Zazwyczaj przygotowanie wyprawy zajmuje kilka miesięcy. Tym razem było inaczej.
W zimowy wieczór zadzwonił mój przyjaciel z Brazylii z pytaniem czy nie wybrałbym się do Patagonii na ryby. Kiedy? Za tydzień – pada odpowiedź.
Myślę: budowa rozgrzebana, w firmie roboty po pachy, biletów lotniczych pewnie nie ma od miesiąca…

– Jadę – kwituję.
W chwilę później dzwonię do Jasia – z tym samym pytaniem , które kilka minut wcześniej usłyszałem od Leona.
– Jadę- słyszę w odpowiedzi.
Sącząc piwo w lotniskowej poczekalni, z przyspieszonym biciem serca, przepełniony beztroską i szczęśliwością myślę, że niegdyś takich uczuć dostarczała tylko miłość i jak bardzo współczuję ludziom, którzy nie znają smaku wędkarskiej przygody.
Godziny lotu.
Z rozmyślań poprzeplatanych snami wyrywa mnie na dobre głos stewardesy.
Przez samolotowe okienko spoglądam w dół.

Przygoda. Na lotnisku w Balmaceda wynajmujemy auto z napędem na cztery koła i już mkniemy na południe Regionu XI.

Czy mamy jakiś plan?
Jak najbardziej. Internetowo umówieni jesteśmy z niejakim seniorem Rosamelem , przewodnikiem wędkarskim nad ponoć wypełnioną po brzegi królewskimi łososiami rzeką Jaramillo . Najbliższe trzy tygodnie mamy spędzić w jego chacie wędkując ile dusza zapragnie w andyjskiej rzece, więc mkniemy na południe Regionu XI w kierunku rzeki, w kierunku chaty, w kierunku seniora Rosamela.

Kilkaset kilometrów drogi wpycha w nas tony niezapomnianych widoków: górskich przełęczy, krystalicznych rzek, jezior.

Niestety w naszą wydawałoby się bezgraniczną radość wdziera się niepokój, kiedy to po wielu godzinach jazdy znajdujemy się w umówionym miejscu, nad wiadomą rzeką i nie spotkamy nikogo. Nikt na nas nie czeka. Okolica jest bezludna. Po kilku godzinach bezowocnego czekania wspinamy się na najwyższą okoliczną górę, już w całkowitych ciemnościach- dochodziła druga w nocy- i ile sił w płucach drzemy się wniebogłosy:
– Senior Rosamel!
Senior Rosamel- powtarza po wielokroć echo. Na próżno. Żadnego odzewu.
Cóż robić, wracamy do najbliższego miasteczka na nocleg by rankiem powrócić nad rzekę.
W miasteczku rozpytujemy o Rosamela, ale ponoć kilka dni temu wyjechał do Argentyny czy Meksyku. Co za różnica. Dopiero teraz zastanawiamy się jak mogliśmy zawierzyć facetowi, którego imię w wolnym tłumaczeniu brzmi: Różamiód. Senior Różamiód.
Niech Pana wszyscy diabli senior Rosamel

Zdani na własne siły dorwamy się do rzeki.

Wyniki pierwszej godziny łowienia nie przechodzą naszych najśmielszych oczekiwań, szczerze mówiąc bezowocnie biczujemy wodę. Zniechęcony w niejakim rozkojarzeniu, rozmyślając raczej nad tym gdzież będziemy nocować (licząc na Rosamela- tym razem namiotów nie targaliśmy przez ocean) niż gdzie czai się ta z najdoskonalszych istot, czuję lekkie puknięcie w blaszkę. Jako, że zatopiony w „niejakim rozkojarzeniu”- zacięcie okazuje się spóźnione. Nieskuteczna reakcja na branie nie umyka przed bystrym wzrokiem mojego kompana, który niemal natychmiast posyła swoją przynętę w wiadome miejsce. W chwilę później mierzy pierwszego, patagońskiego potokowca. Dobre pięćdziesiąt.
Od tego momentu zła passa się odwraca. Za zakrętem woda przyspiesza, na żwirowych płyciznach obserwujemy cudny (w dosłownym sensie sowa) widok: tarło królewskich łososi.

Płetwiaści macho z absurdalnie wygiętymi kufami, oszałamiającym tangiem życia i śmierci olśniewają pękate samice, którym rzeczywiście łuski grzbietów wystających ponad powierzchnię wody skrzą się złotem w patagońskim słońcu.
Większość ryb jest już w gniazdach, próba łowienia ich byłaby barbarzyństwem, na dodatek dającym nikłą satysfakcję. Jednak głębokimi, bystrymi rynnami wciąż prą w górę rzeki samotne, nabuzowane hormonami, agresywne ryby. Tego popołudnia nasze drogi często przecinają się przy końcu linki.

Raz po raz staczamy morderczą walkę z ogromną rybą. Większość z nich mieści się w przedziale 12-18 kg, choć zdarzają się większe.

Naszym łupem padają także pstrągowi amatorzy kawioru. Największego potokowca wyłuskuje Wojtek- grubo ponad 60 cm, co ciekawsze jest to jego pierwszy pstrągal w życiu (fart nowicjusza).
Wieczorem z obolałymi od holi rączkami udajemy się do najbliższego miasteczka na poszukiwanie noclegu.
Kolejne dni,kolejny dzień, kolejna przygoda. Postanowiamy nie zakłócać czawyczom miłosnego misterium i ruszać nad kolejne rzeki. Chwilowo zatrzymuje nas Rio Chacabuco. Niestety nie notujemy brania i mkniemy dalej na Rio Baker.

Już nad nią. Rzeka ogromna, głęboka, rwąca. Jak tu łowić, gdzie rzucać? Jedziemy drogą wzdłuż jej brzegu. Obserwujemy.

Trafiamy na maleńką przeprawę promową.

– Jedziemy na drugą stronę- mówię- trzymajmy się brzegu, w końcu trafimy na jakieś ciekawe miejsce, skałę , może dopływ…
– Jeśli chcecie jeszcze dziś wrócić to ostatni prom odpływa o piątej- oznajmia kapitan żeglugi poprzecznej. Spoglądam na zegarek- samo południe. Niewiele czasu.
Docieramy nad ukryte w Andach jeziorko. Rzucamy.

Każdemu z nas przynętę odprowadzają gigantyczne pstrągi- niestety nie biorą.

Kawałek dalej dostrzegam pochylone nad wodą rozłożyste drzewo, a raczej cień pod jego koroną. W taki upał to wymarzona miejscówka- pomyślałem i chyba nie tylko ja bo w chwilę później wraz z Wojtkiem niemal równocześnie tam właśnie posyłamy nasze przynęty.
Pierwszy zacina Wojtek więc kiedy ja holuję swoją rybę on już podskakuje z radości dzierżąc w roztrzęsionych łapkach pięknego pstrąga tęczowego.

Moja ryba okazuje się endemicznym dziwolągiem. To bardzo rzadki okaz patagońskiego okonia. Sylwetką przypomina naszego rodzimego rabusia ale ubarwieniem – lina.

Kolejny rzut i kolejny około półmetrowy okoń. Niestety podczas holu nieco hałasuje i więcej niczego nie łowimy.
Pora wracać- prom nie będzie czekać.

Kolejny dzień i kolejne łowisko. jezioro Cochrane.
Nigdy w życiu nie widziałem wody o takim odcieniu i takiej przezroczystości.

Ja i Wojtek możemy pochwalić się rybami. On 68 cm potoczakiem, ja 65 cm tęczusiem wydłubanym już po zachodzie słońca.
Po przygodzie z Lago Cochrane na dalsze poszukiwania pstrągów udajemy się na północ.

Gdzieś w okolicach Puerto Tranquillo dostrzegamy niewielką, boczną dróżkę przebijającą się przez Andy w kierunku lodowca Świętego Rafała. Skręcamy. Wzdłuż drogi ciągnie się urokliwa rzeczka o charakterystycznym białawym zabarwieniu.

Próbujemy szczęścia.

Tylko niewielkie pstrągi. Wreszcie przycinam coś większego- to czawycza. Na pstrągowym kijku nie mam żadnych szans- myśę i się nie mylę. Postanawiamy brnąć dalej nową drogą , która ni stąd ni zowąd kończy się ścianą lasu.

Od drogowych robotników pracujących przy wycince dowiadujemy się, że niedaleko, za Białą rzeką mieszka niejaki Orlando, przewodnik wędkarski.
Niespełna pół godziny później już przebijamy się przez bagna w kierunku tajemniczej, ponoć po brzegi wypełnionej pstrągami rzeki.

Wreszcie umęczeni i brudni docieramy do celu, który okazuje się maleńkim siurnikiem gdzie kołaczą się jedynie dwudziestocentymetrowe pstrągutki. Bywa.
Dalej więc.
Rio Cisnes.

I tu jedynie napotykamy pstrągową młodzież.
Dalej więc, wciąż dalej.
Rio Simson. Rzeka stanowiąca park narodowy, której brzegi upstrzone są licznymi, ekskluzywnymi bazami wędkarskimi, nie tylko dla ich lokatorów ale i dla nas okazuje się łaskawą.
U podnóża wysokiej skarpy łowię w trzech rzutach, trzy około półmetrowe, wypasione tęczaki zaś Janek w tym czasie na suchara zdejmuje 56 centymetrowego potokowca.
Spragnieni nowych wrażeń i widoków mkniemy wciąż na północ. Trafiamy nad zagubioną w bukowej puszczy Rio Rosselot. To dopiero coś.

Rio Rosselot z jednej strony otoczona wysokimi, andyjskimi szczytami z drugiej ścianą dziewiczej puszczy. Łączy dwa cudowne jeziora : Lago Rosselot będące parkiem narodowym oraz Lago Verde położone na granicy z Argentyną.

Po drodze przyjmuje kilka urokliwych dopływów, najciekawszy to Rio Figueroa, przy ujściu której w kilku rzutach łowię pięć ponad czterdziestocentymetrowych pstrągutków. Jasiu wyciąga największego potoczaka- 55cm lorbasa.

Wyprawa zbliża się do końca.

W internetowej kafejce w jednym z portowych, patagońskich mieścin wyłuskuję informację o pobliskości Rio Nirehuao. Mkniemy w jej kierunku przez Księżycową Dolinę.

Rzeka w niczym nie przypomina bystrych, andyjskich cieków , to raczej nasza pomorska struga o herbacianej barwie wody, o błotnistych brzegach, leniwie wijąca się przez wyschnięty step.

Jeden dzionek przynosi mi 28 miarowych skarbów, w tym kilka pięćdziesiątaków. Wszystkie cudownie wybarwione, bardzo ciemne z krwistoczerwonymi plamkami.

Powrót nie jest już tak przyjemny. Nasz samolot z Balmaceda z powodu oczywiście legendarnego, patagońskiego wiatru zostaje odwołany. Rozpoczyna się gehenna powrotu.
Koniec końców ostatecznie jak zwykle docieramy do domów żywiąc nadzieję, że to nie na długo.

tekst: Mariusz Aleksandrowicz
zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Leon Bojarczuk, Janusz Przetacznik