Dom zaginionych chłopców – kraina, w której wszystko się udaje. Nie w tym roku. Słoneczna pogoda. Nie w tym roku. To co wcześniej wychodziło wynikało chyba tylko z łaskawego kaprysu Patagonii i jej trzech pięknych córek – Wichury, Ulewy i Śnieżycy.

Pewni swego ruszyliśmy jak co roku, by sezon podróży otworzyć na chilijskiej Ziemi Ognistej. Grupa, chciałoby się powiedzieć „wiarusów”, którzy zęby zjedli na poprzednich tam podróżach nie rozpoczęła kolejnego roku życia. Może co najwyżej rozpocząć kolejny rok podróżowania. I nieważne, że wszyscy nieco starsi, nieco bardziej szpakowaci – w końcu ciągle pełni nieodpartego uroku osobistego, tej niedającej się ubrać w słowa błyskotliwości, no ale to nie o tym miałem zdaje się pisać 😛
Zatem ruszyliśmy – jak zwykle samolotami do Punta Arenas, gdzie czekały na nas dwa pick-up’y 4×4, którymi po jak zwykle wyczerpujących zakupach, pakowaniu i najważniejsze powitalnej kolacji w La Lunie skierowaliśmy się na Ziemię Ognistą. A ta zaskoczyła nas już pierwszego dnia.

Mijaliśmy to miejsce wiele razy i to już podczas naszej pierwszej podróży na Ziemię Ognistą. Niby wiedzieliśmy, że jest tam kolonia pingwinów, ale te oglądaliśmy dotąd zawsze nad Seno Otway. Tu nad Bahia Inuitil zawsze dmucha tak, że łeb urywa więc to kolejny powód, że nikt wcześniej nie odważył się zaproponować przystanku w celach obserwacyjnych. Ależ żeśmy się zdziwili gdy okazało się, że to nie niepozorne pingwinki Magellana a wspaniałe pingwiny królewskie!

Pingwiny Królewskie (Aptenodytes patagonicus) – spośród pingwinów drugie co do wielkości po cesarskich, potrafią zanurkować na 500m pod powierzchnię wody! Najczęściej za rybami i krylem ale czasem także za krabami i innymi skorupiakami czy kałamarnicami.

W sumie naliczyliśmy około 70 osobników w tym młode, więc można podejrzewać że kolonia ta ma się dobrze. Tym bardziej, że większość ptaków wyemigrowała już na stanowiska zimowe. Ów młode karmione są sporadycznie, nieraz co 3 miesiące (!) dopóki nie osiągną pełnej samodzielności, tzn. nie wypierzą się całkowicie (14-16 miesięcy).

Ciągle należy pamiętać, że zatoka Inuitil wzdłuż której każdego roku podążamy to odnoga owianej złą sławą Cieśniny Magellana o czym uparcie przypominają kurczące się z każdym rokiem wraki statków. Ciągle przybywają też nowe.

Jeszcze tego samego dnia co wyjechaliśmy z Punta Arenas chętnym było dane zarzucić swe wędki w słynnych nurtach Rio Grande. Niestety bez specjalnego sukcesu. Ja wolałem się przyglądać przygotowaniom do kolacji.

Odwiedzający Ziemię Ognistą po raz pierwszy Marcin porwał się na wyborny gest stawiając wyborne wino. Polecamy, choć jest to jedno z dziwniejszych win jakie piliśmy. Świetne w smaku po przełknięciu znika z kubków smakowych w trybie ekspresowym. Łyk i po 3 sekundach nie czuć w ustach, że w ogóle piło się jakiekolwiek wino!

Kolejnego dnia ruszyliśmy przez Rio Zapata…

… górne Rio Grande…

…by zakopać się jednym z aut u celu – nad Lago Lynch!

Oczywiście należało wygrużyć cały prowiant, który z uwagi na niskie temperatury nie musiał być zostawiony w lodówkach ale ciągle ważył.

Jedno z aut pojechało po liny i łopatę do Chilijczyków stacjonujących opodal a chłopaki szybko znaleźli panaceum na przeciągającą się kłopotliwa sytuację.

Ku zaskoczeniu reszty grupy, Zygmunt stwierdził że potrzebne będzie więcej tego panaceum!

I nieważne, że auto było już dawno wyciągnięte. A że każda butelka musi się kiedyś skończyć, w tym przypadku szybko – podążył żwawym krokiem w tylko sobie znanym kierunku by dobrać się do ryb.
Był to jeden z pierwszych dni, kiedy zrozumiałem że chcąc by mój aparat przeżył wyprawę nie mogę go na deszczu wyciągać dla „byle pięćdziesiątaków”! Tamtego dnia na muchę złowiłem 11 pstrągów, na spinning kilkukrotnie więcej. Koledzy podobnie, chyba że ktoś używał czerwoną plecionkę!:P

Używanie plecionki w ogóle podczas połowów pstrągów, tym bardziej na wodach stojących to ogromne nieporozumienie przed czym zawsze przestrzegamy a i tak każdego roku znajdzie się jakiś nieszczęśnik, który musi się przekonać na własnej skórze. Jeżdżenie brzegiem Lago Lynch też już wiemy nie należy do najlepszych pomysłów. Tamtego dnia Słowik – Bartek 1:1

Bobry wyraźnie lepiej sobie radzą w tamtym terenie. No chyba, że ktoś rzuci w nie kamieniem;)

Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, gdy nad Lago Lynch zobaczyliśmy jadącego Golfa IV! Poza tym brodem ze zdjęcia z niemałymi otoczakami na dnie musiał przejechać odcinek lasu taki, że to po prostu nie miało prawa się udać! Wot – teknika!

Kolejnego dnia rozwieźliśmy się po okolicznych rzekach. Ja z obawy o tłok wyskoczyłem niemal tuż pod Estancją. Nawet sam niespecjalnie wierzyłem w sukces jeszcze jak machałem na pożegnanie kolegom, których miny mówiły same za siebie: „wariat”. Rzeczkę mogłem przeskakiwać w większości miejsc!

Początkowo zszedłem kilka kilometrów w dół strumyka, cykając fotki awifaunie okolicy. Musiałem w końcu zostawić sobie trochę miejsca, by łowić pod prąd. Tak też spłoszyłem stadko cyraneczek żółtodziobych (Anas Flavirostris)

Na zdjęciu Ibis Płowy (Theristicus Caudatus).
A propos – czy wiecie, że starożytni Egipcjanie wierzyli, że lewatywę odkrył Bóg Ozyrys, który zaobserwował świętego ptaka Ibisa, wstrzykującego sobie wodę w odbyt! Co więcej, faraoni mieli niewielki oddział medyków odpowiadający za robienie im lewatyw a nazywał się on „strażnicy odbytu”!!! Dziwne rzeczy ale od kiedy się o tym dowiedzieliśmy, przy spotkaniu oko w oko z tymi ptakami zwieracze same się nam zaciskały a krok przyspieszał w trosce o wytrzymałość Simms’owych membran! 😉

Z aparatem podczołgiwałem się kilkukrotnie do Magelanek siwogłowych (Chloephaga Poliocephala)…

…czemu uważnie przyglądały się pasące wszędzie guanaco (Lama guanicoe).

Magelanki siwogłowe tworzą dozgonnie wierne pary. W czasach lęgów są mocno terytorialne, by poza nimi tworzyć stada do 100 osobników. Jak widać na zdjęciu albo coś z terytorializmu zostaje albo południowoamerykański temperament udziela się też ptakom. By cyknąć tą fotę warto było przedeptać przednią pstrągową miejscówkę, nieważne że chwilę wcześniej dołowiłem drugiego 50-cio centymetrowego potokowca.

Zbliżał się czas zbiórki a ja nie obłowiłem jeszcze najlepszej miejscówki – pod mostem. Patagońskim rzekom do naszych pustkowi daleko – tam gdzie pstrągi powinny być bo miejsce zacne, pstrągi są! Nim pod most podrzuciłem blaszkę, reszta ekipy właśnie zbliżała się do mostu.

Stało się! Blaszka mimo porywistego wiatru spadła tak jak miała – cicho w lewe przęsło. Kabłąk trzasnął i nim obróciłem korbką trzeci raz wielki cień ryby, który wyprysnął spod betonowej ściany po prostu przypaździerzył w Aglię. Ja nie wierzyłem, obserwujący koledzy nie wierzyli a na końcu mojej żyłki raz po raz wyskakiwał wspaniały, miedziany samiec pstrąga mierzącego wyraźnie powyżej 70cm!!! Skoczył 5 razy i po dwóch „przekładkach”, którym nie byłem w stanie przeciwdziałać się spiął. Jeszcze pamiętam jak czas zamarł a ja przyglądałem się z szalejącym w piersi sercem na chwilę stojącej rybie, gdy ta zaczęła powoli odpływać w ciemną toń bani a włączony znów czas zaczął przyspieszać do normalnego swego rytmu! Co za żal!!!
Jeszcze nie wierząc w to co się stało wróciłem na czworakach i podrzuciłem obrotóweczkę w prawe przęsło. Ta gdy tylko wyszła z betonowego progu nad tajemniczą toń jamy została podbita przez bliźniaczo ubarwioną rybę! Niestety była już wyraźnie mniejsza. Zmieniłem przynętę na niezawodnego Salmo Egzecutora i po chwili miałem na kiju znów szalejącą rybę! Dość szybko zbiegłem za nią w dół, gdzie ściągnęła mnie (bo nie ja ją) na płytszą wodę.

Po chwili była (a właściwie był) moja! Na pocieszenie 59cm

„Tylko” 59cm – pływa tam dalej. A do końca wyjazdu miałem wracać w to miejsce po większego brata złowionego pstrąga. Sprawa stała się mocno honorowa!!!

Kolejnym naszym celem było Lago Blanco, nad którego brzegiem mieliśmy zamieszkać w kolejnej Estancji…

… gdzie o niedawno minionym lecie przypominały jeszcze kwitnące łubiny.

Mariusz z Jasiem – dwóch drugów o kiju.

Przez najbliższe dni mieliśmy żywić się i mieszkać właśnie w tych zabudowaniach w ujściu Rio Garcia

Tam dogadzaliśmy swym podniebieniom jak zwykle wybornie

Nie napiszę do jakiego smaku porównał jeden z kolegów tą urugwajską polędwicę ale wspomnę, że niewiele się pomylił! Doprawdy przysmak miłośników cunnilingus 😛

W jadalni Estancji znad Lago Blanco

A gdy już wszyscy dostali potęęęężne porcje jadła (poza Zygmusiem;) ) można się było przenieść do salonu przy sypialniach by posłuchać wspólnych opowieści. Te podlewane znów wróciły do tematów „okołopolędwiczkowych” 😉 Niektórzy jak widać musieli się nawet wyspowiadać

Kolejnego dnia wichura wygoniła część grupy znad rozbujanego Blanco nad Rio Rassmussen – trociowy dopływ Rio Grande, tuż przy argentyńskiej granicy. Tu wiatr dmuchał wyraźnie mniej i otoczenie było znacznie bardziej przyjazne.

No to „bach!” i idziemy.

Marcin – był „świeżą krwią” w naszym składzie. Z nowymi, nieszablonowymi pomysłami musiało przynieść to wymierne wyniki! Póki co skutecznie rozpraszało go każde oblicze Patagonii…

… jak ten krążący na niebie samiec kondora wielkiego (Vultur Gryphus)

Pogoda tego dnia z pewnością nie należała do trociowych

Marcin zagubiony w Patagonii

Chwila zadumy i czas na ciepłą herbatkę z termosu. Temperatury też nas nie rozpieszczały.

Uwaga! Strażnicy odbytu! Nogi razem! 😛

Ostatnie spojrzenie na przygraniczną, niestety tamtego dnia jakby bezrybną Rassmussen

Nim odjechaliśmy przyleciały jeszcze Rudosterki Patagońskie (Enicognathus Ferrugineus) – niezwykle kochane ptaszki, fantastycznie dobrze kojarzące się z Patagonią.

Znad Rassmussen ruszyliśmy jeszcze spróbować szczęścia na skałkach Lago Blanco tuż pod lasem.

Co prawda fala na jeziorze nie złagodniała nic a nic…

… ale kilka pstrążków jak ten Mariuszowy zawisło na naszych wędkach. Jak na Patagonię nic ciekawego. Choć innego dnia Aleks ganiał za stadami spławiających się tęczaków a gdy tylko do takiego dobiegł łowił 2-3 sztuki i biegł dalej do następnego, które było widać przez wyskakujące ryby już z dala. Złowił też dwa małe chinooki! Taka sytuacja!

Wraz z wieczorem skupiliśmy się znów na stronie kulinarno-kulturalnej Ziemi Ognistej. Choć trzeba podkreślić, że przepisy przyjechały z Mariuszem – szefem kuchni. Ja robiłem za kuchcika;)

Bardzo proszę – kurczak tandori z ogóreczkami po chińsku

W jadalni znajduje się bardzo pouczająca ekspozycja miejscowej fauny

Zachęcony eksponatami przyrodniczymi kolejnego dnia z rana pognałem z aparatem ganiać po krzakach. Celem stały się oczywiście… rudosterki.


Nie było trudno ich namierzyć – gdy lecą przeraźliwie skrzeczą a siedząc w koronach drzew też nie robią tego w ciszy. Komunikują się miedzy sobą nieustannie. A że znów mżyło nie były skore do odlotu.

Rudosterka Patagońska na gałązce lengi – to właśnie drobne listki tego drzewa są przysmakiem tych ptaszków.

Po południu ruszyliśmy z większością ekipy za pewną wyspę, by w jej cieniu schować się przed gnającym przez jezioro wiatrem i sporymi falami. Janek namierzył tam dobre stadko, wyciągnął magiczną przynętę i haratał rybę za rybą! Co ryba konkurencja zacieśniała krąg wokół Janka a w wodę leciało na raz już po 5 blach! Łowił tylko Janek! Reszta nic! Janek 11 sztuczek, reszta 0! „Nie ma miękkiej gry!”

W ujściu Rio Sanchez ochrzciłem nowa wędkę. Ryba nie była ogromna ale 58cm już lekko satysfakcjonuje, szczególnie ładne 58cm

W czapkę niestety dostał inny – kuchnia tamtego dnia miała serwować rybę.

Żal po zabiciu ryby miało ukoić słabe wino z winnicy Cousino Macul – a ta tak naprawdę nie ma słabych win. Chyba, że jest się miesiąc w Patagonii i codziennie sięga do skrzyneczki z Gran Reservą.

Dekantacja wina na tle umiejetnie dopieszczanych rybek na palenisku

Na szefa kuchni tamtego wieczoru awansował Jasiu – rybka spod Jego ręki była wyborna!

Mam wrażenie, że wszyscy dostali potęęężne porcje i nikt nie szedł głodny spać

Kolor rybki mówił sam za siebie. Smakowała jak wyglądała.

Kaplica w Pampa Guanaco – jedyne miejsce tak daleko od miasta gdzie znaleźć można zasięg. To tu zawsze stajemy by część mogła dać znać drugim połowom, że żyje itd.

Miny jakby wszyscy się właśnie dowiedzieli, że obawy przed zmiennikiem w Polsce okazały się słuszne.

Rok wcześniej na górnym odcinku Rio Rassmussen Piotr z Mariuszem mieli swietne wyniki – 60-taki skakały, że aż miło zatem nie mogliśmy sobie darować by tych samych dołków nie odwiedzić i w tym roku.

Rzeka uwodziła pięknem i szepczącymi do wyobraźni nurtami.

Niestety – coś było nie tak. Rok wcześniej ryb było multum. Teraz wyraźnie mniej – fatalnie wręcz. Chciałoby się powiedzieć „jak w najlepsze dni w Polsce”. A to w Patagonii słabo bardzo. Ja złowiłem dwa pięćdziesiątaki, czterdziestka i kilka mniejszych ryb – wszystkie chude przerażająco. Gdy jednak udało mi się złapać stojącą rybę w ręce a ta okazała się nie mieć oka i po natychmiastowym wypuszczeniu coś z błędnikiem byłem już pewien. Albo jakaś choroba albo być może długo utrzymujący się stan powodziowy wody. Rzeczka ta lubi się zbrudzić i znacznie wystąpić z brzegów. Niewykluczone, że to było powodem zastanej sytuacji. Tak do końca jednak jest to dla nas wciąż zagadką. Sprawdzimy w przyszłym roku.

Maciek z Andrzejem mieli nieco niżej znacznie więcej szczęścia niż ja z Mariuszem na górze. Wszyscy jednak schodziliśmy z wody niezwykle nią zauroczeni.

W kolejnej Estancji, jakże ciepło zawsze wspominanej – Ea Vicuna czekała już kolejna butelka wina do degustacji…

… i oczywiście kompani przy brydżu. Mariusz właśnie złapał się za głowę i czeka na burę od Andrzeja!;)

To już tradycja: Ea Vicuna = grzaneczki z pieca na śniadanie.

Zaraz po śniadaniu niestety trzeba było ruszyć cztery litery na te cholerne ryby. Wichura z ulewnym deszczem zmieniła się w wichurę z mokrym śniegiem! Rok wcześniej siedzieliśmy na tym ganku bez koszul i opalaliśmy blade torsy (kto miał blady ten miał;) )

Dwóch odważnych w dziurze między chmurami postanowiło ruszyć na odizolowane jeziorko w górach – Lagunę La Cura

Andrzej po pokonaniu masywu górskiego, tuż przed bezpośrednim zejściem do jeziorka

Reszta ekipy, pazerna na najgrubsze pstrągi pognała w tym czasie w kierunku Lago Deseado

Niestety pogoda postanowiła nie ułatwiać zadania i ciągle sypało. Takiej Patagonii żeśmy nie znali. Choć rok wcześniej w tych okolicach ale jednak wyżej w górach też padał mokry snieg.

My w góry mieliśmy zaraz wjechać!

To już zjazd do jeziora. Najwyższy punkt pokonany!

Niestety z każdą chwilą padało coraz bardziej! Nie było w tym nic strasznego jednak lód pod pokrywą śnieżku napełnił nas do tego stopnia niepokojem, że postanowiliśmy zawrócić, olewając ryby. Gdybyśmy zjechali do samego dołu a nie dałoby się podjechać z powrotem przyszłoby nocować w samochodach, co bez śpiworów nie było za miłą perspektywą. I nikt nie powiedział czy kolejnego dnia nie będzie gorzej! Nie można dać się zwariować i czasem trzeba podjąć trudne decyzje. Ależ ta pogoda niefajna w tym roku. Zupełnie jakby wszystko to co należało nam się w dwóch minionych latach z nieba postanowiło spaść z lekkim opóźnieniem właśnie teraz!

Jedno ze zdjęć w stylu mojego „niewędkarskiego” kolegi Janka 🙂

Kolejnego poranka nie wytrzymałem i musiałem odwiedzić „mojego” pstrąga! Na szczęście koledzy okazali się wyrozumiali i nikt nie nękał go przez cały mój pobyt w Patagonii. To była sprawa miedzy mną a NIM! Skubany tamtego dnia tylko odprowadzał przynęty i to trzykrotnie! Tu możecie dokładnie zobaczyć jak to miejsce wyglądało. Kolejnymi razami wpuszczałem woblerka też z góry sprzed mostu i z poziomu wody mimo przelewającej się do spodniobutów wody! Do wody leciały woblerki, wahadłówki, obrotówki, nimfy, suche muchy…

Na szczęście w nocy nieznacznie się ociepliło. Śnieg na drodze zaczął topnieć i bez żadnej walki dojechaliśmy na miejsce. Leśna zatoka Lago Deseado!

Maciek doskonale przedstawiał stosowany przez wszystkich ubiór. Przynajmniej jedna rękawiczka była musem. Dłonie kostniały przerażająco szybko!

Zaczynamy! Yeah! Czekaliśmy na to cały rok!

Niestety widać, że presja wędkarska nie omija i tego miejsca! Pstrągi brały bardzo nieufnie. Wielokrotnie odprowadzały przynętę, podskubując i w końcu nie biorąc. Wielokrotnie też uciekały spłoszone prowadzoną przynętą. Były jednak fragmenty jeziora, szczególnie te z wieloma zwaliskami przy brzegach – tam pstrągów było naćpane. Najpiękniejsze i najgrubsze kabany, w większości samce z kufami siedziały właśnie tam.

Bohaterem i łowcą największego pstrąga wyprawy stała się wspomniana „świeża krew”! Marcin Białowąs – łowca pięknej, grubej samicy długości 73cm!

Ryba ta miała nieznacznie krótszą dolną szczękę ale pływa tam do dziś. Wielkie gratulacje dla łowcy!

Oniemiały sukcesem kolegi Mariusz musiał się zadowolić mniejszą zdobyczą. Nie przyjechaliśmy tam jednak dla rywalizacji… no – może trochę… No dobra! Marcin! Jak mogłeś?!;) Nie, nie – zdecydowanie nie było miękkiej gry! Najświętsza prawda jednak taka, że ilość wykonanych rzutów przekładała się na rezultaty. Godziny spędzone nad wodą nie w ciepłej Estancji musiały przynieść wymierne efekty i przynosiły!

Niestety pogoda wciąż uparła się przeszkadzać fotografii i ryb w tejże fotorelacji zobaczyć można stosunkowo niewiele. Czy nadrobię to w kolejnej – to się okaże. Jeśli jednak ktoś stwierdzi, że nie połowiliśmy – będzie w błędzie. Na zdjęciu Bartek, ogrzewający dłonie ale i serce widokami – co z tego, że mokrej Patagonii.

Mariusz nie do zdarcia!

Gajusz też mimo aury nie odpuszczał

Nastroje wbrew pogodzie dopisywały. Nie ma jednak co ukrywać, że jak jest się któryś raz i wcześniej łowiło się piękne ryby przy błękitnym niebie i ciepełku grzejącym w kark ciężej się zmusić do wędkowania w tak podłych warunkach.

Maciej z jednym ze średnich pstrągów złowionych z dobrze nam znanego cypelka.

I Andrzej w tym samym miejscu

I fantastyczne łowy i udręka pogodowa jednak musi się skończyć i tamtego dnia w końcu nam też przyszło spasować i wracać na noc do Estancji oddalonej o godzinę drogi.

Kolejny dzień, kolejne kilometry – tym razem do ostatniego punktu naszej wyprawy. Jak zwykle nad Lago Fagnano. Tu jeszcze na przełęczy prowadzącej do Wąwozu Genskowskiego

Zjazd trawersem w wąwóz. W tle widać już Fagnano.

Granice śniegu

Niżej niemal nie było śladu śniegu!

Nie mogę napisać, że stęskniłem się za trudnym do rozpalania piecem Hermana i takimi widokami.

Chociaż jak się człowiek znieczulił rumem… 😉

Tia… A rano na rybki!:) Jasiu maszeruje na „mały Bornholm”

Marcin z niewielką jeziorową trotką z końca świata

Zygmunt z Andrzejem – dwóch przyjaciół zmierzających wzdłuż strumienia ku wędkowaniu na Fagnano

I jeden z odpoczynków w doborowym towarzystwie

Ja w tym czasie poproszony zostałem o pomoc w złapaniu „zamówionego” baranka. Senor Herman niestety nieco podupadł na zdrowiu i nie radzi sobie już tak jak niegdyś. Tu akt pierwszy – spuszczanie psów, które fantastycznie miały pomóc w zagonieniu owiec do zagrody.

Wydawane przez Hermana komendy skutecznie motywowały psy do niezwykle sprawnego działania. Film mamy doskonały. Wkrótce postaram się zamieścić linka. Akt drugi

Akt trzeci – zarżnięcie Wam oszczędzę. Tu akt czwarty – skórowanie. Musiała być to prawdziwa udręka dla Hermana – asysta takiego mieszczucha jak ja. Wściekał się tam niebywale a mój kulawy hiszpański nie ułatwiał sprawy. Ale jak to mówią „na bezrybiu i rak ryba”. W tym przypadku saraceński rak;)

Gdy tylko uwinąłem się z baranem, pognałem zaraz na ryby. Tu ze źródlakiem w towarzystwie „przeszkadzajki” – najmłodszego psa, który skutecznie przeszkadzał z braku doświadczenia w zaganianiu owiec. Hultaj, choć Herman określał go nieco bardziej „soczyście”.

Nieczęsto mamy okazję zmierzenia się z tym gatunkiem pstrąga a pomijając jego walory smakowe to bardzo sportowa ryba. Potrafi kilkukrotnie brać, holowany spaść a i tak poprawi!

No i te walory estetyczne!

Jezioro Fagnano jednak najbardziej kocha Mariusza! Może też dlatego, że najbardziej je „czuje” i ma swoją tajną metodę. Zdradzić?

Specjalna Toby-podobna blaszka, która podszarpywana wpada w ciężki do opisania ślizg. Tylko przy wysokiej fali, głównie przy jasnych dużych kamieniach, no i nie można iść zwijając! Prowadząc przynętę trzeba stać w miejscu! Zabije mnie za to! Ale czego się nie robi by móc fotografować więcej takich ryb jak ta około 80cm jeziorowa troć?

Pierwszy rzut po złowieniu poprzedniej ryby…

Mniejsza ale też cieszy.

Popołudnie nad Fagnano. Niestety mimo dbałości o sprzęt fotograficzny, pogoda dała się mu we znaki i w podstawowym obiektywie padł silnik HSM autofocusa. Nim skończyła się druga tura padł ukochany telezoom! Co za pech! I to na jednej wyprawie! Na szczęście już naprawione – gotowe na czerwcowy Półwysep Kola.

Daleki cypel Fagnano – pogranicze z Argentyną. Niewielu z nas zapuściło się tak daleko. Dobre miejsca.

Spojrzenie w kierunku wypływu Rio Azopardo z Fagnano. Światło było obłędne!

A propos Rio Azopardo – część ekipy wybrała się właśnie tam. Co prawda droga jeszcze nie oddana do użytku publicznego ale „rozwiązanie rosyjskie” otwiera wszystkie bramki i szlabany – flaszka do łapki;)

A warto było. Azopardo zachwycała swoimi widokami a słońce, które raczyło w końcu uwolnić się z objęć wspomnianych córek Patagonii podkreślało wszelkie jej walory, jakby prześwitało przez cudowie zwiewną sukienkę.

No i były ryby! Mimo całego swego uwodzicielskiego piękna Azopardo należy do rzek niebywale wybrednych i trudnych. Nie kto inny jak znów Marcin złowił pięknie ubarwioną troć wędrowną zmierzającą do Lago Fagnano i dalej, pewnie do któregoś z tarliskowych dopływów.

I jak tu się nie oprzeć takiej piękności?

Patrząc na takie zjawiska trudno myśleć o czymkolwiek/kimkolwiek zostawionym w domu. Choć co dziwne – każdy z nas czuje niemal natychmiastowe uderzenie chęci pokazania tego tym, których kochamy najbardziej. Czymś takim po prostu nie sposób się nie podzielić! Pewnie też stąd nasze fotorelacje jak ta.

Akt piąty owczej rzezi – Chilli con carne

Zaginieni chłopcy sposobią się do brydża

Kolejnego dnia chętni ruszyli znów na Deseado – kochamy to jezioro i ono kocha nas.

Tego roku kochało chyba bardziej muszkarzy niż spinningistów. Problem jest tam taki, że z brzegu nie bardzo jest jak rzucić. Ściana lasu za plecami mocno przeszkadza. Receptą są oczywiście belly-boat’y, które cały czas trzymamy u Hermana.

Kolejna ryba dziabnięta z belly-boat’a. Co ważne – po braniu należy jak najszybciej odciągnąć rybę od patyków, w które ta uparcie chce uciec zatem pierwsza faza holu z reguły jest nieco siłowa ale i bardzo widowiskowa.

Deseado bardziej kochało muszkarzy, chyba że było się Marcinem Białowąsem, który pierwszy raz zawitał na Ziemię Ognistą. Życzę każdemu kto zawita po raz pierwszy w te strony takich wyników! Choć poprzeczka błyskawicznie zawiśnie bardzo wysoko! Niewiele jest takich miejsc, które pozwolą ponownie sięgnąć po rekord.

Niech rośnie – w przyszłym roku może będzie dane znów zmierzyć się z tym egzemplarzem któremuś z nas.

Pod brzegiem rzucałem na streamera. Na otwartej zaś wodzie i to nierzadko w trollingu, usilnie „pedałując” płetwami by zdążyć na czas, na miejsce umówionej zbiórki miałem też brania dobrych ryb. Oczywiście moją tajną bronią 2014 na Deseado okazał się wspomniany Salmo egzecutor 5cm z długim sterem.

Wahadła też ciągle trzymają tam formę ale widać, że ryby miały z nimi już do czynienia.

Powrót do aut w pełnym rynsztunku nie należał do przyjemności. Wielokrotnie przypominał spacer drwala, dopóki nie wpadliśmy na genialny pomysł by pływadełka chować po prostu w krzakach.

Wąwóz Genskowskiego w tym roku upodobały sobie kondory a późnopopołudniowe nasze powroty z Deseado wiązały się z chłodniejszymi temperaturami. Słońce powoli zachodziło pozbawiając te wielkie ptaki potrzebnych prądów wznoszących ciepłego powietrza. Mogłem zatem bezkarnie ganiać z aparatem, podczas gdy kondory jak wielkie kurczaki niezdarnie podskakując próbowały trzymać dystans.

I spojrzenie na Fagnano tuż po wyjechaniu z wąwozu.

A jeszcze dla przyzwoitości kilka rzutów na wielkim jeziorze. Ryb łowi się tu wyraźnie mniej ale jest szansa na prawdziwego kabana. Rok temu Mariuszowi odprowadziła ryba około 90cm! W tym roku nawet zaatakowała przynętę wybijając ją całą z wody tuż pod nogami a Waldkowi inna kłoda złamała hak w streamerze!

Źródlak w sosie sojowym (przepis w relacji z Grenlandii) – najlepsza ryba do jedzenia na zimno!

Cholernie ciężko było w tym piecu napalić. Wyglądało że chyba komin był nieco przytkany. Czyżby kominiarze nie łazili po Ziemi Ognistej? Póki żeliwo tegoż pieca nie nabrało wysokiej temperatury paliło się fatalnie! Ale za to wino grzało w sam raz. Na pierwszym planie nowe odkrycie – Gran Reserva Cabernet Sauvignon Montes Alpha. Wyborne!

Kolejny dzień znów zastał nas wspinających się autami w Wąwozie Genskowskiego ku przełęczy, ku Deseado. Za plecami taki widok.

No i kurczaki na stoku czekające na ogrzanie powietrza.

No i ja przerzucający kolejne ryby, czekający na pełne ogrzanie serca i duszy. Tu trotka złowiona na blaszkę od Jurka Jurkana. Jurek – dzięki!

I piękny samiec już w godowych barwach na streamera spod ręki Artura Duchnika. Artur – dzięki!:)

Spinning za plecami, muchówka w ręku i dobra ryba w podbieraku – czegóż chcieć więcej?! No – może powietrza w popuszczającym belly-boat’cie;)

Piękna, gruba troć z leśnej zatoki Lago Deseado

To była jedna z lepszych walk w moim życiu. Dwa razy musiałem za rybą płynąć!

Przyjaciele w umówionym miejscu zbiórki – Marcin z Jasiem i łącząca nas wszystkich puszeczka Austral lager.

A wieczorem kolejne odkrycie – jakże bardziej szlachetne.


Pora wracać – wyjeżdżamy z domu zaginionych chłopców, który z uwagi na pogodę był w tym roku raczej mało gościnny. Zimno dało się nam bardzo we znaki. Co więcej – miało się dalej dawać podczas drugiej tury. Nie przypominało to domku.

Nieopodal Rio Grande zatrzymało nas w drodze dość powszechne w tych stronach zjawisko – spęd owiec.

Spęd na nieznaną nam dotąd skalę!

Czekaliśmy tam chyba z 20 minut, nim całe to stado nas minęło.


Doglądający je gaucho wraz z psami należą do najbardziej zahartowanych stworzeń tej części świata!

A gdy już nic nie stało na drodze… pełna rura! Szutry Ziemi Ognistej pozwalają swobodnie osiągać prędkość 130km/h. Tylko uwaga na zakrętach! Dupka potrafi uciec na bok.

Znów nad Bahia Inuitil

Opuszczamy Ziemię Ognistą w drodze do domu – niektórzy na zawsze (wątpię), większość pewnie na rok, dwóch szczęśliwców na niespełna 3 dni

Zjazd z promu na kontynent (jedno z aut niestety na kapciu, zatem nie mogło się obejść bez przeszkód – czekała nas wymiana koła a kolejnego dnia niestety jego naprawa w zakładzie wulkanizacyjnym – najbardziej bolała cena)

Najważniejsze jednak, że tamtego dnia mogliśmy znów znaleźć się w La Lunie

W oczekiwaniu na najlepsze w mieście steki i…

… zapiekane krabiki królewskie! Niebo w gębie!

Ostatnia noc w hotelu na Patagońskiej ziemi. Ostatni brydż. Ostatnia gra w kości…

Ostatnie zdjęcia z Indianami Onas

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Zygmunt Wnuk, Andrzej Biernacki, Marcin Białowąs, Andrzej Gajewski, Bartek Mikulski, Janusz Przetacznik, Mariusz Aleksandrowicz, Maciek Wiankowski i tak ładnie głaskany Rafał Słowikowski

Podsumowując – wyjazd przez pogodę dość trudny. Ryby brały tak naprawdę jak zawsze ale pogoda nie zachęcała do wędkowania, skutecznie rozpraszała – wichury przeszkadzały w rzucaniu i obserwacji brań, niskie temperatury wychładzały ciała. Stopy i dłonie kostniały szybko nakłaniając do schodzenia z wody. Co więcej aura nie pozwalała na swobodę w fotografii, co w moim przypadku wydaje się szczególnie dokuczliwe i pewnie widać to na zdjęciach. Ciepła i gościnna Patagonia, którą pamiętaliśmy sprzed lat dwóch i sprzed roku nie była łaskawa ale wiemy, że mimo tegorocznego wycisku w przyszłym roku znów przytulimy się do tej „ciepłej piersi”. Tym bardziej, że odwiedzimy ją podczas panującego tam lata. W końcu!

Dziś gdy piszę te słowa a kolejny dzień życia zaraz ułoży się do snu pocieszam się perspektywą kolejnych wyjazdów. Ile jeszcze podobnych podróży odbędę? Ile Wy odbędziecie? Gdzie chciałbym jeszcze pojechać? Gdzie Wy marzycie pojechać? Z jakimi rybami się jeszcze zmierzę? I co Wy byście chcieli złowić?
Z pewnością każdy z nas łapie się na zadawaniu sobie podobnych pytań. Również na zastanawianiu się jak będzie wyglądał kolejny dzień naszego życia.
Na tę okazję cytuję słowa, które jakimś flamastrem ktoś nabazgrał w opuszczonym przystanku w środku Pampy nieopodal Onaisin:

„Włóczęga przez opustoszałe, wypalone słońcem równiny południa.
Butla czerwonego wina w łapie.
Niesie nas ciepła bryza uśmiechu pod niebem pełnym cukrowych wat
Nawiniętych na patyczki promieni zachodzącego słońca.
Przez kolejny dzień naszego życia.”

26 stycznia 2012 roku

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Marcin Białowąs, Andrzej Biernacki, Andrzej Gajewski, Bartek Mikulski, Janusz Przetacznik, Maciej Wiankowski i Rafał Słowikowski