Ciebie środek lata a u nas zimy! To właściwy czas i kierunek. A że trocie odpuszczamy, skupiać będziemy się na tym co wychodzi nam najlepiej – na pstrągach. Jeśli ktoś z Was chciałby zasmakować Patagonii i nie boi się zatrucia swego serca strzałą południowego Amora śmiało niech pisze przez zakładkę „Kontakt”. Z pewnością będziemy zbierać ekipę. Ekipę na dom zaginionych chłopców i startujących ptaków. Również na wielką niespodziankę, którą szykujemy od lat – odosobnione jezioro tuż przy granicy argentyńskiej, leżące na prywatnej posiadłości. Pływają tam większe pstrągi niż na Deseado i to nieruszone a klucz do szlabanu mamy już załatwiony!!! Zachęcam!

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Grzegorz Kempys, Paweł Korczyk, Dawid Pilch, Krzysztof Podosek, Waldemar Wyrobek i Rafał Słowikowski