Mieliście kiedyś tak, że obawialiście się własnego marzenia? Że pokładaliście w nim tyle nadziei i wizji, że aż zwlekaliście z jego realizacją? Ja tak miałem. Właśnie z wyspą wielgachnych pstrągów – z niezwykłą Nową Zelandią. A i tak przerosła moje najśmielsze oczekiwania.

Oczywiście nie celowałem w wyspę północną, która jest znacznie bardziej zurbanizowana a łowiska skomercjalizowane. Nie czarujmy się – wyspa południowa też dziewicą nie jest. To w końcu nie Wyspa Stewart’a. Ale ciągle i nadal pachnie tajemnicą. Lasy zamieszkują tajemnicze kakapo, takahe i kiwi. Do tego ponad 4000 gatunków samych paproci i całe mnóstwo rzek, do których nie dochodzi żadna droga, co jest proporcjonalne z bytnością dużych pstrągów a przecież to o nie w dużej mierze nam chodziło.

Naszym celem były rzeki największego parku narodowego Nowej Zelandii – Fiordlandu. Obejmuje on 12500 km kw. Dziennie odwiedza go 560 000 turystów, z czego na noc zostaje 33 000 w tym my. Rocznie Park generuje około (UWAGA!) 100 milionów $NZD przychodu i to tylko od turystów zagranicznych! To się nazywa statystyka! Nasza wierchuszka powinna umieć wyciągać z tego wnioski.

Monowai – słuchałem opowieści o tym miejscu od siedmiu lat! (odkąd Aleks dotarł tam po raz pierwszy).

Nim jednak dotarliśmy na pierwsze ryby musieliśmy przeżyć lot do Frankfurtu a potem dwa kolejne trzynastogodzinne loty (Frankfurt – Singapur i Singapur – Christchurch). Lądowaliśmy lekko skołowani a przed nami jeszcze 9 godzin jazdy autem na południe. Ruch lewostronny nie ułatwiał całej misji.

W końcu w środku nocy z oczyma na zapałki dotarliśmy do prostej ale na nasze potrzeby zupełnie wystarczającej lodge.

Mimo, że nie rezydowaliśmy w środku nowozelandzkiego lasu, wszystko było inne. Słońce paliło niemiłosiernie ostro przez największą dziurę ozonową jaką można spotkać nad naszym globem. Drzewa też były inne – nieznane, obce.

Nawet jeże były jakieś inne. Czyż ten malec nie jest słodziakiem?

No i w końcu wymarzone i wyczekane pierwsze wędkowanie. Najmniejsze rzeczki i strumienie w Nowej Zelandii nazywa się burn’ami. Niech ich wielkość Was nie zmyli. Wszędzie tam można było się spodziewać 70-taka. Z resztą praktycznie z każdego mostku na jakiejkolwiek mijanej rzece obserowaliśmy stojące lub pływające pstrągi.

Wiem, wiem – daleko temu do wymarzonego „70-taka” ale czyż nie uroczy?

Depczący mi po piętach Krzysiu każdego złowionego przeze mnie kropkowańca kwitował innym – swoim.

Obraz w naszej lodge zachwycał każdego z nas po kolei. Plener pochodził z północnych krańców Fiordlandu, nad morzem Tasmana. Niezwykła okolica. Niestety nie ma gwarancji, że rzekę tą zamieszkują pstrągi. W końcu te znalazły się w Nowej Zelandii nie z gestu Bożej ręki a z poczynań ludzkich już ponad 150 lat temu. Trocie pewnie tam wchodzą ale czy są tam potokowce? Kiedyś to sprawdzimy:)

Sześciu szczęśliwców na wypływie Monowai z jeziora.

Niestety spóźniliśmy się. I tak jak jeszcze 7 lat temu owiane było ono tajemnicą, dziś jest popularne między wędkarzami a nawet rodzinami z wędkującymi dziećmi. No ale skoro już tam przyjechaliśmy…

Oczywistym było, że jak gdzieś ma być pstrąg to na szybkiej wodzie w wypływie z jeziora.

To chyba pierwszy i ostatni pstrąg złowiony przez Piotrka w Nowej Zelandii na spinning. Każdy następny miał być zdjęty już tylko na muchę. Generalnie w Nowej Zelandii na spinna łowią tylko kobiety i dzieci. Jedyna prawdziwa i spotykająca jakiekolwiek uznanie metoda połowu pstrąga to łowienie na sztuczną muchę.

Okolica wyglądała wybitnie dziko. Kilkaset metrów w dół, brzegiem nie dawało się już iść (a wodą nie było szans – za głęboko). Zamarzyłem o kajaku.

Krzyś tak jak prześladował mnie w dzień poprzedni tak nie mógł być obojętny na poczynania i reszty kolegów;) Kolejny tęczak.

Miejsca były tam takie, że równie dobrze mogły tam stać i 90-taki. Ale weź je z czegoś takiego wyciągnij! (Było tam z 5-6 metrów głębokości!)

Bliżej wypływu z jeziora majaczyła jeszcze ścieżka. Nieco dalej zaczynał się nowozelandzki las deszczowy. Nie do przebycia!

Zmiana rzeki i… koledzy złapani na gorącym uczynku. Jeśli myślicie, że to co kitrają tam za plecami to tajne muchy, grubo się mylicie. A ja nie będę zdradzał co też wprawiło ich w tak doskonałe humory, tym bardziej że jako kierowca, mogłem się tylko oblizać.

Kolejna rzeka nie była jakaś wielka. Widzieliśmy na niej kilka sześćdziesiątaków, kilka nas sponiewierało…

Większość czasu jednak przeklinaliśmy porośnięte brzegi, nie mogąc należycie zaprezentować swoich much. Zagorzali spinningiści też nie mogli się pochwalić większymi sukcesami.

W podbierak za to zdołałem schwytać bardzo oryginalne zwierzę.

Koura (Paranephrops zealandicus) – endemiczny, nowozelandzki słodkowodny rak. Jego młodociane osobniki są popularne w jadłospisie pstrągów. To wskazówka dla krętaczy wybierających się w tamte strony.

Harmonijne otoczenie rzeki Orauea.

Równie harmonijne na Wyspie Południowej są przedmieścia niewielkich miasteczek.

Osobiście bliskość infrastruktury (sklepów i dróg) i wybornych pstrągowych łowisk wprawiała mnie w osłupienie. Ale właściwie wszystkie miejscowości południa to delikatnie mówiąc „dziury”. Miłe Panie w sklepach, słysząc że na ryby przylecieliśmy z Polski (!) potrafiły zapakować nam do koszyka ciasto gratis… przeterminowane!

Niby jesteśmy ludźmi, ale jednak takie otoczenie jest nam o wiele bliższe. Pewnie to jakiś rodzaj atawizmu.

Jedna z większych atrakcji turystycznych regionu – most na rzece Waiau. Upamiętnia on do dziś śmierć chłopców, którzy zginęli nie na swojej wojnie, z dala od domu – podcza I W.Ś.

Był to chyba jedyny most, z którego nie wypatrzyliśmy żadnej ryby.

Za to ujście Monowai do Waiau podarowało mi 5 tęczaków (jeden z nich osiągnął 50cm). Spotkaliśmy tam dwóch myśliwych, którzy po całych dniach spędzanych na polowaniu o godzinie 19:00 każdego dnia meldują się na Monowai – na kanałach, bądź pod tą właśnie elektrownią by powędkować. Wcześniej ich zdaniem szkoda wysiłku w próbach połowów. Mały kubeczek aperitifu rozwiązał ich języki i zdradzili kilka obiecujących miejscówek a do tego mieli nam. coś jeszcze wkrótce przywieźć. Gościnności współcześni Polacy od Nowozelandczyków mogliby się uczyć!

Po całym dniu wędkowania, na kolację nie mogło zabraknąć słynnego pstrąga w oleju i sosie sojowym.

Wkrótce w zakładce „KULINARIA”.

Po śniadaniu, ostatnie przygotowania i zaraz znów mieliśmy ruszać na ryby.

Nim jednak ruszyliśmy przyjechali myśliwi i przywieźli nam kawał wykrojonej polędwicy z jelenia (Cervus elaphus), zapewniając nam tamtego dnia nadzwyczajną kolację.

  Myśliwi „sprzedali” też dobry namiar na rzekę pełną dorodnych tęczaków. Niestety namiar ten sprawdza się na wiosnę (listopad). W środku lata (byliśmy w styczniu) rzeczka ledwo sączyła się między kamieniami. Prawie że wyschła całkowicie. Na szczęście po drodze mijaliśmy takie oto cudo.

Rozjechanej łasicy mi nie żal, jako że to obcy gatunek przywleczony na te wyspy przez człowieka. Gryzonie te okazały się mordercze dla takich gatunków jak kiwi czy kakapo! Nasza uwaga była skupiona na wodzie, gdzie dostrzegliśmy stojące pstrągi.

Nowa Zelandia w języku Maorysów to Aotearoa – ziemia długiej, białej chmury. Coś w tym jest.

Jako, że dysponowaliśmy jednym busem – musieliśmy się rozwieźć. Stąd grupa nie zawsze w komplecie.

Leszek na łąkowym odcinku rzeki właściwej.

I Piotrek z potokowcem z tejże samej rzeki.

Nowa Zelandia postrzegana jest jako mekka pstrągarzy łowiących na suchą muchę. Niestety w środku sezonu ryby na dostępnych dla aut rzekach już są tak przekłute i tak wiele widziały, że można sobie darować. Piotr z Leszkiem odkryli najskuteczniejszą metodę – tzn. długą nimfę prezentowaną w dół rzeki tak, że wędkarz najczęściej stał powyżej bystrza, kiedy muchy penetrowały pockety poniżej. Brania mieli zdecydowane i jak ta metoda nic nie wyłuskała to żadna inna nie była lepsza. A i w Nowej Zelandii skoczka najczęściej wiąże się nie na bocznym troku a do kolanka haka muchy prowadzącej (hak nie może być bezzadziowoy!).

Południowa Wyspa to raj dla owiec. Z resztą zauważyłem zależność: tam gdzie owce (Mongolia, Islandia, Grenlandia, Patagonia, NZ…) tam i pstrągowate!

Dwie pary kolegów zostały rozwiezione na odcinkach górnych; my z Krzysiem skoczyliśmy w okolice mostu, z którego zdjęcia widzieliście nieco wyżej.

Krzysztof szybko dobrał się do widzianych z góry ryb. Niemal natychmiast przerzucił ich kilka egzemplarzy.

Ta piękna rzeka to Mararoa – niestety zainfekowana przez didymo (inwazyjny glon) jest cieniem rzeki jaką była przed „zatruciem”. Piękna i pusta, choć od czasu do czasu jakiemuś szczęśliwcy udaje się tam zdjąć bardzo dobrą rybę.

Aż żal serce ściska, że ktoś skaził taką wodę. Jak zwykłem mawiać – lepiej dla niego by było się nie urodzić niż mieć na sumieniu taką rzecz!

Dzień kończyliśmy wyżej jeszcze od reszty. Mararoę spenetrowaliśmy na wielu odcinkach i było po prostu bez szału. W ogóle dotąd było bez szału! W pamięci brzmiały mi słowa Mariusza: „pamiętaj, że to nie Ziemia Ognista”. Jakoś tam zatęskniłem za Tierra del Fuego…

Przygotowania mięsa podjął się Mecenas i trzeba przyznać, że dobrze mu to wyszło!

No sami popatrzcie na te steczki… Czyż ślinka Wam nie cieknie?!

Do tego chlebek z masełkiem i doskonałe białe wino o osobliwej nazwie „Toi Toi” – lepszych steków & CO. nie spożywałem nigdy!

Przejrzyste niebo nad naszą lodge zachęcało do nocnej fotografii.

Wyjechaliśmy dalej od lodge by uciec od skażenia innymi źródłami światła. To bardzo ważne w fotografii gwiazd. Cały las w ciemności wydawał się ruszać. Cały czas coś chrobotało, drapało, szeleściło. Na drzewach urzędowały oposy a dokładnie kitanki lisie zwane też pałankami kuzu albo lisami workowatymi (Trichosurus vulpecula). Podczas jazy z Christchurch mieliśmy ich ominąć na drodze dziesiątki, niestety wielu z nich się nie udało przejść na drugą stronę jezdni. My co prawda nie zaliczyliśmy żadnego ale Nowozelandczycy wydają się celowo rozjeżdżać te zwierzaki, które powszechnie postrzega się za szkodnika (w końcu poza roślinami zjada i jaja cennych nielotów). Mimo to ostatnim krzykiem mody jest posiadanie pary rękawiczek zimowych, czapki albo szala utkanych właśnie z wełny z oposa.

Ta czarna dziura widziana w Drodze Mlecznej to tzw. Worek Węgla. Tuż po jego lewej majaczy legendarny Krzyż Południa, który wskazują od dołu dwie jasne gwiazdy – Alfa i Beta Centauri (info zawdzięczane Andrzejowi Kulce, za co bardzo dziękuję!).

Kolejnego ranka obudziły nas owce.

Światło wschodzącego słońca powoli „zapalało” okolicę.

Milczenie owiec w nowej Zelandii to jakaś mrzonka. Jest ich pełno i są hałaśliwe. No ale w końcu zawdzięcza się im świetną wełnę z merynosów, która służy do produkcji tak wybitnej odzieży jak Icebreaker czy nasza rodzima Meri Fairy.

System Boa używany m.in. w butach do brodzenia mimo że bardzo wygodny potrafi wcale nierzadko zawodzić.

Potem trzeba kombinować. No ale czego nie zrobią chińskie rączki polskiego lekarza;)

Tak spacerujące zwykłem oglądać mrówki. W Nowej Zelandii tak spacerują owce.

Widać, że kiedy u nas małe dzieci zaczynają uczyć się jazdy na rowerkach, w NZ ćwiczą motocross. W końcu pastwiska owiec same się nie objadą;)

To spojrzenie chyba na najlepszą rzekę tamtej okolicy. Nie obraźcie się, że przemilczę jej nazwę.

No i łowcy z drugiego końca antypodów.

Było tam naprawdę sporo pstrągów i bywały duże. Niestety te duże to prawdziwe profesory. Wydawały się nie do złowienia.

Na takie jednak można było liczyć w każdej chwili.

Widać, że w rzece panował bardzo niski stan wody. Należy wspomnieć, że Nowa Zelandia od kilku lat walczy z powtarzającymi się latem falami upałów. Bolączką wędkarzy i ekologów jest w pełni legalne i niczym nieograniczane pozyskiwanie wody w celach podlewania upraw rolnych.

Krzysztof z upragnionym pstrągiem z kryształowej, kompletnie prześwietlonej wody.

Catch & release

Miejscówki przypominały te z „Zawsze gdzieś płynie jakaś rzeka” (oryg. A River Somewhere), choć odcinek nowozelandzki był kręcony w West Coast, który miałem odwiedzić z kolejną grupą.

Rzeka była niewielka… rzekłbym – idealna.

Krzyś rzut po rzucie dokładnie obławiał wszystkie obiecujące miejsca…

…czemu z zaciekawieniem przyglądałem się ja i inne barany;)

Już z daleka widziałem, że jak gdzieś ma stać to pod tą kępą turzycy poniżej drzewa.

O to to to to to! Niestety – nic tam nie mieszkało!

W ogóle – całe mnóstwo obiecujących miejscówek mijaliśmy obławiając bez żadnego rezultatu. Pamiętam opowieści Bigosa, który wspominał, że od pstrąga do pstrąga nierzadko dzielą odległości 3 kilometrów i więcej. „Dojdziesz, źle położysz muchę, spłoszysz i… musisz przemierzyć kolejne trzy kilometry, bez gwarancji, że znów nie popełnisz błędu.”

Na szczęście byli lepsi wędkarze ode mnie.

Widok rzeki był kojący dla każdego z nas. Już sama świadomość wody z pstrągami, podparta oprawą wizualną niejednego by powaliła na kolana.

Zabudowa niektórych mieścin też potrafiła powalić. Gdzieniegdzie czas stanął w miejscu a niejedno miasteczko przypominało to z Dzikiego Zachodu (a poczekajcie na drugą relację z Nowej Zelandii!). Chaty takie jak ta były zamieszkałe i jak najbardziej wciąż przeżywały lata swej świetności!

Gdyby skasować asfalt i auta to Dziki Zachód jak w mordę strzelił!

W końcu zbliżaliśmy się do gwoździa programu naszej wyprawy. Po zakupach prowiantowych udaliśmy się na przystań pewnego jeziora (zwróćcie uwagę na kartony – były dwa bliźniacze, pełne żarcia i jeden z resztkami typu rozpoczęty miód, sól, folia aluminiowa itd. Wspominam o tym bo wkrótce mieliśmy się rozdzielić na dwie rzeki i niestety kartony się pomyliły i trzech kolegów zostało na rzece na 4 noce niemal kompletnie bez jedzenia. Jak sobie poradzili? Poczekajcie).

To dopiero nasza przepustka do prawdziwej przygody. Z dala od dróg, z dala od miast, ludzi i wyraźnej presji wędkarskiej. Po drugiej stronie jeziora wpadało kilka rzek. Dwie z nich miały się stać naszym poligonem doświadczalnym na najbliższe osiem nocy.

Widoki cholernie dawały radę.

Wyskoczyłem robić zdjęcia a pierwsza trójka rozpoczęła swój rozładunek. Jakoś wtedy zabrano nie ten karton(!).

Jeszcze nie tacy chudzi;)

Serce Fiordlandu w pełnej krasie.

„Do zobaczenia za cztery dni!” (wówczas to mieliśmy się wymienić rzekami)

Góry, w których schronienie by znalazł niejeden Smeagol.

No i moje marzenie – móc sfotografować drzewa paprociowe!

Wpływamy do fiordu, do którego uchodzi druga rzeka.

Szczęki opadają!

My staliśmy się posiadaczami obu skompletowanych kartonów prowiantowych. Wieczorem wszytko miało wyjść na jaw. Oczywiście nic nie ruszyliśmy z nienaszego kartonu. Ci co przetrwają mieli mieć ucztę za cztery dni.

Chwila odsapu i kontemplacji otoczenia a potem musieliśmy wszystko z plaży przenieść do chaty w ujściu „naszej” rzeki.

Każda leśna czy górska chata ma swoją księgę wpisów. Na okładce tej znaleźliśmy taką oto notę pod przyklejoną nimfą:

„Ta mucha jest tylko dla sytuacji awaryjnych. na wypadek gdyby ktoś znalazł się w tym wspaniałym miejscu i zapomniał swojego pudełka z muchami. Proszę by używać tej muchy tylko w przypadku absolutnej konieczności. I nie wpakujcie jej w zawady już podczas pierwszego przepuszczenia”

I co byście pomyśleli sobie znajdując coś takiego w chacie nad rzeką, tuż przed rozpoczęciem łowienia?

 

Nazwijmy „naszą” rzekę BIAŁĄ, jako że z reguły niosła czystą, szmaragdową wodę.

To z niej siedem lat wcześniej ekipa Bayan-goł musiała zjeżdżać po jednym fantastycznym popołudniu łowienia, jako że potem spadła taka ulewa, że musieli się ewakuować. Teraz była idealnie czysta i stosunkowo niska.

No i na wyniki nie musieliśmy długo czekać. Choć narazie niepozorne.

Wianek pierwszy wparował na dziurę właściwą a tam już poszło lawinowo!

Rzeka, roślinność i góry wokół przypominały inną planetę. Biała rzeka nie była taka mała jak mi to wyglądało wcześniej na mapach. Dobrze.

Whio / Krzywonos ( Hymenolaimus malacorhynchos ) – skrajnie zagrożony konkurent pokarmowy pstrągów. W jego menu znajdują się larwy chruścików, widelnice, poczwarki jętek, ślimaki oraz ochotkowate.

Tak naprawde to nie on dla pstrągów jest konkurentem a pstrągi dla niego. I to właśnie ich introdukcja w dużej mierze przyczyniła się do ograniczenia występowania tego gatunku kaczki (sic!). Pozostałe zagrożenia to występowanie szczurów, zdziczałych psów, gronostajów, tchórzy, łasic, pałanek kuzu, a także naturalnie występujących wek, jastrzębi, sokołów a nawet węgorzy!

Majestatyczne góry z których rzeka Biała spływa to naturalna bariera przytrzymująca deszczowe chmury. Rocznie we Fiordlandzie spada 8000mm wody.

Tamtego dnia mogliśmy się cieszyć słońcem i czyściutką wodą.

Im wyżej, tym rzeka odkrywała coraz więcej ciekawych miejscówek.

Wielokrotnie przechodziliśmy z jednej strony na drugą by jak najdokładniej obłowić wszystkie obiecujące miejsca.

Metoda ta w końcu musiała podarować dobrą rybę.

65cm pstrąga tęczowego.

Whio mimo występowania dużej populacji pstrągów w Białej wydają się mieć nieźle. Może ich występowanie tam zaprzecza teorii, że występowanie łososiowatych miałoby w jakikolwiek sposób zagrażać temu gatunkowi kaczki.

Nie wiem z czego wynikać mają takie blizny na ogonie tego pstrąga – może to węgorz a może inny – agresywniejszy pstrąg.

Zdjęcie z taką rybą w takiej scenerii to doprawdy piękna pamiątka.

Wcale się nie dziwię, że sam Spielberg chciał tu kręcić swój „Jurassic Park”. Niestety, ponoć po kilkudniowym oczekiwaniu na słońce, zrezygnowany zarządził odwrót. i pojechał z ekipą szukać plenerów gdzie indziej.

Jakby zobaczył nasze fotki to z pewnością plułby sobie w brodę!

Tamtego dnia łowiliśmy sumiennie. Ale pora nastała wracać do chatki. Jutro też jest dzień.

A chatkę mieliśmy przyzwoitą i… na wyłączność. Z Krzyżem Południa w zestawie! To była magiczna noc. W końcu w miejscu, którego by nie powstydziłby się żaden prawdziwy „bayangołowiec”.

Czy ja wcześniej pisałem coś o ruszającym się lesie?

Tak?

No to ten ruszał się pięć razy bardziej i pięć razy głośniej.

Poza pałankami spotykaliśmy gronostaje i łasice. A te niestety zagrażają tamtejszej populacji kiwi, o których, że były widziane i słyszane traktowały nawet wpisy w księdze domku.

Kolejny dzień rozpoczęliśmy łowiąc na jeziorze, do którego Biała nieopodal wpadała.

Ujście co prawda było puste ale w zwalonych drzewach przy brzegu czaiły się pojedyncze sztuki.

Potokowcom bezwzględnie darowaliśmy każde życie.

O naszą higienę zadbała rodzima firma ZEW, produkująca mydła z domieszką bieszczadzkiego węgla drzewnego.

Wyjście na plażę przypominało nieco Karaiby.

Kolejnego dnia nie wytrzymaliśmy. Wiedzieliśmy, że w górze rzeki jest rzadko odwiedzany przez wędkarzy dopływ. Odkąd zacząłem przygotowywać tą wyprawę, czyli od wielu miesięcy wiedziałem, że będziemy musieli tam dotrzeć. Żarty się skończyły.

Takie skalinki białoczelne ( Petroica australis ) jak ten mimo, że są bardzo rzadkimi endemitami nad rzeką Białą widywaliśmy regularnie. Co więcej – potrafiły usiąść nam na wędce albo zainteresować się sznurówką buta (podobnie z resztą jak węgorze podczas brodzenia!). Urokliwe malce.

Bywało, że myśleliśmy, że usiądą na nas. Być może byliśmy pierwszymi ludźmi jakie niektóre z tych osobników widziały.

By dostać się na górę rzeki musieliśmy wielokrotnie przez nią przechodzić, chcąc skrócić drogę albo po prostu w ogóle się przedostać dalej.

To woda przez nas jeszcze nie łowiona. Idziemy dalej.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. A i tak dobrze, że nie musieliśmy się tyle przedzierać przez ten wilgotny, przypominający dżunglę las. Szacun dla Janka!

Im wyżej, tym piękniej.

Choć gdy człowiek się obrócił, źle nie było.

Nie sądziłem bym kiedyś zobaczył coś aż tak odlotowego!

Najpiękniejsze miejsce w jakim byłem!

Ten fragment Białej po prostu spalił nam styki. Ciężko było iść dalej.

Kilkaset metrów wyżej postawiliśmy namioty. Normalnie ze względów bezpieczeństwa unikałbym takich miejsc (ulewny deszcz może wywołać falę, która zaleje namioty rozbite zaledwie kilka centymetrów wyżej od lustra wody) ale tam było tak fotogenicznie i sporadyczne powiewy wiatru rozpędzały sand flies’y – krwiożercze meszki, których nie widać na tych zdjęciach ale potrafią naprawdę uprzykrzyć życie wędkarzowi i niestety mają bardzo duży wpływ na ogólne samopoczucie. Ale o tym później.

Na wlewie docelowego dopływu do Białej w pierwszych rzutach zdołałem skusić tego tęczowego wojownika.

Sześćdziesiątak to przyzwoita ryba a w takiej scenerii to już cudowne wręcz stworzenie. Oczywiście mieszka tam dalej.

Dopływ zostawiliśmy na następny dzień a popołudniu zajęliśmy się obławianiem rzeki Białej w górze.

Porośnięte mchami buki południowe tworzyły nadzwyczajny zielony baldachim nad rzeką.

Jasiu jak z karabinu obławiał każdy nurt. Jako jedyny z naszej ekipy był w Nowej Zelandii. Więcej – był nawet na tych rzekach siedem lat wcześniej wraz z Mariuszem.

Raj!

Po dniu tak wypełnionym i wysiłkiem i wrażeniami, odpoczynek przy ognisku był oczywisty. Dzięki Bogu sand flies około 21:00 „szły spać”.

Obudzić się w takim miejscu po usypianiu przez szum rzeki… bezcenne.

Po śniadaniu nie zwlekaliśmy już ani chwili dłużej. Ruszyliśmy w dopływ, gdzie przywitały nas pierwsze pstrągi. Na zdjęciu wypatrzycie jednego tuż nad tym największym, brunatnym kamieniem.

Dziwnie zainteresował się moją osobą i postanowił nawet podpłynąć by przyjrzeć się bliżej (tu jest już na mniejszym kamieniu, bliżej fotografującego – mnie).

Powiedzieliśmy sobie „cześć” i popłynął dalej w górę, w stronę głębszego pool’a pod kamieniami.

Może za dużo tych zdjęć rzeki ale sami popatrzcie… Jak ja mam wybrać co wrzucić do relacji a czego nie?

Pstrągów w wodzie widzieliśmy niemało. Niestety najczęściej były niełowne.

W końcu dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeka była dosłownie zawalona kamieniami. Brzegi jej wąwozu też. Udało nam się co prawda znaleźć obejście ale czy cokolwiek przez to przechodzi? Czy powyżej są ryby?

Nowa Zelandia niestety walczy z plagami zwierząt obcych i inwazyjnych. Planowo bądź nie pojawiły się wraz z ludźmi i niestety okazało się, że fauna i flora często są wobec nich bezbronne. By zmniejszyć ich ilość zakłada się pułapki. Na zdjęciu pułapka na gryzonie (gronostaje, łasice, szczury, itd.). Przynętą było kurze jajo.

Na mapach te szlaki nie widnieją. Nam jednak oznaczenia Nowozelandczyków bardzo pomogły w poruszaniu się w tej dziczy.

Wachlarzówka posępna (Rhipidura fuliginosa ) – nie wiem skąd Polacy biorą te nazwy ale znacznie bardziej do pogodnego zachowania tego ptaszka pasuje maoryska nazwa PIWAKAWAKA

Powyżej zawalonego kamieniami przełomu znaleźliśmy się w takim oto miejscu.

Wodę raz po raz przemierzały tęczowe patrole.

Niestety, mimo że podawałem większym, jak zwykle mniejsze były szybsze.

Były za to grube.

I nie ma się co dziwić skoro na okolicznych roślinach uwijały się cykady – sztandarowe pożywienie pstrągów w Nowej Zelandii. Te dosłownie wariują na widok tego owada albo dobrze zaprezentowanej udanej jego imitacji.

Poświęciliśmy wiele czasu i wiele rzutów temu fragmentowi rzeki. Niestety większość albo niełowna albo spłoszona.

Rzeka potrafiła się diametralnie zmienić już po kilkuset metrach.

Najpierw głazowisko w lesie, potem szmaragdowe poole, odkryte górskie tereny i znów głęboki, ciemny las! Fotograficznie byłem wystrzelony w kosmos i zdecydowanie więcej pstrykałem niż łowiłem. Zwolniłem miejsca kolegom, którzy odtąd swobodnie mogli łowić na zakładkę, nic sobie nie przeszkadzając.

Las Fangorn istnieje! Jak się przyjrzycie to w prawym dolnym rogu dla skali dostrzeżecie Janka z Maćkiem.

Utarło się, że pstrągi w Nowej Zelandii biorą tylko na muchę a nie na spinning. Rzeki, w których bytują gatunki tej rybki to jednak doskonałe łowiska dla spinningistów. Na zdjęciu znaleziony martwy galaxias.

Kaczor tadorny (Tadorna variegata ).

Tylko brakowało elfa albo hobbita.

Odpoczynek podczas powrotu do obozu.

Pod paprotką.

Wspominałem o sand flies. Nie nazywaliśmy ich meszkami; używaliśmy słowa na „K”! No bo jak określić coś tak krwiożerczego, że wysysa z Ciebie aż radość życia?! Potrafi w kilka, kilkanaście sztuk na raz gryźć Cię w dłoń a gdy tą zanurzysz w wodzie, po czym wyjmiesz po kilkunastu sekundach a te gryzą dalej! Ugryzienia do tego są tak dotkliwie bolące a potem swędzące, często z odczynem uczuleniowym, że przy nich nasze komary to niewiniątka. Wyspa Północna ponoć jest od nich wolna ale Południowa to ich dom! Zaraza!

Tamtego dnia wróciliśmy do obozu i po krótkim odpoczynku zeszliśmy z Jankiem na najurodziwszy odcinek niżej. Pstrągami rzeka była tam wybrukowana. Przy okazji tego zdjęcia bardzo chcę podziękować chłopakom z www.harius.pl za wszelką okazaną pomoc i jednocześnie polecić wszystkim ich sklep – naprawdę znają się na rzeczy.

Jasiu na posterunku. Jego czujnym oczom nie umknie żadne, nawet najbardziej nieśmiałe oczko.

Ryby niestety były tak czujne, że ich złowienie graniczyło z niemożiwością.

Stały tu i tam a w końcu spłoszone potrafiły i wyskoczyć z głębokiej wody pod kamieniami przy naszym brzegu. W ten sposób spłoszyłem też dobrą, czarną rybę dobrze powyżej 70cm.

Zielone królestwo pstrąga na Białej.

Jasiu nie zrażał się chimerami pstrągów tylko uparcie podawał, rzut po rzucie coraz to inne imitacje owadów… Bezskutecznie.

W końcu trzeba było się poddać i wrócić na kolację. Zawsze dobrze się wraca jak w obozie pali się już ogień.

W nocy zaczął padać deszcz. O poranku mój namiot stał już w wodzie. I tak mieliśmy się zwijać. Tego co się stało z rybami jednak w życiu bym nie przewidział!

Wszystkie tak płochliwe w minione dni pstrągi po prostu zaczęły gryźć! To było niesłychane jak taki deszcz potrafi odmienić im w głowach.

W okolicach chatki, rzeka po nocnej ulewie naprawdę już mocno urosła. Nim tam doszedłem w pełnej ulewie udało mi się jeszcze gilgać węgorza! I nie piszę tu o żadnych bezeceństwach;) Prawdziwy węgorz siedział sobie w dziurze między kamieniami tuż na brzegu obok rzeki. Widać rzeka musiała się jakoś łączyć z tą kałużą. gdy go wypatrzyłem, podszedłem i zacząłem pstrykać palcami w wodę. Z początku nieufna ryba w końcu się zainteresowała by po chwili pozwolić się dotykać na podgardlu! Do dziś, żałuję, że nie nakręciłem filmu bo lało jak z cebra.

Gdy woda zaczęła się już naprawdę mącić, założyłem Meppsa Aglię nr 5, który poważnym już skrzydełkiem musiał w wodzie robić naprawdę sporą falę akustyczną i to mi dało kilka fajnych ryb z wydawałoby się już niełownej wody.

Jasiu też dostał tam dobre ryby.

W pobliżu chaty natknęliśmy się na wekę ( Gallirallus australis ) – endemicznego nielota, który sto lat temu niemal nie wyginął przez jakąś tajemniczą chorobę. Dziś zadowalająco odrodził się na Wyspie południowej i swym wścibstwem zadziwia takich turystów jak my. Potrafią zabić szczura.

po deszczu ruszyłem na mały fotograficzny rekonesans w okolicy chaty.

Szlaki Fiordland’u potrafią zadziwić. Mchy porastają drzewa od korzeni aż po same czubki koron. To pokazuje jak duszno i wilgotno potrafi tam być.

Chata w środku była bardzo prosta ale i w zupełności wystarczająca.

W kozie można było z powodzeniem przygotować pstrąga pieczonego w folii na żarze (przepis już widnieje w zakładce KULINARIA – palce lizać).

Kolejnego dnia miała przybyć łódź z naszymi głodnymi (ciągle bez kartonu z prowiantem) kompanami z drugiej rzeki – mieliśmy się zamienić. Na szczęście woda już wczoraj zaczęła powoli spadać i lekko się czyścić. Czekając na nich zabijałem nudę fotografowaniem weki plądrującej trawnik przed chatą w poszukiwaniu owadów.

Są! Głodni ale cali i zdrowi! Co ważne i uśmiechnięci.

Czasu nie mieliśmy za wiele ale wystarczyło na szybką wymianę informacji – Co? Gdzie? Na co? Itd.

Co też przeżyli zobaczycie zaraz na kolejnych fotkach. Rzekę mieli ciut mniejszą.

I tak jak u nas trafiały się jeszcze sporadyczne potokowce, tak tam występuje już tylko pstrąg tęczowy.

Gdy się kapnęli, że karton popłynął z nami, jak przystało na twardzieli nie przeżywali tylko zabrali się za rozpalenie paleniska. Obłożyli kamień żarem i upiekli pierwszą rybę.

Głodni spać nie szli. Czy Wam też tak ślina leci?

Paprocie rosną tam wszędzie. Jest ich więcej niż nad Białą.

Dalej w dużym skrócie mieli tak:

Dobra lektura na wyjeździe zawsze wskazana – u nich był Grzędowicz, u mnie ostatni Zafon.

W końcu się pożegnaliśmy, Oni zostali a my ruszyliśmy na „Ich” rzekę. Chata tam była jakby bardziej urodziwa, choć nie dla chaty tam jechaliśmy. Paprociowe drzewa jednak rosły w jej bezpośrednim sąsiedztwie.

To chatka znana z fantastycznego filmu pokazujące łowy na myszożerne pstrągi „Once in a blue moon”.

Tego samego dnia na tym omszałym pieńku miałem widzieć uwijającego się gronostaja.

Nieopodal chaty Maciuś złowił pierwszego pstrąga.

Ja drugiego. I to potokowego, który nie miał prawa tam być. Może zajrzał z jeziora.

Woda po deszczu jeszcze nie zdołała się do końca oczyścić – niosła herbacianą wodę. Dopiero po powrocie do domu i obejrzeniu powyższych zdjęć chłopaków uświadomiłem sobie jak wygląda podczas dłuższego braku deszczu.

Tęczak – stały bywalec „Herbacianej”

Uwielbiam paprocie. Te nowozelandzkie były wyjątkowo urodziwe. Było ich pełno i prezentowały się wspaniale fotogenicznie.

Las nad Herbacianą wydawał się jeszcze bardziej tajemniczy i skrywający więcej sekretów niż ten nad Białą.

W paprociowym królestwie w pogoni za jego kwiatami – pstrągami.

Kilkanaście fot wyżej zobaczycie ten sam konar na czarnobiałym zdjęciu chłopaków. Różnica poziomu wody jest diametralna.

Maciej z kolejnym potokowcem. Chłopaki przed nami nie złowili tu ani jednego potoka.

Równie dobrze mogliby tu kręcić King Konga.

Paproci było morze.

I ani jednego kleszcza, żadnego niedźwiedzia, pająka, węża, który mógłby zrobić krzywdę. Tylko sand flies’y.

Ścieżka z chatki do jeziora.

No i środek.

Chatka jak domek Baby Jagi.

O poranku swym gruchaniem budziły nas garlice maoryskie ( Hemiphaga novaeseelandiae ). Kereru to nazwa maoryska tego ptaka, który dla Maorysów był bardzo ważny. M.in. to z jego piór robili ozdobne płaszcze.

To ten właśnie kranik, który widoczny był w „Once in a blue moon” pozwolił mi przed laty zlokalizować tajemniczą rzekę, na której został nakręcony. Ponoć nawet przewodnik wędkarski był w szoku, że Polacy to rozgryźli.

Zakręt Herbacianej powyżej naszej chatki. Nawet przy tym stanie wody obserwowaliśmy tam pływające pstrągi i węgorze.

Kilka kilometrów wyżej w ujściu niemałego dopływu udało mi się zdjąć takiego oto pstrąga.

Czyż nie piękny?

Jaś nieco niżej złowił dwa inne.

Idąc dalej w górę, chciałem Jankowi pokazać jak złowiłem swojego pstrąga a było to pod tym bystrzem w tle i „rzuciłem tam, a gdy tylko przynęta znalazła się za tamtym wystającym kamieniem poczułem uderzenie” i dokładnie w taki sam sposób złowiłem drugiego – tego.

Po trzech godzinach ciągłego marszu z chaty w górę znajduje się wodospad a poniżej niego taka dziura

Na płani poniżej widuje się zawsze pstrągi.

Podobne do tego, którego dwa kilometry niżej złowił Maciej.

zazdroszczę temu skalinkowi, że tam mieszka i może sobie to miejsce oglądać każdego dnia.

Kto wie jakie kropkowane bydle może tam mieszkać poza tymi, które widzieliśmy.

Nawet piana na wodzie tworzy tam maoryskie zdobienia.

Jama pod wodospadem na Herbacianej rzece.

Miło było znów znaleźć się na plaży jeziora by wieczór spędzić przy ognisku.

Oczywiście pstrąg w folii na żarze miał uświetnić  i uświetnił tamten wieczór wyśmienicie.

Niby każde ognisko jest specjalne ale te pod Krzyżem Południa są… specjalniejsze.

No i zdjęcie, które mi się marzyło zrobić – drzewo paprociowe pod gwiazdami dalekiego południa wyspy pstrągów. Podświetlone od dołu niewielką świeczką wyszło tak jak chciałem (tylko wiatr uparcie poruszał liśćmi).

Węgorze nowozelandzkie ( Anguilla dieffenbachii ), wielokrotnie interesowały się naszymi sznurówkami w butach do brodzenia (zakładam , myliły je z dżdżownicami). Dwa z nich w ten sposób wylądowały w moim podbieraku (oczywiście na chwilę); jednego jak wspominałem udało mi się łaskotać; ten za to zakochał się w moim aparacie. Niesłychane, że niektórzy mylą je z węgorzami elektrycznymi (sic!).

Tym razem w podbieraku znów wylądował tęczak. O czym należy wspomnieć – złowiony znów w bystrzu przy ujściu dopływu za dokładnie tym samym kamykiem co poprzednie dwa z Jankiem! Co za miejsce!

62cm

Z Jankiem w końcu przeprawiliśmy się powyżej wodospadu. Mówi się, że od niego w górę pstrągi już nie występują. Do dziś żałuję, że tego nie sprawdziłem. Może to mit rozpuszczony przez broniących tajemnic rzeki lokalnych wędkarzy? Może powyżej dopiero się najlepsze zaczyna?

Jak dobrze być w miejscu, gdzie można pić wodę z rzeki, którą zamieszkują pstrągi.

Jedni w tym miejscu otworzyliby butelkę jakiegoś zacnego trunku. Niestety nam dawno się wszystko skończyło już na Białej. Przynajmniej mogliśmy celebrować tamtą chwilę najlepszym szampanem świata! nigdzie indziej takiego nie rozlewają.

Herbaciana powyżej wodospadu. Tu widać jak cała rzeka wpada w wąską szczelinę, by spaść z kilku ładnych metrów do pool’a pod wodospadem.

A tam ze swą muchóweczką czyhał już Janek.

Jakbym miał sobie wyobrazić jak wygląda tunel wiodący w zaświaty to chciałbym by wyglądał właśnie tak. Niechby tak wyglądał:)

Jasiu lustrujący Herbacianą z góry. Jak dobrze się przyjrzycie to dostrzeżecie pstrąga poniżej jasnego kamienia z prawej strony kadru.

Pstrągi co prawda najładniej wyglądają w wodzie ale ich widokiem nie można ugasić autentycznego głodu. Chłopcy na sąsiedniej rzece mieli swój wyczekany karton z prowiantem a nasz zaczął już świecić pustkami. Nie ma się co tłumaczyć – ta ryba po prostu była zajebista w smaku!

A to na ugaszenie głodu duszy.

Kolejnego dnia mieliśmy wrócić do cywilizacji. Wracaliśmy naznaczeni – z szmaragdowymi rzekami szumiącymi w naszym krwiobiegu bo samej krwi w nim już mało zostało. To robią sand flies’y z dłońmi! K…y!

Płyną! Najpierw ich usłyszeliśmy a potem wyłonili się z porannej mgły niczym MI-8 na Kamczatce (już za miesiąc!:) ) Ale co też nasi kompani przeżyli po nas na rzece Białej?

Przede wszystkim w domku nie byli sami.

Mieli osobliwe towarzystwo. Ciekawe czy jeszcze żyje czy już zjadł ją jakiś pstrąg…

Wpisy w chatce nad Białą sięgają kilka lat wstecz. Czytaliśmy tam o widzianych i słyszanych kiwi, o wspaniałych rybach, które szczęśliwcom podarowała rzeka, o łowach na jelenia szlachetnego i wapiti, no i oczywiście narzekania na k…y.

A co połowili? To chłopaki z Krakowa – południe wie o co chodzi w muszkarstwie!

Ciekawe są te odbarwienia na rybach. I pozwólcie, że wyprowadzę z błędu tych którzy myślą, że to jakieś plamy pośmiertne. Owszem, zberetowaliśmy kilka ryb ale znakomita większość cało i zdrowo wróciła do wody.

Wodospad widziałem nad Białą z daleka ale nie przyszło mi do głowy by podejść. Po obejrzeniu tych zdjęć mocno żałuję.

U jego podstawy też mieszkały ryby. A to tylko niewielki dopływ.

Woda z wodospadu ponoć była pyszna!

Maciej Tarasin pisał:

„Nie świętowałem tego alkoholem ani fajerwerkami. poszedłem zanurzyć się w miejscu, gdzie wodospad spadał ze skał z największą siłą. Zanurzyłem się w wodzie i wyciągnąłem do góry ręce w geście triumfu. Rzeka przez chwilę była mną, a ja byłem rzeką…”

Jakże dobrze odpocząć od zgiełku sal sądowych w takim miejscu. Niewielu mecenasów z Polski dotarło w to miejsce. Myślę nawet, że Krzysiu był pierwszym.

Był też pierwszym adwokatem z Polski, który w Białej łowił takie oto potokowce.

Piotr skupił się za to na tęczowych grubasach.

Obczajcie tą wyjątkową rybę. Taka jedna potrafi odmienić już całą wyprawę!

Z wdzięczności za doznania i wrażenia z walki nie ma innej możliwości jak tylko darować wolność płetwiastemu przeciwnikowi.

Jeśli dobrze się przyjrzycie to dostrzeżecie Leszka prezentującego fajnego pstrąga – zdjęcie pt. Zaginiony w raju.

Krakowiacy pokazali Krzysztofowi o co chodzi w musze. A że chłopak pojętny to i na rezultaty nie trzeba było długo czekać.

Jednak jego wierność spinningowi przebija chyba nawet moją;)

Salmo minnow i… nie ma mocnych.

Widać, że wodę mieli już naprawdę fajną.

Leszek zawsze wierny musze.

Też dotarli na miejsce naszego obozu sprzed kilku dni. Tam gdzie stoi Piotrek złowiłem swojego sześćdziesiątaka. Znaczy – przecwelona woda;)

Ha! Pisząc teraz tą relację odkryłem, że rybka ta była wcześniej złowiona przeze mnie! Ale jaja! Odstęp dwóch, trzech, czterech dni!

No spójrzcie na to! Inne płochliwe i niełowne a ta się pchała wszystkim na hak! Widać lubi;)

Ciekawe ilu po nas ją jeszcze złowi. Zatem z Krzysiem – jesteśmy szwagry;)

65cm! I wydaje mi się, że w okolicy tych wyrzuconych pni drzew złowiłem też swojego tęczaka 65cm. Te ryby jednak to dwa różne osobniki. Ale i tak kosmos!

Leszek z Piotrem – dwaj Przyjaciele z Krakowa na Antypodach.

Ktoś by pomyślał, że tacy twardziele po wyrwaniu się z objęć lasu deszczowego i po dotarciu do cywilizacji uczczą to czymś mocniejszym. Jacy twardziele, taka moc! ;P Nie tylko sprzedawczyni i dzieci się dziwnie patrzyły na nasze nieogolone gęby 😛

Jadąc na kolejną metę mogliśmy sobie z góry popatrzeć na rzekę, nad którą przyjdzie nam zamieszkać przez kolejne dwa dni.

Ściśnięta w zielonym imadle nowozelandzkiej puszczy piękna Hollyford River.

Droga do naszego tamtejszego camp’u to swoista aleja drzew paprociowych.

Takie podwieszone mosty to nic nadzwyczajnego na Wyspie Południowej.

O! I teraz był czas na coś mocniejszego:)

Brakuje tylko Krzysia, który nie umiał sobie odmówić wypatrywania pstrągów Hollyford.

Czyż nie pięknie?

Parking nieopodal jednej z atrakcji regionu.

I mój portret pod drzewiastymi paprociami ( Cyathea medullaris ) pochodzącomi aż z triasu.

Przed wodospadem Humboldta.

275 metrów wysokości czyni go szóstym najwyższym wodospadem Nowej Zelandii.

Nie wiem czy to nie zakrawa na jakiś fetysz ale Leszek musiał się wykąpać w każdej rzece w jakiej łowił;)

Nie znalazł między nami kompana do wspólnej kąpieli.

Stary dystrybutor paliwa w osobliwym miejscu Gunn’s Camp.

Gunn uczynił z tego miejsca coś w rodzaju niezależnego, prywatnego królestwa. Jest tam cholernie ciekawie. Tak wygląda recepcja (pierwsza z prawej), za nią muzeum i kolejny jeden z domków do wynajęcia, który akurat po części zamieszkiwaliśmy. Tam też kleiłem swoje woderki przed kolejną wyprawą – tym razem w nowozelandzki West Coast ale to już w innej fotorelacji.

Flaga Nowej Zelandii łopocząca na wietrze ponad Gunn’s Camp.

Wszyscy zgodnie stwierdzili, że dość mają wędkarskich wrażeń i wspólnie postanowiliśmy wykorzystać niewielką odległość do największej atrakcji regionu – Milford Sound. Ruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Na zdjęciu dla skali radzę wypatrzeć w lewym dolnym rogu drogę i sylwetkę jasnego busa nią jadącego. Nieźle co?

Nie prowadzi tam żadna inna droga niż ta, którą jechaliśmy. Jest tam jeden tunel (Homer Tunnel)  z ruchem wahadłowym i światłem zmieniającym się co dziesięć minut. Parking przed tunelem jest ulubionym miejscem występowania klaunów gór – czyli papug kea. Niestety w tą stronę musieliśmy się zadowolić samym widokiem gór i topniejących lodowców. Po papugach nie było śladu.

Wypełniony spadającymi wodospadami Milford Sound to niebywałe zjawisko. Startuje się doń z przystani, której hala przypomina niemałe lotnisko. Wszystko zorganizowane jest przejrzyście i spranie. Po zakupie biletów, dostaje się boarding card (jak do samolotu) i trzeba tylko się stawić o odpowiednim czasie przy odpowiedniej bramce.

Na zdjęciu Lady Bowen Falls (161m wysokości)

Odpoczywające na skałach kotiki nowozelandzkie ( Arctocephalus forsteri ) nie są tam rzadkością. Uchwycone na jednym zdjęciu wraz z przepływającymi butlonosami już są.

Delfiny butlonose ( Tursiops truncatus )

I matka z malcem. Samice butlonosów rodzą co 3 do 6 lat jedno młode po rocznej ciąży.

Kotiki uwielbiają wygrzewać się na skałach Zatoki Milforda.

Statek płynie zawsze wzdłuż lewego brzegu, zakręca już na Morzu Tasmana i wraca wzdłuż prawego brzegu (patrząc od przystani). Brzegi Morza Tasmana są praktycznie niemożliwe do przemierzenia.

Jedną z atrakcji rejsów po Milford Sound jest podpływanie statków do kolejnych wodospadów.

Bryza od takiego wodospadu potrafi porządnie zmoczyć zwiedzających. Fotograf musi mocno uważać na sprzęt.

Spojrzenie na fiord od strony morza.

Kotiki to urocze zwierzęta. Niestety często padają ofiarą dobrze zorganizowanych polowań orek.

Kolonia kotików w Milford Sound to wyjątkowo leniwe zbiorowisko.

Dolna partia Stirling Falls.

Stirling Falls to 155 metrowy wodospad spadający między Górą Słoniem a Lwem. Statki podpływają doń zawsze.

Sam Rudyard Kipling nazwał to miejsce „Ósmym cudem świata”.

Jeden z wycieczkowych statków na tle Bowen Falls.

I same Lady Bowen Falls w pełnej okazałości. Szkoda, że spóźniliśmy się kilkanaście lat. Przed 2004 można było podejść tam piechotą udostępnionym szlakiem.

Wracając do Gunn’s Camp po drodze natknęliśmy się na ciekawe miejsce.

Niby kropla drąży skałę. A jeśli jest tych kropel cała rzeka…

Grupa na mostku nad tą osobliwą turkusową pralką.

Mój portret przy kolejnych paprociach drzewiastych. Nigdy mi się nie znudzą te rośliny!

 

W drodze powrotnej, na parkingu za tunelem Homera w końcu udało nam się dostrzec pierwszą papugę Kea ( Nestor notabilis ).

Skubana próbowała się dobrać do uszczelek w jednym z camper’ów. I była w tym tak zawzięta, że nie zrażał ją nawet mop, którym wściekle wywijała właścicielka wozu. Gatunek ten został w końcu objęty ochroną w 1986 po masowych polowaniach farmerów na te papugi. Miały one ponoć dopuszczać się zamęczania owiec na śmierć przez wyskubywanie im wełny z grzbietów na potrzeby ścielenia gniazd a nawet przebijania się przez skórę by żywić się owczym tłuszczem! Dziś takie zachowania obserwuje się krytycznie rzadko ale trzeba uważać na samochodowe uszczelki, wycieraczki, zamki w plecakach a zdarza się, że papugi te potrafią spuścić powietrze z kół majstrując przy wentylach!

Na koniec musieliśmy dotrzeć do miasta wylotu grupy do Europy, czyli do Christchurch na północy wyspy. 22 lutego 2011, niedługo po powrocie bayangołowskiej grupy z pierwszej wyprawy do Nowej Zelandii wybuchło tam trzęsienie ziemi, którego skutki widoczne są do dziś.

Katedra, która wówczas ucierpiała dziś jest symbolem upamiętniającym tamten kataklizm. Zginęło wówczas 185 Nowozelandczyków.

Niech im ziemia lekką będzie.

Wyprawa ta dla większości grupy skończyła się właśnie wtedy w Christchurch. Zostałem ja – szczęśliwiec czekający na kolejnych chłopaków, by wraz z Nimi ruszyć tym razem na północny zachód Wyspy Południowej w poszukiwaniu nakrapianego szczęścia.

Wyspę Południową można by śmiało nazwać Wyspą Paproci. Kwiatami paproci jednak nie są same mityczne kwiaty a pstrągi, które kazały nam się spakować i ruszyć jakże daleko. Ileż to razy jeszcze każą nam tak zrobić? Chyba nigdy nie zdołamy się uwolnić spod ich czaru. Bo kto raz zasmakuje w pstrągowych łowach ten wpadnie jak śliwka w kompot. Tak było z nami i póki pstrągi pływają w wodach naszej pięknej planety podobna choroba grozi całej rzeszy śmiałków z muchówką bądź lekkim spinningiem w dłoni.

Marzenie zrealizowałem ja i moi wyborni współkompani – wylatywaliśmy z podkręconymi oczekiwaniami i mimo, że nie połowiliśmy jakichś nie wiadomo jakich smoków to jednak dostaliśmy coś znacznie cenniejszego – nasze wspomnienia porastają kwiaty paproci.

Jeśli spotkamy się kiedyś przy ognisku, być może poczujecie ich zapach słuchając naszych opowieści. A być może czujecie ten zapach teraz siedząc przed komputerem…

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Janusz Przetacznik, Maciej Wiankowski, Krzysztof Śpiewak, Rafał Słowikowski, Piotr Marszalik i Leszek Małek

Opracowanie i tekst: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Rafał Słowikowski, Janusz Przetacznik, Krzysztof Śpiewak, Piotr Marszalik, Leszek Małek i Maciej Wiankowski