To był powrót do jezior i rzek, które niegdyś pokochaliśmy i jak się miało okazać – które pokochały i nas! Cinco varones – „pięciu samców” na ziemiach niegdyś zamieszkiwanych przez plemię Onas.

Onas – Indian, siebie nazywających Selk’nam, zamieszkujących niegdyś Ziemię Ognistą a całkowicie wytępieni przez białych. Relacja ta ma być także swoistym, skromnym memoriałem tego ludu. Projekt eskapady oczywiście jak zwykle narodził się w głowie Mariusza Aleksandrowicza . Odpowiedź wszystkich członków wyprawy z 2006r była natychmiastowa i taka sama: „JADĘ!” Niestety Tomek Ciesielski, który zaskoczył nas wówczas fryzurą rodem z „Taxi driver” wykruszył się ze składu a Jego miejsce zajął Rafał Zimmermann – doskonały przykład człowieka, który nigdy wcześniej nie łowił, jedynie wielokrotnie korzystał z komercyjnych ofert biur podróży przemienił się w eksplorującą bestię, która do tego wywija kijem wędkarskim niczym matrona w salonie S&M!
Dlaczego „Cinco varones”? We wszystkich miejscach, w których szukaliśmy noclegów wszystkie gospodynie w podeszłym wieku upewniały się czy oby grono nasze nie jest koedukacyjne (co pewnie mogłoby sprowadzić jakieś zgorszenie) zapytaniem „Cinco personas? (Pięć osób?) Varones? (Samce?) i tak nasz zespół został ochrzczony „Cinco varones”!

Po pożegnaniu kolegów z pierwszej części wyjazdu (patrz: „Patagonia 2012 – Estancje, chilijskie wina i pstrągi”) ruszyliśmy wraz z Mariuszem i Leonem pod argentyńską granicę by zbadać pewną rzeczkę, pełną źródlanego plemienia w czerwone cętki z niebieskimi obwódkami.
Niestety po dwóch dniach poszukiwań i kilkukrotnym jak się miało okazać przejeżdżaniu przez koryto rzeki na pewnym posterunku straży granicznej zostaliśmy poinformowani, że strumień przed dwoma laty… wysechł!
Nim jednak do tego doszliśmy, tuż pod budką strażniczą spotkaliśmy w pół oswojonego zorrinio

Flamingi chilijskie (Phoenicopterus chilensis) na tle magelanek zmiennych (Chloephaga picta) i magelanek siwogłowych (Chloephaga poliocephala)

Różowa eskadra

Poruszaliśmy się cały czas wzdłuż granicy z Argentyną aż zawitaliśmy w końcu na jedno z licznych pól minowych!

Należy pamiętać, że swego czasu Chile z Argentyną były w stanie czegoś na wzór „Zimnej Wojny”.

W tym czasie Jasiu wraz z Rafałem, zawdzięczając „profesjonalizmowi” Iberii byli zmuszeni kiblować cały dzień w Madrycie. W przeciwieństwie do nas wypełzli z hotelu. (Tak, tak – myśmy mieli podobne jaja! A linie jak zwykle nie poczuwają się do wypłaty odszkodowania. Pamiętajcie – przy „znacznych” opóźnieniach należy się jak psu micha 700Euro. Wyegzekwować można to najczęściej tu:
http://www.ulc.gov.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=12&Itemid=43 )

Tam było dane zachwycić się całym Prado, w tym przeżyć emocje podczas ucieczki przed ochroniarzami po pstryknięciu fotki Mona Lisy. Niestety Jasiu musiał skasować, znaczy… dopadli go;) Również Muzeum Sztuki Współczesnej, czy takie kosmiczne cuda chwytały za serce!


Kiedy chłopaki lądowali w Punta Arenas, czekająca reszta raczyła się pysznymi stekami Lomo, krabami Centollas zapiekanymi w serze, czy wyśmienitymi krewetkami w sosie pili pili. Normalnie czad! Ale takie rzeczy panie – tylko w La Luna! Choć nie ma takich krewetek, które by były w stanie powstrzymać mnie przed odebraniem kompanów z lotniska (jednak było blisko). O poranku ruszyliśmy w drogę.

Od razu w pierwszej godzinie podróży straciliśmy niemal drzwi, wyrwane Rafałowi z rąk przez patagoński wiatr podczas wysiadania. Za to Janek wypatrzył tuż za rogatkami Punta Arenas delfiny! Bardzo, ale to bardzo dobry omen!

Jadąc wzdłuż Cieśniny Magellana do Punta Delgada na prom ku Ziemi Ognistej można podziwiać pełno podobnych wraków. Bardzo zdradliwy akwen.

Gauchos – odpowiednicy północnoamerykańskich kowbojów

Prowadzą skromny, bardzo surowy, stricte męski (często samotniczy) tryb życia – wiele miesięcy wypasają bydło bądź owce z dala od rodzin i uciech życia w mieście. Dopiero zimą (nasze lato) większa część wraca w domowe pielesze.

Na prom wjeżdżaliśmy pierwsi – znaczy „Właśnie – cholera! – spóźniliśmy się na wcześniejszy prom”;) A ponieważ, jak zwykle w tym miejscu wiało niemiłosiernie, do tego przypływ zamienia ten najwęższy fragment cieśniny w płynącą rzekę kapitan musiał nieustannie ostro manewrować bocznymi silnikami by nie zmyło go z miejsca wjazdu samochodów

Udało się, choć metalowe liny zabezpieczające ładunki na tirach tak trzeszczały i wysokie fale wkrótce miały wypłoszyć wszystkich z pokładu, że rejs był „taki sobie”.

Ziemia Ognista, jak poprzednim razem witała nas oblana słońcem, owiana tyranizującym patagońskim wiatrem.

Kto wie, może to tu właśnie – w Bahia Azul, zrobiono to zdjęcie. Indianie Ona (nazwa nadana im przez inne plemię – Yaganów, mieszkających w okolicach przylądka Horn. Znaczy ni mniej, ni więcej jak „ludzie północy”). Zajmowali się głównie łowiectwem – polowali na guanaco, których skór używali jako jedyny przyodziewek na tym wygwizdowie, na gęsi, uchatki, wieloryby, kaczki, wydry morskie, lisy. Zbierali jagody calafate, grzyby (jedyne jadalne w tych stronach to smardze) i nasiona a także, co widać na zdjęciu – owoce morza. Łowili też ryby!

Zjeżdżamy na Ziemię Ognistą

Flamingi a pod nimi główna przyczyna zniknięcia Onas. Dla indian, którzy byli nomadami przemierzającymi pampasy głównie w pogoni za wędrującymi stadami guanaco, owce sprowadzone przez estancjonerów (najpierw z Anglii na Falklandy, później na Isla Grande) pod koniec XIXw. stały się łatwym łupem. Zaczęli namiętnie polować na te „białe guanaco” a estancjonerzy nie podjęli żadnego dialogu tylko rozpoczęli Exodus. Onas lekceważyli płoty, które pojawiły się na ich ziemi (i istnieją do dziś, wkurzając co poniektórych;) ). Właściciele estancji zaczęli wynajmować grupy uzbrojonych bandytów do ochrony przywłaszczonych terenów. Płacono 1 funta szterlinga za odcięty indiański nos, bądź parę uszu!

Stary cmentarz w Onaisin – miejsce pochówku brytyjskich estancjonerów z okolicznej Estancji Caleta Josefina. Była to pierwsza estancja założona w Chile, przez Mauricio Braun’a, stojącego na czele Sociedad Exploradora de Tierra del Fuego w 1893r. Zarządcą został mianowany Nowozelandczyk i pomagało mu wielu Anglików – większość spoczywa na tym cmentarzu.

Wraz z pierwszym pochówkiem, stanął tu także wysoki krzyż. Dziś niestety nie ma ani krzyża, ani Indian Ona, którzy niegdyś licznie tu występowali. W 1850r. żyło ich na Ziemi Ognistej jeszcze 3600, sto lat później nie było już po nich dawno śladu!

Za to są Loica czyli wojaki długosterne (Sturnella loyca) – na zdjęciu samiec z krwistoczerwoną piersią

Estancja Timaukel – wzięła swą nazwę od najważniejszego bóstwa Onas

Ruszamy dalej na południowy wschód – na ziemie do niedawna opanowane przez konsorcjum Trillium, w którym palce maczało Lehmans Brothers, od którego zaczął się cały kryzys gospodarczy na świecie! Trillium trzymało łapy na projekcie Rio Condor, który miał ochraniać drzewostan miejscowych lasów. Wymyślili, że dużą część trzeba wyciąć by móc się lepiej skupić na pozostałej części! Genialne co nie?

Gaucho w charakterystycznych chaparajos czyli w chapsach z owczej skóry

Brzeg jednego z kanałów Cieśniny Magellana – Canal Whiteside

Kolejny Gaucho – klasyczny, niczym z powieści Coloane

Gąsior magelanki zmiennej (Chloephaga picta)

Droga, którą przyjechaliśmy i jedna z 10 bramek, które dzielnie jedną po drugiej otwierał Zimmer.

Tuż po pokonaniu Rio Caleta – tego punktu baliśmy się najbardziej. Sześć lat temu musieliśmy w drodze powrotnej kiblować aż odpływ zakończy piętrzenie wody w ujściu strumienia. Już wtedy wiedzieliśmy, że rzeczułka ta pełna jest pstrągowego plemienia.

Wszyscy wyskoczyli pstrykać fotki w tym charakterystycznym miejscu. Leon swój portret z „członków” ma zrobiony właśnie w tym miejscu!

Jeden z korzeni wyrzuconego przez ocean drzewa.

Jasiu na dole, Słowik na górze. A po co na górze?

Po to!

Muszle pąkli. Pąkle (Balanus) to rodzaj morskich skorupiaków, filtrujących wodę w poszukiwaniu pokarmu. Zdolność poruszania się mają tylko larwy, dorosłe osobniki spędzają całe życie przyrośnięte, np. do skały, muszli, a także kadłubów statków, wielorybów czy żółwi morskich.

Torpedówki magellańskie (Tachyeres pteneres) – bardzo ciekawe kaczki – nieloty! Z angielska nazywane steamer ducks – czyli kaczki parowce, chcąc przyspieszyć pomagają sobie krótkimi skrzydłami co przypomina ruch kół obrotowych w starych parowcach.

Kolejna bramka i biedny Rafał walczący właśnie z najgorszym sposobem jej zamknięcia. Bramka Estancji Yartou

Magelanka skalna (Chloephaga hybryda) – gąsiory białe, samice ciemne. Co ciekawe – jedzą tylko i wyłącznie algi morskie.

Po drzewach widać jak patagoński wiatr terroryzuje te strony.


Jeden ze zgubionych przez rybaków koszy na kraby.

Jak przystało na drogę nad Rio Condor, przed rzeką spotkaliśmy samicę kondora wielkiego (Vultur gryphus). Dojrzewają one dopiero w wieku 8-9 lat. Żyją ponad 40. Samica składa co dwa lata jedno jajo na którejś z półek skalnych.

Rozbiliśmy się dokładnie w miejscu obozu przed sześciu laty. Co prawda baza wędkarska, która została pobudowana niedawno przed dojazdem do rzeki zabrania biwakowania nad samą Condor. Oczywiście zakaz ten został wyssany z palca, podobnie jak „zone fly-fishing only”. Byliśmy na terenie państwowym i w miejscowych regulacjach dotyczących wędkowania orientujemy się doskonale. Roczne licencje wędkarskie na wszystkie wody regionu XII pozwalają łowić wszędzie i na wszystkie sztuczne przynęty, choćby była to sama słynna Rio Grande.

Nawet namioty stanęły dokładnie w swoich miejscach – na skarpie tuż powyżej rzeki.

Zaraz po rozstawieniu obozu uzbroiliśmy wędki i pognaliśmy na ryby, tym bardziej, że poniżej biwaku raz po raz spławiała się troć. Nic sobie nie robiła z tragicznie niskiego stanu wody. Po prostu była!

Leon w tym czasie przygotował co trzeba na kolację;)

Zdjęcie, które opowiada pewną historię – wpatrzycie się a znajdziecie więcej niż mógłbym napisać.

Mariusz i Rafał w miejscu właściwym. Ja zaraz po zrobieniu tego zdjęcia schowałem aparat i wykonałem pierwszy rzut poniżej siebie… Ależ coś sieknęło! Niestety po przewaleniu niemałego srebrnego cielska ryba się spięła.

To właśnie tu wyciągnąłem pierwszą rybę tej wyprawy – steelhead’a! Morskie tęczaki często wpływają do rzek uchodzących do Seno Almirantazgo, w tym Rio Condor. To najczęściej uciekinierzy z sadzowych hodowli na Cieśninie Magellana.

Steelhead 64cm z Rio Condor.

Mżawka zaczęła przybierać na sile ale Rafał nic sobie z tego nie robił.

Po złowieniu steelhead’a sto metrów niżej wyciągnąłem wkrótce jeszcze troć wędrowną 67cm. Co za rzeka!

Zatem o kolację nie należało się martwić. Rybka zasypana vegetą w aluminiowej folii z żaru bądź rozgrzanej blachy.


Oczywiście Jasiu dopilnował by każdy kawałek pieczołowicie podpiekł się z każdej strony.

Tak wyglądało przygotowywanie.

A tak już gotowe! Voila!

Oczywiście troć z lampką wybornej „Świętej Helenki” smakowała najlepiej! Mariusz w tym czasie wyciągał troć po troci – m.in. 65cm, 69cm, ok. 75cm stracił. Dla czegoś takiego to i kolejkę Santa Heleny można opuścić bez bólu serca.

Wieczorem zaś Jasiu wrócił z ujścia przynosząc ze sobą dwie dziwne ryby – 4kg i 7kg! Były to robalos! Nowy gatunek, jakiego jeszcze nie mieliśmy na rozkładzie. Fakt ten tylko uświetnił wcześniej przygotowaną uroczystość na cześć Leona! Specjalne miejsce, specjalny człowiek i… specjalna chwila. Wręczona płaskorzeźba z logo Bayan-goł tylko była dodatkiem (choć majstersztykiem!), z tyłu wypalone było motto Sparksa:
„Pamiętam każdą wspólnie spędzoną chwilę. A w każdej było coś wspaniałego. Nie potrafię wybrać żadnej z nich by powiedzieć – ta znaczyła więcej niż pozostałe”.

Niegdyś, dokładnie w tym miejscu biesiadowali także Ona! Na zdjęciu zobaczycie także psa – jedyne zwierzę, które im wielokrotnie towarzyszyło, szczególnie w łowach. Nic innego nie hodowali, nic nie uprawiali, nie jeździli konno, nie używali też łodzi, inne plemiona często nazywały ich przez to także „ludźmi-stopami”. Podobnie jak my tamtego wieczora tak kiedyś Onas dyskutowali tu godzinami. Ich język był nader rozwinięty. Zajął się nim jeden z misjonarzy Thomas Bridges i to dzięki niemu mogę teraz przedstawić Wam kilka ciekawostek. Język Ona nazywał się językiem Chon. Tu kilka przykładowych słówek:
Woda – Sayam
Kobieta – Abaish
Słońce – Kren
Księżyc – Kre
Woda – Con
A tu kilka przykładowych określeń:
„Brak męskich przyjaciół” miało oznaczać – monotonię
Pewnym niebezpiecznym etapem rocznego cyklu życiowego kraba, kiedy zrzuca skorupę i czeka na nową określano „depresję”!
Rozrywką sokoła wiszącego na niebie i przyglądającego się swej przyszłej ofierze tuż przed atakiem określano „cudzołożnika”:)
Najpiękniejsze i najbardziej złożone zaś były czasowniki, np. :
iya – „przywiązywać łódkę do girlandy wodorostów”
okon – „spać w dryfującej łodzi” (zupełnie inne słowo oznaczało spanie w chacie, inne na plaży, inne z żoną!)
ukomona –„ posyłać strzałę w ławicę ryb bez wyraźnego celowania do którejkolwiek z nich”
aiapi – „przynieść specjalny rodzaj strzały i włożyć do łodzi, żeby mieć ją pod ręką na polowaniu”
Nieźle co nie?

Mieliśmy tego wieczora w obozie też gościa – nikłe szanse by był jadowity ale pomny spotkania z Phoneutrią w Boliwii nie stać mnie było na podobne wygłupy.

Odwiedził nas też pewien dziadek – po hiszpańsku „Abuelo”. Nasz ulubiony rum!
Było grubo. Mieliśmy nawet z Mariuszem niecny plan przywitać wschód słońca na ujściu by dobrać się do robalos przed kolegami:P Na szczęście za dużo w nas przyzwoitości (albo rumu!) i zostaliśmy w namiocie. Ostatkiem trzeźwości klucze do samochodu schowałem do kieszeni by koledzy przypadkiem nie ubiegli mnie! W końcu wędki były w Maździe.

O poranku na ujściu Rio Condor przywitał nas sokół wędrowny (Falco peregrinus). Po łacinie „peregrinus” oznacza wędrowca lub pielgrzyma, choć jest to gatunek osiadły. Prawdopodobnie nazwę zawdzięcza sokolnikom, którzy wyłapywali młode ptaki w celach łowczych a te nim osiągną dojrzałość płciową chętnie się przemieszczają. Strategię łowiecką sokoła można uznać za oportunistyczną – chwyta najłatwiej dostępną zwierzynę, jaka pojawi się na jego terytorium. Tym samym efektem jego polowań jest stabilizacja zbyt dużego wzrostu liczebności danego gatunku ofiar. Ewolucja tego ptaka pokazuje coraz większą specjalizację w jednej technice łowieckiej – szybkości ataku nurkowego. Odpowiedzią w tym „wyścigu zbrojeń” u atakowanych ptaków jest zwrotność – robienie uników w decydującej chwili oraz wybór odpowiedniego pułapu lotu uwzględniającego zagrożenie. Sokół wędrowny wpływa też ograniczająco na liczebność jastrzębi (największych ich konkurentów) i puchaczy. Zawrotną prędkość , z jaką porusza się sokół w trakcie ataku zmierzył Ken Franklin w latach 90-tych. Skoczył z ptakiem na dużej wysokości z samolotu i osiągnął prędkość 400 km/h! Uważa jednak, że mogłaby być ona jeszcze większa.

Ostatni zakręt rzeki podczas odpływu. To na ostatniej prostej dokonaliśmy tego co zaraz zobaczycie. Ryb było multum! Odprowadzały przynęty pod same nogi wielokrotnie w kilku sztukach. Zupełnie jakby jakiś U-boot strzelał do nas seriami torped na 30 centymetrowej wodzie! Te marszczyły wodę grzbietami namierzając Meppsy, salmiaki, „kaczmarki”. Po prostu czad!

Nowy gatunek poznany przez Bayan-goł. Robalos. Przed nami jedyni Polacy, którzy je łowili to Tomek Skórski z Gorylem i resztą ekipy. Fantastyczna ryba!

Branie przypominało miękki zaczep – zupełnie jakby coś ciężkiego nagle zabujało się na końcu żyłki, zacięcie i jazda na całego. Końcowe fazy holi to ciągłe odjazdy na absurdalnie płytkiej wodzie.

Proszę bardzo – na wahadełko Adama Kaczmarka:) Te jego Rewy po prostu są prześwietne!


Kolej Mariusza. Seria wędek Łukasza Masiaka z gdańskiego Rodmasu sygnowana przez Bayan-goł po prostu jest czymś niesłychanym! Lekkość, celność rzutów i szybka akcja to trzy podstawowe cechy naszych wędek.

Niewielki ale dał popalić.

Robalo mecenasa Rafała. Aglia TW nigdy i nigdzie nie zawodzi, choć w tropikach „kaczmarki” łupią ją, że aż miło!

Catch&release a tu nagroda:)

W tym czasie Jasiu po przeciwnej stronie z rynny pod swym brzegiem wyciągał rybę po rybie. Dosłownie co rzut to robalo! W końcu zrobił sobie przerwę by pomachać muchóweczką. Drugi rzut i zapina srebrniaka troci!

Leach sucking egg – czyli pijawka ssąca ikrę spisuje się świetnie jak widać nie tylko na Kamczatce. Na robalos najlepiej sprawdzają się wszelkie Woolf buggers

W tym czasie Mariusz dopiero się rozgrzewał.

Robalo ( Eleginops maclovinus) – nazywany też patagońskim okoniem morskim. Niezmiernie ciekawa ryba. Niezwykle odporny na znaczne zmiany zasolenia wody, dlatego też najczęściej spotyka się go w pobliżu ujść rzek okolic Antarktyki, do których często zapuszcza się na żer. Każda ryba tego gatunku rodzi się hermafrodytą (posiada gonady i męskie i żeńskie). Dorastając zaś do rozmiaru 35-40cm staje się samicą!

Zatem wszystkie łowione przez nas robalos to samice!

Kolejna wraca do reszty koleżanek:)

Potrafią osiągnąć metr długości, zatem to co wyciągaliśmy to najwyżej średniaki. Wystarczyły! To był pogrom! Przerzuciliśmy ich po kilkanaście, jak nie dwadzieścia kilka na głowę!

A co tam się będę rozpisywał – popatrzcie:









Duet marzeń. Nawet nie wiecie jak radość wzrasta gdy można ją dzielić z Leonem (znając życie pewnie czytając to nieźle przewraca oczami, ciężko wzdychając, że tak się na Jego temat „spuszczamy”).

No i powrót do puszczy.

Pierwotny las nad Condor to fantastyczne zjawisko. Plemię Onas określało zwalone drzewa, które blokują drogę słowem „czkawka”.

Rodzina Onas znad Rio Condor! Wszyscy odziani jedynie w skóry guanaco. Dorośli mężczyźni także w charakterystycznych czapkach (mogły być zrobione także ze skór patagońskich uszatek, morskich wydr, bądź pingwinów, w końcu także owiec) – „oli”. Kobiety i dziewczynki zajmowały się zbieractwem, zaś mężczyźni i chłopcy polowali, stąd łuki już u małych chłopców.

Przewróconych, spróchniałych drzew nikt tu nie sprząta.

Niektóre drzewa były jakby obstrzelane z kałasznikowów – to sprawka dzięciołów magellańskich, na które polowałem z aparatem przez całe 5 tygodni tego wyjazdu. Niestety, mimo że widziałem (tylko późnymi wieczorami, niemal w ciemności) nie udało mi się pstryknąć porządnej fotki. Pod koniec wyjazdu jednak ta sztuka udała się Leonowi nad Fagnano.

Panie i Panowie – przedstawiam Wam największego dzięcioła Ameryki Południowej – dzięcioła magellańskiego (Campephilus magellanicus), zamieszkującego lasy patagońskiej lengi. Tu samica.

Samiec.

Rio Condor powyżej obozu. Niestety mnie po nocy suszyło niemal tak jak pod sceną na Sonisphere podczas przebijania się pod sceną nim zagrała Metallica:P Mariusz z Rafałem pognali gdzieś w górę a ja…

wróciłem do obozu, …

gdzie Janek też już zakończył przerzucanie robalos.

Tylko Ci co wierzą – łowią! Mariusz wierzył, niemal wiedział, że w górze rzeki czeka na niego ryba właściwa… Ta ryba! W miejscu niemal niemożliwym by cokolwiek je zamieszkiwało za korzonkiem stała Troć przez duże „T”! Ryba potwór!

Po niezapomnianej walce pełnej świec, gejzerów wody i echa niosącego odgłosy wybuchów wody gdy ciężkie cielsko wpadało do wody – zmęczona, już na brzegu.

Dumny łowca z zasłużonym trofeum! Samica troci 79cm!

Ależ mieliśmy miny gdy przytachał ją do obozu. Zziajany i szczęśliwy na maxa zdołał tylko wysapać, a może wykrzyczeć (już sam nie pamiętam, ryba mnie powaliła!) „Ta rzeka mnie… KOCHA!!!”

Jak opowiadał – ryba zgarnęła obrotówkę (a jakże – Mepps biedronka) w pierwszym rzucie! Przy żyłce 0,16mm wędkarz nie dawał sobie najmniejszych szans! Dość mocno odkręcony hamulec pozwalał rybie kilkukrotnie wpływać w zatopione konary ale ta za każdym razem wracała tą samą drogą na środek rzeki by robić świece! W końcu skierowana jedynie głową w stronę Mariusza sama wyjechała na ogonie na kamienną plażę. Sam Mariusz mówi: „Ta ryba po prostu miała być moja!”

Lonely Rider w lesie Lengi

Takie rzeczy oczywiście… tylko z BAYAN-GOŁ!

Po obiedzie (robalos to jedne z najsmaczniejszych ryb jakie jadłem! Świeży dorszyk przy nim smakuje jak kiepski żart!) ruszyliśmy znów na ujście.

Po drugiej stronie Seno Almirantazgo (Cieśniny Admiralicji) dumnie piętrzyła się Kordyliera Darwin, zawdzięczająca swą nazwę samemu Karolowi Darwinowi – człowiekowi, który w dużej mierze przyczynił się do eksterminacji Indian Onas. Uważał ich za „leniwych dzikusów”, „równych psom”, „niegodnych ludzkiej powłoki”, wielokrotnie podkreślając, że polując na nich poluje się na nic niewarte zwierzęta! Uważał Indian za „najbardziej nikczemne i odrażające istoty”, jakie kiedykolwiek widział. Przypominali mu diabły i byli zafascynowani jego białą skórą „jak orangutany w zoo”. Szydził z ich języka „który trudno uznać za mowę artykułowaną” i trudno mu było uwierzyć, że są „bliźnimi i mieszkańcami tego samego świata”

Aż żal duszę ściska, że coś tak pięknego nosi tak niechlubne imię. Pod tym konarem wyciągnąłem kolejnego steelhead’a!

To gdzieś tam zaczyna się lodowiec również Darwina

I szczyty po przeciwnej stronie, w górze Rio Condor – jakże cieplejsze.

Chłopaki młócący kolejne robalos.

Niestety tego dnia na (początek weekendu) na dolne Condor przyjechały z trzy auta pseudowędkarzy, z których jedni właśnie zeszli z sieciami i workiem robalos z samego ujscia. Wyraźnie odbiło się to na wieczornym wyniku. Choć na szczęście wyglądało to, że ławica bardziej się rozproszyła niż została wyłowiona.

Mariusz ciągle holuje.

Magelanki zmienne na tle szczytów w górze Rio Condor.




Dolna Condor – królestwo troci.

Rafał ze swoją pierwszą trocią wędrowną!

Zachód słońca w Cieśninie Admiralicji.


Condor szeptała nam ze swego wodnego świata słodkie słowa na dobranoc.

Jedno z bardziej charakternych win jakie żeśmy pili – Canepa Finisimo, oczywiście Gran Reserva.

Żegnać się tą z tą rzeką można tylko tak piękną, rubinową barwą.

Krzyż południa w pełnej krasie.

Wyjeżdżamy. Żegna nas Kordyliera Darwin na Isla Dawson z charakterystycznym, ostrym szczytem (wyglądający na najwyższy), bliżej prawej – Monte Sarmiento (2187m n.p.m.)

Cuatro varones:) – piąty robi zdjęcie.

Wybrzeże Seno Almirantazgo w drodze powrotnej z Condor.

Indianin Ona w trakcie ceremoni Kloketen, która służyła do wprowadzenia w dojrzałość płciową. Co ciekawe – Indianie Ona sami sobie wybierali współmałżonka, bez jakiegokolwiek wpływu rodziców czy dalszych krewnych. Raczej rzadkie zjawisko w innych kulturach indiańskich. Taki strój niektórzy musieli nosić nawet pół roku!

Właściwie dużej różnicy nie ma;)

Najlepsze piwo jakie dotąd piliśmy w Ameryce Południowej! Austral – browar prosto z Punta Arenas (najlepszy rodzaj to Pale Ale).

Klif w miejscowości Cameron, która swą nazwę zawdzięcza nazwisku zarządcy pierwszej owczarni na chilijskiej Ziemi Ognistej (wspomnianemu Nowozelandczykowi z Onaisin). Sześć lat temu nawet tu spaliśmy u pewnej Chorwatki, ochrzczonej później przez chłopaków z Białegostoku „cioteczka z Cameron”:)

Nijaki Pan Śliwka z jednego z sensowniejszych, jeśli nie najsensowniejszego Biura Podróży w Polsce stwierdził niegdyś, że najpiękniejsze konie to chilijskie konie. Pomijając nasze Araby, w pełni się z nim zgadzam.


W końcu trafiliśmy do małej osady – Russfin, gdzie zarządca Estancji o tej samej nazwie pozwolił nam zająć hawirę, w sezonie postrzyżyn owiec zajmowaną przez robotników. Estancja ta ma 30 000 owiec i sporo krów! Postrzyżyny odbywają się dwa razy w roku – w październiku i w kwietniu czyli wkrótce o noclegu w takim miejscu moglibyśmy tylko pomarzyć!

Zarządca miał na imię Rafael a jak wiadomo – wszystkie Rafały to równe chłopaki! Jak powiedział – „możecie korzystać ze wszystkiego, także z narąbanego drewna do piecyków i możecie zostać ile chcecie”! Oczywiście nieodpłatnie! Pomieszczeń było pełno (w końcu mogłem odpocząć od chrapania kolegów!), materacyki bardzo wygodne a wieczory miały stać się ciepłe, dzięki piecykowi! Kurczę – odważnym po prostu świat sprzyja! Świat to królestwo ale tylko dla zwycięzców, w tym cinco varones!;)

Po rozlokowaniu się po sypialniach i „wygrużeniu” wszystkich gratów ruszyliśmy na okoliczny rekonesans. Mimo, że przez Russfin przepływa pstrągowa rzeczka o tej samej nazwie zdecydowaliśmy się jednak odjechać nieco dalej na rzeczkę, którą przejeżdżaliśmy z wcześniejszą ekipą wracając z górnej Grande – na rzeczkę w królestwie guanaco.

Rio Zapata

Że są tam pstrągi to wiedzieliśmy, pytanie czy zdarzają się większe. Już w pierwszych rzutach małym Cometem (nr 2) stałem się o to spokojniejszy.

Rzeczka miała potencjał.

Szliśmy z Rafałem godzinę w dół by móc łowić brodząc w górę – odkryte brzegi i totalna lampa nie pozostawiały złudzeń. W grę wchodziły tylko dalekie rzuty pod prąd i prowadzenie przynęty szybko z nurtem. Ryby stały na bystrzynach a jeszcze częściej w burtach, pod nawisami darni.

Zdarzało się także, że widzieliśmy oczka. Złowienie tych żerujących ryb było oczywiste o ile tylko podeszło się w zasięg rzutu odpowiednio cicho i obrotówka nie spadła pstragutowi na łeb. Ten „czterdziestak-szóstak” był jednym z oczkujących.

W tym czasie Mariusz z Jasiem ruszyli od brodu, gdzie zaparkowaliśmy samochód w górę. Co prawda widzieli kilka pięćdziesiątaków, kilka złowili, niestety okazało się, że wkrótce rzeka… „się skończyła” – doszli do połączenia dwóch małych strumyków tworzących rzekę właściwą i nie mieli weny by obławiać te Ciurki. Na tamten dzień łowy zakończyli. Mariusz właśnie prostuje krzyżyk.

No tak – Ona kiedyś nie mieli spodnio butków;)

Ja w tym czasie wyciągałem kolejnego „podpięćdziesiątaka”. To lubię – mała rzeczka i finezyjne łowienie. Akcja non stop – zabawa przednia!

W końcu, już w popołudniowym słońcu ze środka bystrza po efektownej świecy i latających kroplach wody niczym mieniących się perłach wyciągam największego pstrąga – 56cm.

Oczywiście wrócił do wody. Tego dnia, na Rio Zapata złowiłem same potokowce:
5x45cm, 2x47cm, 2x49cm, 1x50cm i 1x56cm. Pstrągów poniżej 40cm nie liczyłem ale „kilka” było.

Droga powrotna do Seccion Russfin.


Wieczorem znacznie się ochłodziło, więc gotowanie frytek na benzynowym Prymus’ie nie należało do zajęć miłych. Para z ust i zgrabiałe ręce – zdecydowanie nie to co miał Ken z Frytą w wannie:P

W tym czasie głodomory rozpoczęły już patagoński turniej w 3-5-8. Rozgrywki miały ciągnąć się od tego dnia co wieczór (i nie tylko) przez wiele godzin. Intrygi na miarę Wielkiego Szu odtąd umilały wszystkim każdą wolną od wędkowania chwilę. Ach te przekleństwa, wrzaski, lamenty i szydercze śmiechy! … Koledzy!:)

Oczywiście kieliszki, które owinięte w papier i z namaszczeniem ułożone w kartonie (czasem dopchane pumperniklem;) ) zawsze jeździły w aucie na kolanach Leona, czekały na codzienne przepłukanie kolejną buteleczką któregoś z chilijskich win.

No i już… przepłukiwanie;)

Tak wyglądały nasze sypialnie przez pięć kolejnych nocy gdy przyszedł front i za oknem tylko mżyło. W namiotach byłaby masakra!

Zawdzięczając Leonowi mieliśmy cały czas ciepło. Pierwsza czynność po wstaniu i ostatnia przed położeniem do snu – dokładka drewna.

Tego dnia udaliśmy się ponownie na Rio Grande by łowić trocie. To na wcześniejsze pokolenia tych właśnie guanaco polowali Onas znad Grande.


Jasiu z uroczym „mikrusem” z Grande. Aura za plecami dokładnie taka jak podczas Eldorado przed sześciu laty (woda była jednak wyraźnie wyższa) – mżawka, niski pułap ołowianych chmur, chłód, umiarkowany (jak na Patagonię) wiatr.

Tak namiętnie to nawet z Bożenką chyba się nie całuje!;) Pstrąg zrobił aż podkówkę;)

W końcu! Jest! Znów Aglia TW nr 4. Troć z Rio Grande!

I do domu…


A tu Mariusz z samiczką troci z Rio Grande – to miał być ostatni rzut, na ostatnim obławianym zakręcie. Kolejny dowód, że nie warto odpuszczać!

Zaraz po powrocie Leon zabrał się za znów za Helenkę;) Najpierw trzeba było ją rozgrzać jak należy i dopiero wówczas się przed nami dziewczyna otwierała;)

Wieczorem odwiedził nas zaś gaucho, odpowiadający za krowy w „naszej” Estancji. Zaraz pojawił się rum Abuelo a o poranku znów „Sonisphere”;)

Ponieważ patagońscy gaucho zaglądają śmierci w oczy wielokrotnie, nowotwór płuc im nie straszny. Trzeba w kulturze macho uderzyć w nieco inne struny by zniechęcić do palenia!

Co prawda gaucho miał nas popilotować nad pewne pstrągowe jeziorko ale niestety się nie stawił. Bez sensu czekaliśmy, a w końcu wystarczyło tylko czasu by zawitać co najwyżej na górne Rio Grande. Muchacho napił się i najadł za darmo, nawet popłakał sobie (ach te kobity!) i nigdy więcej go nie zobaczyliśmy.

Tego dnia Mariusz z Jasiem ruszyli w dół a my – Rafały w górę. Podobnie połowił i jeden team i drugi. Mimo to w górze aparatu żeśmy nie wyciągali. Pogoda była do chrzanu, więc na sesję skusiły się tylko chłopaki w dole.




Normalnie polski Rex Hunt!;) Oj Bożenka – musisz coś z tym robić. Nie wiem – może warto Jasia bardziej przytulić przed wyjazdem;)

Trafił się i tęczak! Jakże ładny, gdy nie jest uciekinierem z hodowli.

Właściciel posesji pozwolił sobie na mało subtelny żart i przytwierdził do bramki połówkę dokładnie przekrojonego wzdłuż cielaka. Uff – co za smród! Poczucie humoru rodem z Australii.

Kolejnego dnia rano zarejestrowaliśmy swój wjazd w strefę Lago Lynch w okolicznej siedzibie leśnictwa. Stan dróg, czy raczej traktu jest tam tak podły, że obowiązuje rejestracja w księgach wjazdowych wraz z podaniem spodziewanego czasu powrotu. Po przekroczeniu tego czasu rozpoczyna się akcję ratunkową. Zaopatrzeni w GPS z mapą Ziemi Ognistej (w końcu jesteśmy Bayan-Goł!), mapy, krótkofalówki ruszyliśmy. Tu przejazd przez górne Grande, obławiane dzień wcześniej.

Brody starca na patagońskich drzewach.

Droga do nikąd.

Bajkowy las.

Ciekawy sposób na stabilizację podłoża drogi na mokradłach. Zupełnie jak niektóre nasze autostrady przed Euro:P


Jedziemy dopóki drogi nie tarasują powalone drzewa. Cóż robić?! Trzeba wracać i objechać – jak nie lasem to bagnami… Bayan-Goł! Zawsze dorwiemy się do ryb! Choćby na Marsie!

Nieźle musiałem się tam napocić.

Z dołu nie wygląda to tak różowo, a zza kółka… to już szkoda gadać/pisać. Pełne portki!

Guanaco – zawsze ciekawe!

Przejazd znów przez Grande.

Kamień z serca – w końcu coś w Realu a nie tylko na ekranie Garmin’a. Jedziemy dobrze.

Nic nas nie zatrzyma w drodze na łowisko, chyba że…

Rudosterki patagońskie (Enicognathus ferrugineus). Biedni rodzice bali się nas ale z ukrytej dziupli nieustannie dochodziły nas piski piskląt. Kolonia tych pięknych papużek niesłychanie nas wzruszyła, podobnie oddanie rodziców – zdecydowanie silniejsze niż strach.

Pierwsze spojrzenie na Lago Lynch.

Ponieważ natknęliśmy się na wyraźne miejsce biwakowe, postanowiliśmy odjechać najdalej jak się da piaskową plażą w stronę widocznych daleko klifów. Ukształtowanie brzegów często zdradza jak wygląda dno pod wodą. Liczyliśmy na głębinę a okazało się, że wszędzie w głąb jeziora wchodzą płycizny łagodnie opadające i zmuszające do brodzenia daleko od brzegu. Widziane tuż pod opuszczonym biwakiem „dziwnie znikające kamienie” przypominały dziesiątki oczkujących ryb. Pewnie falka igrała z naszym zmysłem wzroku. Później miało się okazać, że to jednak były ryby!!!

Po szybszej jeździe grząską, nasączoną plażą udało się jakimś cudem zawrócić i nieco wyżej zaparkować na kawałkiem suchszego gruntu.

Kiedyś nad brzegami Lago Lynch, które wówczas nazywało się Lago Ofrido mieszkali również Indianie plemienia Ona. Początek zarybiania pstrągami wód płynących i większości jezior w Chile zbiegła się z końcem Indian Onas. Zatem pewnie gdy robiono tu to zdjęcie jezioro było puste.

Nas, nieczułych wówczas zupełnie na przeszłość miejsca interesowały jednak tylko ryby zatem skupiliśmy się na zbrojeniu wędek i przyodziewaniu w takie cuda, że Onas z pewnością wzięliby nas co najmniej za ufoków.

Nauczeni doświadczeniami z Deseado pierwsze co założyliśmy to wahadła. Ten Abu Koster 28g z całą pewnością był sporo za ciężki ale frunął daleko i jak widać jego ociężała praca nie przeszkadzała pstrągom z Lago Lynch.

Tęczaki też tu bytują i też nie gardzą Kosterami.

W sumie złowiłem i tak wypuściłem tu tego popołudnia 51 pstrągów (5 tęczowych, 46 potokowych) od 45cm w górę! To był lincz na Lago Lynch!

Jasiowi wcale nie szło gorzej. Co prawda na początku miałem wrażenie, że mi idzie lepiej jednak wkrótce Jasiu się rozkręcił i pokazał co znaczy doświadczenie!

Co ciekawe – bardzo dużo pstrągów złowiliśmy tuż pod samym brzegiem, rzucając ze strony wody w stronę plaży!

Pstrągi często brały tuż po wpadnięciu przynęty do wody, wielokrotnie 0,5m od krawędzi brzegu. Nie mogło być głębiej niż do kostki!!!

W sumie w czwórkę przerzuciliśmy tamtego dnia ok. 170 pstrągutów. Momentami ryby pływały wokół nas żerując na maluteńkiej rojącej się ochotce. Oczka były wszędzie. Czuliśmy się jak w środku rosołu! Ależ żal, że nikt nie miał muchówki!


Bożenka Jasia miała tamtego dnia imieniny, więc próbowaliśmy się dodzwonić przez satelitę. Niestety telefon satelitarny nie był na tyle władny by obudzić solenizantkę przed południem (uwzględniając różnicę czasu):) Końskie kabanosy „przemycone” przez Janka z Polski po prostu były uświetnieniem i najzacniejszym zakończeniem tak rzeźnickich łowów!

Ha! Jasiu – to było bezcenne!

Poniekąd dobrze, że nie zastaliśmy tu już tych Indian bo za ten zapach pewnie wpakowaliby w nas niejedną strzałkę;)

Ciężko było ale w końcu zmusiliśmy się zwinąć wędki i ruszyć w drogę powrotną, póki było jeszcze jasno.

Cóż za ulgę żeśmy poczuli po przekroczeniu progów Estancji – oczywiście natychmiast w chłopakach obudził się Wielki Szu i 3-5-8 znów zaczęło wzbudzać emocje. Ja z Leonem woleliśmy robić za obserwatorów, spokojnie smakując przeznaczone na ten dzień wino. Jeśli to prawda co mówią Francuzi – że wino zmniejsza prawdopodobieństwo zawału serca, to po tej chilijskiej kuracji nie grozi to nam chyba w ogóle!;)

Wkrótce część znudziła się i graniem i obserwowaniem, woląc skupić się na czytaniu starych numerów angielskiego tygodnika „The People”.

Fakt – wiadomości były nieco starsze bo numery dotyczyły 1933r !!! Aż żal, że po prostu pleśniały, rzucone gdzieś w kąt w jednej z opuszczonych chat Estancji. Nawet sobie nie wyobrażacie jak życie na salonach i nie tylko kwitło. Nic nie zapowiadało nadchodzącej II Wojny Światowej. Świat się bawił!

„Globtroter, który „podążał za słońcem” przez połowę swego życia” – czyżby to o kimś z Bayan-Goł?!;)

Cegła z filii szkockiej firmy Rawyards Glasgow (Rawyards to dystrykt Airdrie). Prawdopodobny czas jej produkcji przypada na lata 1893-1940.


Zabudowania Estancji Russfin. To tu mieszkaliśmy przez pięć nocy. Nawet nie wiecie jaka była radość, gdy po trzech dniach nieustannej mżawki zobaczyliśmy wracając z Lago Lynch małą dziurkę w chmurach, a w niej nieskazitelnie jasny błękit nieba! Tak – takie wyjazdy zbliżają do natury, do przyrody bardziej niż cokolwiek.

CIĄG DALSZY W CZĘSCI DRUGIEJ