To był powrót do jezior i rzek, które niegdyś pokochaliśmy i jak się miało okazać – które pokochały i nas! Cinco varones – „pięciu samców” na ziemiach niegdyś zamieszkiwanych przez plemię Ona.

DALSZY CIĄG WYPRAWY Z CZĘŚCI PIERWSZEJ:

Kierując się w stronę Lago Deseado, tuż za Estancją Vicunia wypatrzyłem niesłychane zjawisko!

Kondory wielkie! Te z białą kryzą to osobniki dorosłe, te z ciemną – młodociane.

To tylko niewielka część zbiorowiska jakie zastaliśmy nim wyszliśmy w ogóle z auta. Razem było ich z pewnością ponad 50! W jednym miejscu!

Wzbijanie przychodzi kondorom niezwykle ciężko. Są one uzależnione od ciepłych prądów wznoszących stąd natychmiast po rozbiegu i rozpostarciu skrzydeł krążą. Wyżej i wyżej ale bardzo powoli.

Samica kondora olbrzymiego (Vultur gryphus). Składają one jedno jajo co dwa lata, później opiekują się nim oboje rodziców. Po 54-60 dniach inkubacji wykluwa się piskle, które osiąga dojrzałość płciową dopiero po 8-9 latach. Żyją ponad 40 lat!

Ptaki te potrafią krążyć na wysokości 7000m!


Leon w swoim żywiole – oczywiście tylko z Nikonem w ręce. Duuużo mi jeszcze przyjdzie się uczyć nim zbliżę się technicznie do zdjęć Jego autorstwa.

Samiec kondora.

Guanaco w barwach jesieni.


Brzeg leśnej zatoki Lago Deseado.

Niestety po zaparkowaniu auta na poboczu musieliśmy przenieść potrzebne graty pod drzewa na przeciwległym brzegu. Taki mały spacer drwala.

To tu miał stanąć nasz obóz.

Jedziemy z tym koksem.

Tres varones na brzegu najbardziej magicznej, leśnej zatoki Lago Deseado.

Tak to wyglądało z przeciwnej strony zatoki. Rafały tym razem wybrały złą stronę i poza odprowadzeniem przez cudownie wybarwionego źródlana kontaktu z rybą żeśmy nie zanotowali. Mariusz z Jasiem zaś posmakowali zwycięstwa!


Leon w tym czasie skupił się na impresjach Lago Deseado.


Oczywiście salmiaki rządziły! Co prawda nie leciały tak daleko jakbyśmy sobie życzyli lecz pstrągi które widziały tu już niejedno do Minnow’ów miały wyraźną słabość.


Tafla wody była spokojna więc wszystkie ryby, które odprowadzały były widoczne jak na dłoni, podobnie przynęty wpakowane w korzenie przez innych wędkarzy, czy ryby, które czatowały pod spoczywającymi na dnie konarami. Stały znów nieruchomo jak szczupaki.



Ponieważ rezultaty u mnie były co najwyżej marne skupiłem się na urokach puszczy. Tu leśna ćma z rodzaju Dirphia.

Po chłodnej nocy wschód słońca witaliśmy tak. Jasiu do tego czasu zdołał złowić już 9 potoczaków i największego jeziorowego tęczaka wyjazdu (61cm). Wszystkie ryby mierzyły powyżej 55cm! Na ostatniej strzeliła wędka.

Jezioro było znacznie bardziej rozbujane. Mariuszowi jednak takie warunki nie przeszkadzają w ogóle.

I pewnie dlatego już w siódmym rzucie łowi takiego grubaska.

Pstrąg potokowy zwany wdzięcznie z hiszpańskiego „Trucha cafe”. 57cm.

Jasiu nie mógł na to bezczynnie patrzeć.

Tres varones na Lago Deseado.

Byłem pewien, że Rewę Adama Kaczmarka może łyknąć tylko coś dużego. Jak widać – ryby poniżej 50cm też nią nie gardziły.

I kolejny, jakże pięknie wybarwiony.

Portret idealny! Ukochany gatunek (po samicach Homo sapiens;) )

55cm wraca do wody.

Na końcu blatu, w samym środku zatoki Mariusz zapiął kolejną rybę. Co było fajne to ryby, które widzieliśmy tam z bardzo daleka (niestety one nas też). Zaraz po nas pewien guide przyprowadził dwie klientki (jedna w rażąco pomarańczowej kurtce, druga w oślepiająco białej). Oczywiście łowiły na muchę ale tylko z wysokiego brzegu. Nie miały szans, nawet gdyby nie poprawiały po nas. Liczyły się tylko najdalsze rzuty spinningiem (kolejny dowód na wyższość spinna nad muchą:P )

Samica Trucha Cafe – 62cm.

W tym czasie Jasiu pokazał klasę na cypelku, który obławiała także konkurencja ze Słowenii (klienci Juana Marcosa Czerwińskiego, którzy na Grande z uwagi na niską wodę nie mieli szans na troć, oczywiście ciągle w asyście guide’ów).

Co śmieszne, to nim zrobili oni Jasiowi zdjęcie o które prosił każdy z osobna zrobił sobie fotkę z Jego rybą także!:)

Rafał w tym czasie wolał skupić się na czymś innym. Zdjęcie dla Agnieszki – by widziała, że nie było łatwo i taki wyjazd to właściwie nie wakacje:P (znając życie i kobiety – pewnie pomyśli sobie, że w końcu Rafał sam się na to pchał i „sam se jest winien”;) ). I tak było warto! Było czasem ciężko… ale pięknie!:)

Znacznie znośniej niż w namiotach było w małej chatce u Signor Germana Genskowskiego nad Lago Fagnano, gdzie udaliśmy się prosto znad Deseado.


Na powitanie się znów z Fagnano warto było otworzyć coś specjalnego. Zdecydowanie nadała się na to Santa Helena Gran Reserva.

Indianie Onas też się podobnie integrowali, choć bez butelki Santa Helena.

Seleccion del Directorio. Doskonałe! Wyrazisty smak o wspaniałej strukturze esencji czerwonych owoców w połączeniu z aromatem przypraw i suszonych śliwek z nutą wanilii. Na podniebieniu aromat truskawek miesza się z karmelem.

Spojrzenie na Lago Fagnano – jezioro na pograniczu chilijsko-argentyńskim. Dł. Ok. 100km, max gł. Ok. 200m! Tu przy cyplu „śpiewających kamieni” – plażę na nim pokrywały same bardzo płaskie i lekkie kamienie (idealne do robienia „kaczek” – rekord z pewnością ponad 20!). Fale uderzające o brzeg je podnosiły a gdy odpływały kamienie opadały ze stukotem. Śpiewała tak cała plaża. Fantastyczny efekt!

Ponad 100 lat temu mieszkali tu też Onas. Zdjęcie zrobione na brzegu Fagnano (przez Indian zwane Cami), które swą nazwę zawdzięcza Salezjaninowi Jose Fagnano, który prowadził w tych stronach misję salezjańską. Jak widać plemię Ona zamieszkiwało w szałasach z ułożonych pni drzew w kształt „tipi”, bardzo często osłanianych także skórami guanaco.

Kiedy chłopaki „robili” kolejną partyjkę 3-5-8, ja znudzony obserwacją uzbroiłem wędkę i ruszyłem na jezioro. Po pół godzinie rzutów (bez brań) na nie sięgającej pasa zapinam coś większego. Początkowo nie wiem z czym mam do czynienia bo światło układa się na wodzie tak, że nic nie widzę. Obyło się bez wyskoków, lecz sposób walki (mimo, że bez silnych odjazdów) zdradzał, że to coś większego. Ryba pozwoliła się wyholować niespodziewanie łatwo. Pstrąg potokowy, albo bardziej troć jeziorowa 66cm!

Piękny samiec z wyraźnie ukształtowaną kufą (hak w dolnej szczęce) – marzenie wielu. Moje już ziszczone i to na końcu świata!:)

Jak wpadłem z wieścią do naszej chaty natychmiast zmobilizowałem resztę by wskakiwała w spodniobuty! Przy okazji mogę pokazać Wam jak mieszkaliśmy. Tu główna izba z kozą (piecykiem) i stolikiem do gry.

Tu nasza łazienka – jeśli chcieliśmy mieć ciepłą wodę, najpierw należało nanieść drewna i rozpalić w piecu. A że ten był stary wielokrotnie mieliśmy wrażenie, że gotująca się woda lada chwila go rozsadzi! Ale ciekawie się dokłada do ognia na golasa;)

A to nasza kuchnia – królestwo Mariusza z kształtnymi…

Yyyy… – to nie to zdjęcie!

… z kształtnymi naleśnikami na patelni:) A co myśleliście?:P

Kiedy w końcu wszyscy wyprysnęli na ryby w obozie zostałem ja z Rafałem. I stało się – najpierw przyszedł Signor German i zwerbował nas do pomocy w złapaniu posiłku dla nas na kolejny dzień. Znalezienie stada owiec na terenie Estancji (30km kwadratowych!) przyszło niezwykle łatwo, gorzej z gonitwą po krzakach i złapaniu jednej sztuczki. W końcu żywego baranka musieliśmy dotachać do taczki, tam związać mu nogi i zawieźć na miejsce kaźni!

Pan Mecenas już z niejednym „wyjechał na taczce” więc szło mu całkiem zgrabnie;)

Brutalne? Życie! A właściwie jego koniec…

Musieliśmy z Rafałem nieco dojść do siebie po widokach i również pomocy w obdzieraniu ze skóry, wybebeszaniu itd. W końcu mięso trafiło do stodółki by się ostudziło i wyschło – potrzeba na to 24 godzin, więc musieliśmy się zadowolić jagodami calafate. I dobrze, bo tego dnia baranka chyba bym nie przełknął.

Za to jagódkę i owszem:)

Mariusz w tym czasie doszedł niemal do argentyńskiej granicy a tam spośród kamieni wydłubał taką oto trotkę!

Co ciekawe też 66cm!

Należało rzucać (Mariusza tajna broń – nowozelandzkie malutkie wahadełko na wzór Abu Toby) jak najdalej, prostopadle od brzegu i prowadzić powoli wprost pod kamienie wystające z wody. Ryby stały w ich labiryncie i jeśli nie brały natychmiast, decydowały się przy wyciąganiu przynęty wprost na kamień – w ostatniej chwili przed głazem waliły!

Co znaczy – szczęśliwa mina wędkarza! Pewnie część z Was stwierdzi, że z nas mordercy bo tyle ryb ubiliśmy. Owszem – zabieraliśmy zdecydowanie więcej niż na wcześniejszych wyjazdach. Po prostu zbici z tropu cenami chilijskiego żarcia byliśmy na to skazani (szczególnie w drugiej, opisywanej tu części wyjazdu) a i tak pozwalaliśmy sobie na to tylko w łowiskach obfitujących w ichtiofaunę. W sumie zabite zostały:
Rio Grande:
1xtroć wędrowna
3x pstr.potokowe
Rio Condor:
2x robalos
2x trocie wędrowne
1x steelhead
Lynch
2xpstr.potokowe
Deseado
1xpstr.potokowy
Fagnano:
3x pstr. źródlane
4x trocie jeziorowe (3 na zamówienie żony naszego gospodarza Signory Genskowski)
Czy to dużo? Dla niektórych pewnie tak, choć jak się weźmie pod uwagę, że było to w okresie 5 tygodni (pierwsze dwa – 7 chłopa, pozostałe trzy – 5 chłopa) to już niekoniecznie.

Kolejna troć w rękach największego specjalisty od troci jeziorowych na Fagnano (łowił najwięcej i złowił największą – w pierwszej części wyjazdu)

Pejzaże po przeciwnej stronie Fagnano zachwycały! Czapy lodowców na szczytach…


Kształty zupełnie inne choć niespecjalnie gorsze niż kilkanaście zdjęć wyżej;)

Pod wieczór byliśmy proszeni na empanady (pierogi) z jedną ze złowionych przez nas troci dla żony Germana.

Mieszkają oni w domku oddalonym od zajmowanego przez nas o kilkaset metrów. Mają co prawda radiostację podłączoną do kilku akumulatorów ładowanych solarami, cała reszta domu jest jednak bez prądu! Żyją tak tu kilkadziesiąt lat, 2 razy w roku odwiedzając tylko córkę w Punta Arenas.

Stwierdzicie – „jak to bez prądu, skoro żarówka się świeci?!”. Instalacja gazowa, lampa też!

Empanadki z trocią z Fagnano! Ależ nam kopary opadły gdy German zaczął posypywać pierogi cukrem!

Udało nam się także namówić, by German pokazał nam swoją biblioteczkę. Skromna? Owszem ale 100% książek dotyczy tylko i wyłącznie Ziemi Ognistej! Głowę dam, że nie ma takiego drugiego zbioru na świecie!

Jedna z zacniejszych pozycji a do tego z autografem samego księdza Alberto Marii de Agostini – największego badacza kultury i samych Indian Ona! Książkę autor podpisał ojcu Germana.

Salezjanin – etnograf Alberto M. de Agostini z jednym z Onas o imieniu Pacheco. Niestety wielokrotnie wypowiadane opinie de Agostini’ego (uważającego że w odróżnieniu od Onas sąsiednie plemiona „zachowują szczątkową inteligencję… a przez to godni są współczucia i pomocy„) były w rzeczywistością wodą na młyn Estancjonerów i wynajmowanych przez nich morderców Indian. Pisane przez Salezjanina zdania, że Onas „cieszyli się złą reputacją zdrajców i byli agresywni” w 1956r nie mogły już zaszkodzić Indianom bo już nie istnieli. Również określenia „biedne dzikusy”, bądź opisy jak „ich wizerunek był do prawdy obrzydliwy i wart jedynie współczucia, także otwarcie demonstrował jak zdeprawowana i bezwartościowa jest ich bezbronna i dzika egzystencja” nie mogły pomóc. Nie mogła także pomóc odzież przywieziona dla misji z Europy – Indianie przestali nacierać się łojem z guanaco (w celu ochrony przed wiatrem i chłodem), a co wiązało się z pogodą powszechnie panującą na Ziemi Ognistej nowa odzież była nieustannie wilgotna, co z kolei wywoływało zapalenia płuc. W końcu w ubraniach przywieziono także wirus Odry.
„Dobrymi intencjami piekło wybrukowane”

Przed nami Polaków German gościł trzykrotnie – jednym uratował życie, kolejnym dał pracę a jeszcze innym odkręcił koła!:P W księdze gości Signor Genskowskiego znajdziecie nasz wpis.

Tak miły wieczór zakończyliśmy oczywiście emocjami w 3-5-8

Gracze rżnęli do późnych godzin nocnych – jeszcze długo po tym jak gwiazdy roztańczyły się po ciemnym parkiecie nieba.

Poranek na jeziorze przywitał nas słońcem ale niestety też ciągle dmącym wiatrem.

Poskręcane, jakby karłowate drzewa na brzegach jeziora to już charakterystyczne dla Fagnano.

Jasiu w dobrym, kamiennym labiryncie polujący na trocie a w tle chata Genskowskich.

Tamte góry, po przeciwnej stronie to już Argentyna.

Mariusz z kolejną trotką, oczywiście na nowozelandzką blaszkę.

Pas brzegowy między tymi szczytami a wodą jeziora to ziemia Germana.

W końcu Rafał dopadł troć na którą polował od kilku dni. Cierpliwość i ciężka praca jednak popłaca. Także 66cm!

Po wypuszczeniu ryby, Rafał zdołał wykonać jeden rzut i zapiął jeszcze większą, niesłychanie szaloną troć! Niestety… przegrał.

Lago Fagnano pyszniło się w pełnym słońcu całą feerią barw.

Mariusz z kolejną, jakże pięknie ubarwioną trocią z jeziora Comi.

Oczywiście ciągle w kamieniach.

Wszystkiemu przyglądał się z zaciekawieniem mniszek ognistooki (Xolmis pyrope).

Ja w tym czasie zniechęcony wiatrem wolałem oddawać się fotografowaniu uroków jeziora na zachód od obozu – w kierunku wypływu Rio Azopardo.


W końcu doszedłem do czegoś na kształt jaskiń.

Znalazłem tam jakieś dziwne owoce – oczywiście nie znałem, więc nie jadłem.

Widok z jednej z jaskiń.

A na końcu tęczy najlepsze trocie:)

Czas na barana! Napoje przygotowane:) Oczywiście Canepa – the best!

Butelka Yelcho Ventisquero – słabsze wino ale za to z muszkarzem na etykiecie!:)

Asado al. palo.

Niestety mięsa nie maceruje się w żaden sposób. Używa się tylko solanki i to dopiero w procesie pieczenia. Oczywiście chlapie się tylko i wyłącznie gałązką Lengi.

Mięso nie piecze się nad ogniem lecz żarem – chodzi o pieczeń z wysokiej temperatury. Jej sprawdzanie to zadanie tylko dla mistrza Germana. Jagnię dochodzi w ten sposób min. 4 godziny! W tym czasie powinno się wiele rozmawiać, wspólnie z radością trwać w oczekiwaniu na potrawę. Jak to mówi German – „to nie fastfood! A Amerykanów, którzy mnie kiedyś pospieszali pogoniłem! Już nigdy więcej Amerykanów!”:P

Żegadło, inaczej kauter używany do oznakowania zwierząt. Rozgrzany w ogniu ma wypalać określony znak (tzw. „palenie”). Tu MG od nazwisk rodziców Germana – matki angielki Middleton i ojca już Chilijczyka Genskowskiego. Wcześniej żegadło było za grube i wypalało nieczytelne znaki przypominające bardziej zabliźnioną później ranę, naspawana zaś nowa blacha okazała się za cienka i za szybko stygła, więc czas znakowania znacznie się wydłużał bo miast za jednym podgrzaniem znakować wiele zwierząt udawało się wypalić ledwo dwa-trzy.

Asado niemal gotowe. Ostatnie spryskiwanie solanką.

Jakże subtelne porcjowanie.

A po posiłku pełnym tłuszczu ściekającego po brodach, szyjach, klatach, łokciach do środka rękawów „nadeszła” chwila na deser. Oczywiście wino i „ciasto-budynio-kaszka” polana sokiem także z… wina.

Jeden z licznie zasiedlających Fagnano pstrągów źródlanych (Salvelinus fontinalis).

Portret i za chwile… hop – do wody.

Jedna z najlepszych zatok na trocie – duże kamienie w wodzie wręcz gwarantowały sukces! Oczywiście jeśli wiatr i fale pozwoliły na równe poprowadzenie przynęty.

W tym rozbryzgu fali właśnie zniknął Mariusz! Jak widać – wędkowanie tylko dla twardzieli… albo masochistów;)

No i w końcu Jasiu dostał swoją troć! O to chodziło!

Gruba i silna – po prostu, piękna! Zgadnijcie ile mierzyła:)

66cm! To się nazywa sprawiedliwość:)

Ja w tym czasie jak zwykle koncentrowałem się na cyplu śpiewających kamieni.

No i się opłaciło – kilka kilometrów mniej w tyłku a do tego nałowiony źródlaków i jeziorowych tęczaków do bólu.

Największy źródlak wyjazdu! Nowy rekord Salvelinus fontinalis naszego klubu. 53cm.

Jezioro w pełnej krasie – spojrzenie w kierunku uchodzącej Azopardo.

Znów cypel śpiewających kamieni! Troć jeziorowa 60cm złowiona dobrze po zachodzie słońca.

Jedyne zdjęcie jakie zrobiono Indianom Ona po zachodzie słońca w ich naturalnym środowisku. Autorem był Agostini. O historii zdjęcia pisał tak:
„W lutym 1910r, jako gość dość licznej rodziny Indian, która obozowała nad jeziorem Fagnano, udało mi się namówić szamana by powtórzył egzorcyzm przeciw księżycowi, który mieli w zwyczaju odprawiać. Gdy głęboko w nocy szaman rozpoczął z uroczystą miną wołać głośno do nieba przygotowałem magnezję fotograficzną tak by Indianie nie zauważyli. Efekt jaki wywołał błysk magnezji wywołał w tym pokojowym zgromadzeniu doprawdy straszny popłoch. To i ich pomieszanie wraz z krzykami i płaczem wywołało bez wątpienia w szamanie pewność, że jestem istotą nadprzyrodzoną, która pokazała część swej złej mocy. Podbiegł do mnie i skierował we mnie gest wcześniej adresowany do księżyca. Ich uspokojenie wymagało ode mnie sporo cierpliwości i pracy. Nie wszystkim zdołałem wytłumaczyć pochodzenie błysku i zapewnić, że nie zrobi im żadnej krzywdy, ponieważ byli w zbyt dużym szoku.”

Tamtej nocy spakowaliśmy z Rafałem plecaki. O poranku ruszyliśmy w kierunku ujścia Azopardo licząc na możliwość sfotografowania kolonii uchatek patagońskich, lampartów morskich, pingwinów cesarskich, które się tam spotyka. No i daj Bóg, zmierzyć się z chinook’ami, które powoli powinny rozpoczynać ciąg.

Skoro świt wyszliśmy z niecki wypełnionej wodami Fagnano, w ciasny wąwóz Azopardo.

Pokonywanie jednego z dopływów Azopardo (tylko na potrzeby zdjęcia;) )

Ujście Rio Azopardo do Seno Almirantazgo

Berghaus Expedition 80 i Deuter Air Conact Pro 70+15 – Święta Dwójca trekkingowców i wszelkich ambitniejszych awanturników.

Końcówka pasma górskiego o swoistej nazwie „Zęby Smoka”.


Magelanki w ujściu Azopardo.


Calafate enano (Berberis empetrifolia) – mniejsze ale znacznie gęstsze jagody Calafate.

„Gdzie te uchatki?!”

„Nawet pingwinów nie ma! Ale ściema!”

Wiało tak, że to już było przegięciem! Kamyki latały w powietrzu, wzbudzając strach o aparat. A i trzy razy dostałem z liścia od zielska wywianego z morskiej wody!

Sami Onas, w przeciwieństwie do sąsiednich Yaganów nigdy nie pływali łodziami, dopiero gdy przybyli misjonarze, przybyły do Caleta Maria (dawny port na południe od ujścia Azopardo – widzieliśmy jego ruiny) też łodzie.

Zwróćcie uwagę jacy piękni byli Onas na zdjęciach w ich naturalnym otoczeniu, a jacy „biedaczkowie”, gdy stali się zależni od białych – jak zwierzęta (w końcu po tym co biali dla nich przygotowali się wcale nie dziwię!)

Indianie w swoim leśnym domu.

I Indianie w salezjańskiej misji.

Porwani Onas. Było to powszechne zjawisko na przełomie XIX i XXw. – porywano do niewolniczej pracy w Estancjach, w cyrkach, czy tak jak na tym zdjęciu – na wystawę w Paryżu w 1889r.

Na plaży nie było szans by ustać, zatem żeśmy się przesunęli z Rafałem nieco w górę rzeki. Mimo, że wszystkie nadzieje i chęci do wędkowania ten diabelny wiatr ze mnie wywiał Rafał zdołał mnie namówić na złożenie wędki i wykonanie kilkudziesięciu rzutów. To było nieporozumienie.

Mogliśmy zostać na noc ale wówczas stracilibyśmy dwa, a nie jeden dzień z wyprawy. Nic nie zapowiadało poprawy pogody dnia kolejnego zatem postanowiliśmy wracać.

Nawet spojrzenie niebieskookiej Azopardo nie zdołało nas zatrzymać. Czekała nas jeszcze długa droga.

Za drzewem, w tle – jeden z „Zębów smoka”.

Na wypływie Azopardo z Fagnano od pięciu lat buduje się most. W przyszłym roku ma być otwarty. Dzień wcześniej przed naszą wędrówką w miejscu przyszłego mostu zbudowano kładkę, więc nie musieliśmy dymać szlakiem, który poznałem z Mariuszem kilka tygodni wcześniej. Po drugiej stronie jednocześnie buduje się drogę, więc z niej właśnie skwapliwie korzystaliśmy.

Łatwizna – szkoda tylko, że dwudziestosiedmiokilometrowa łatwizna! Na zdjęciu ten mały punkt w środku drogowej „eski” to kolejny patagoński lis.

Deuter przegrywał z Berghaus’em pod względem ciężaru, ładowności i wodoodporności, Deuter jednak „skopał mu tyły” pod względem komfortu noszenia a ładowność i wodoodporność wcale nie są złe!

Ciągle idziemy, nogi już w d…

Spojrzenie na cypel śpiewających kamieni.

Przejście przez strumień, w ujściu którego Mariusz złowił największą troć z Fagnano- 70cm!

Gdy doszliśmy myślałem, że ten znak ucałuję! Ależ zaprawa. Kiedy myśmy zaczynali leczyć pęcherze na stopach – Mariusz z Jasiem ćwiczyli pstrągi znów na Deseado.

No tylko popatrzcie czego też tam dokonali:)












Wieczorem trzeba było wypić coś specjalnego. Za Cieśninę Admiralicji, która nam dała tak w kość i za Deseado, które dało tyle radości – Cousino Macul Antiguas Reservas.

Kolejnego dnia Mariusz z Rafałem ruszyli po raz ostatni zmierzyć się z trociami, ja z Jasiem nie wyobrażaliśmy sobie jak można wyjechać bez ostatecznego pożegnania z Lago Deseado – „Jeziorem wyśnionym/wymarzonym”. Tu wodospad jednego z licznych dopływów jeziora.

Tego dnia ryby były wyjątkowo chimeryczne – jedyne co im odpowiadało to niebieski Abu Reflex. To było to!



Musieliśmy z Jankiem oczywiście pożegnać się z leśną zatoką. Zacząłem od ryby właściwej.

Potok 60cm,

Pływa tam dalej.

Janek chwilę później złowił niespecjalnie gorszego – 55cm. Niestety coś było nie tak…

Ryba niestety była już wcześniej na haku i ktoś obszedł się z nią niespecjalnie łagodnie. Chrzanieni troglodyci!

Miał to być ostatni rzut – piękniejszego pożegnania z tym łowiskiem bym sobie nie wymarzył!

57cm kropkowanego szczęścia wraca do wody.

Podczas powrotu na Fagnano, w Wąwozie Genskowskiego (nazwa geograficzna, stosowana przez kartografów!) złapała nas zadymka śnieżna.

Tego popołudnia oddech zimy poczuliśmy na karku bardzo wyraźnie. Pięć tygodni – od końca lata do początków zimy minęło jak z bicza strzelił!

Jak widać na zdjęciu – zimowa aura nie specjalnie przeszkadzała Indianom Onas.

W domku czekały na nas delikatesy! Duszona przez Mariusza wołowina w sosie własnym z marchewką podlana czymś nadzwyczajnym – Casa Real Santa Rita. Zawdzięczając Leonowi – ostatni wieczór w Patagonii też był żegnany tymże właśnie zacnym trunkiem. Coś specjalnego!

Ostatni poranek na Fagnano spędziliśmy na pakowaniu, rozpraszani przez krajobraz jeziora w nowej – zimowej oprawie.

Od lewej:
Leon Bojarczuk, German Genskowski, Rafał Zimmermann, Janusz Przetacznik, Mariusz Aleksandrowicz i Rafał Słowikowski – współczesna ekipa z Lago Fagnano.

I niegdysiejsza ekipa z Lago Cami (późniejsze Fagnano)

Ostatnie spojrzenie na Paso de Las Lagunas, po drugiej stronie Fagnano.

Pożegnanie z psami Germana. Jeden nawet wskoczył na pakę i chciał jechać z nami:)

Signor German Genskowski – człowiek legenda.

Wspinamy się z Wąwozu Genskowskiego w górę by za chwilę zjechać z 800m n.p.m. w dół. Zima w górach na całego!

Indianie Onas, póki nie dostali sweterków od misjonarzy radzili sobie z niskimi temperaturami świetnie. To moje ulubione ich zdjęcie.

I już nad Bahia Inutil – „Zatoka bezwartosciowa”. Nazwa pochodzi od badań poszukiwaczy ropy w tych regionach. Owszem znaleźli ją ale nigdzie nie było odpowiedniego miejsca na założenie potencjalnego portu.

Onas oczywiście mieszkali i tu.

Fota Janka – majstersztyk na miarę Leona!

Podobnie jak my, wodom oceanu w tym miejscu przyglądali się kiedyś Ona. Na polowanie na nich swego czasu był zaproszony nawet sam Mieczysław Lepecki – późniejszy adiutant Piłsudskiego, który opisywał jak łowy na Indian uchodziły za swoistą rozrywkę.

Z Ziemi Ognistej udaliśmy się prosto na północ w miejsce, gdzie na guanaco polują pumy.

Skunks Humboldt’a (Conepatus humboldtii), zwany też Surillo patagońskim – w odróżnieniu od reszty skunksów wybitny owadożerca (jedynie zimą dietę uzupełnia w padlinę, owoce i mniejsze ssaki). Co ciekawe – z innymi osobnikami porozumiewa się jedynie poprzez gesty ciała.

Prowadzi wybitnie nocny tryb życia, więc mieliśmy kupę szczęścia, że go zobaczyliśmy i nie bez obaw sfotografowaliśmy.

Widok z jaskini Pali Aike – 10 000 lat temu używanej przez ludzi pierwotnych, nazywanych tu „Paleoindio” jako schronienie. Żyli w Plejstocenie wraz z Leniwcami olbrzymimi, tygrysami szablo-zębnymi i dzikimi końmi. Prawdopodobnie to od nich pochodzili przyszli Indianie Ona.

Kawałek zastygłej lawy przed wejściem do jaskini Pali Aike. Geomorfologia tego terenu jest ściśle związana z trzema okresami erupcyjnymi – najstarszy był 3-1 miliona lat temu, drugi 170 000 lat temu (i to ten uformował tą jaskinię) a ostatni w okresie od 16 000 do 10 000 lat temu.

Guanaco były tu bardzo ufne i pozwalały fotografowi podchodzić wyjątkowo blisko – może dlatego, że za nic nie przypominaliśmy pumy – głównego ich wroga w tych stronach.


Jak widać – dzieci Ona także ogrzewały się przy pomocy skór guanaco. Ładne zdjęcie co nie? Niecały miesiąc później zginęły one w masakrze wywołanej przez „Czerwoną Świnię” Szkota Alexa McLennana, który pojawiając się w osadzie najpierw zaproponował im jedzenie a potem otworzono ogień.

Przekrój bąbla powietrza w bulgocącej niegdyś lawie.

Leon zmierza ku „Mieszkaniu diabła”

Jasiu także.

Ściana ociekająca lawą zastygła jakieś 16 000 – 10 000 lat temu.

Jasiu z Mariuszem „na żużlowisku”, a dokładnie przy kraterze „Morada del Diablo”

Niemożliwe jak niektóre gatunki flory potrafią się zaadoptować w tak surowych warunkach.

Rafał Zimmermann nad Pozos del Diablo.

Jakiż szok przeżyliśmy wjeżdżając do Punta Arenas!

W trakcie naszej nieobecności przez miasto przeszła seria lawin błotnych!

Po intensywnych deszczach dosłownie zmyło okoliczne pagórki do oceanu!

Przez trzy kolejne dni mieliśmy zarezerwowany na 20-tą stolik w La Luna i to obchodziło nas najbardziej przed wylotem:) Mieszkańcy Punta Arenas niestety mieli mniej powodów do beztroski.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Janusz Przetacznik, Rafał Słowikowski, Rafał Zimmermann, Mariusz Aleksandrowicz, Leon Bojarczuk.

Nie byliśmy pierwszymi tak pozującymi na tych ziemiach.



Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zjęcia: Leon Bojarczuk, Mariusz Aleksandrowicz, Janusz Przetacznik, Rafał Zimmermann, Rafał Słowikowski