Nowa Zelandia, ziemia obiecana każdego pstrągarza. Zasobna w dzikie i wielkie ryby. Dodatkowo rzeki i otaczająca przyroda są dziewicze i przepiękne (ależ nasi melioranci mieliby pracy … tyle natury do zniszczenia). Kilka lat temu pojawiła się pierwsza myśl, aby wybrać się do kraju hobbitów. Powoli rodził się też plan i mimo, że przed wyjazdem wykruszyła się ekipa, to i tak polecieliśmy … jedynie we dwóch, ale chyba tak było nawet lepiej, ponieważ na niektórych kameralnych rzekach i tak stanowiliśmy tłum.

Po przylocie czekało nas wynajęcie auta, zakupy i podróż poza miasto na kemping (przy okazji nie obyło się bez kilku pomyłek związanych z ruchem lewostronnym).



Drobna jęteczka

Wiejskie tereny






Trochę mniej wiejskie



Trzeba mądrze zaplanować tankowanie, aby nie znaleźć 100 km od najbliższej stacji. Raz o mało tak nie skończyliśmy, na szczęście w okolicy natrafiliśmy na taki oto zabytkowy dystrybutor

Samochód stanowił nasz dom na kółkach przez 3 tygodnie.


Górskie klauny, czyli papugi rozrabiaki. Strzeżcie się, bo chwila zagapienia może kosztować Was utratę jakiś kosztowności lub zniszczone uszczelki w samochodzie.


Okazję do połowienia mieliśmy już następnego dnia, ale sromotnie polegliśmy.

Sprawy nie ułatwiały wszechobecne meszki, które w przeciwieństwie do naszych polskich, są bardzo agresywne i gryzą niczym gzy bydlęce.

Co ciekawe jeszcze wiele razy dostawaliśmy po dupie od tamtejszych pstrągów – po prostu wcale nie są łatwe do złowienia na muchę. Znacznie łatwiej było ze spinningiem, ponieważ prawie nikt tutaj w ten sposób nie łowi. Spinning uznawany jest za metodę „niegodną”, więc praktycznie każdy dorosły mężczyzna łowi pstrągi za pomocą muchówki, a jedynie dzieci zaliczają pierwsze kontakty z kropkami z pomocą blach i woblerów.



Jednak z dnia na dzień było lepiej i z czasem nie tylko spinning dawał nam ryby, ale i metoda muchowa. Sprawdziły się wszystkie jej odmiany, ale o dziwo najlepiej połowiliśmy na suchą muchę. Streamer też świetnie wabił ryby, ale często kończyło się jedynie odprowadzeniem. Ja osobiście najbardziej upodobałem sobie łowienie na imitacje cykad. Te tłuste i duże muchy są świetnie widoczne z daleka, a i zbiórki znacznie lepiej dostrzegalne niż np. capnięcie jętki na haku 16.












Bywały rzeki prawdziwie hardcore’owe dla muszkarzy i w takich momentach ogarniało nas zwątpienie, ale jak już udało się coś wydłubać to frajda była podwójna.




Jeśli jednak ktoś uprze się na łowienie na spinning, to … chyba szybko mu się znudzi. Pstrągi nie są przyzwyczajone do tej metody i już z daleka płyną do woblerów jak głupie. O ile nie zawsze chcą atakować, to praktycznie zawsze wychylają nosy ze swoich kryjówek. Dzięki przezroczystym wodom mogliśmy doskonale obserwować jak ganiają wabiki i jak często nieporadnie je uderzają. Odnosiłem czasem wrażenie, że wiele z nich raczej nie jest przyzwyczajona do polowania na inne ryby.

Jednak czasami nie było wyboru i trzeba było łowić na spinning. Bywały dni, że wiatr był bardzo silny a teren wokół rzeki mocno odsłonięty.




Podczas tej wyprawy przejechaliśmy prawie 3 tysiące kilometrów przez 3 tygodnie. Odwiedziliśmy wiele rzek na całej Południowej Wyspie. Różniły się kolosalnie nie tylko rybostanem, ale także charakterem czy kolorem wody. Jednak praktycznie wszystkie nas urzekły … poza tymi zarażonymi glonem didymo.













Najlepiej wspominam piesze wypady w górę rzek. Kilka razy ruszaliśmy z plecakami załadowanymi jedzeniem i sprzętem biwakowym, aby łowić kilka dni pod prąd. Takie eskapady dały nam ostro w kość i pod koniec wyjazdu wszystkie ubrania wisiały na nas jak na Ani Rubik, ale było warto, a wiadomo że stracone kilogramy szybko się nadrabia po powrocie do domu 




















Chodzenie, chodzenie, chodzenie … to chyba coś co najbardziej pamięta się z wyprawy do Nowej Zelandii. Praktycznie nie ma rzek, które pozwalają łowić bez pokonywania znacznych odległości. Czasem trzeba przemierzyć kilometr lub dwa żeby wykonać rzut, spłoszyć pstrąga i ruszyć dalej 








Hobbit?

Próbowaliśmy też w jeziorach, a w zasadzie jednym, ale pstrągi okazały się tam jeszcze cwańsze i jedynie z daleka obserwowały na nasze przynęty. Może za szybko się poddaliśmy …



Tyle że moim zdaniem szkoda czasu na łowienie w jeziorach, gdy w około jest tyle przepięknych rzek.





Oprócz pstrągów potokowych trafiliśmy też trochę tęczaków, które okazały się znacznie lepszymi walczakami. Co ciekawe były znacznie łatwiejsze do złowienia i mniej płochliwe.


Jak oceniam ten wyjazd? Chyba jeden z najfajniejszych w jakich brałem udział. Przyroda i klimat łowienia (prawdziwe podchody) powaliły mnie na kolana. Do tego 3 tygodnie na miejscu pozwoliły nam łowić na totalnym luzie nigdzie się nie spiesząc. Jeśli tylko didymo nie zniszczy pozostałych rzek to planuję powrócić w najbliższych latach.

p.s Na koniec mały bonus – fotka oraz filmik z bardzo przyjacielskimi nowozelandzkimi węgorzami, które … jadły nam z ręki (dosłownie).

Ważna informacja !
Wiele rzek w Nowej Zelandii zainfekowana jest glonem didymo. Dziadostwo to niestety zostało najprawdopodobniej przeniesione przez wędkarzy ze Stanów Zjednoczonych. Aby uniknąć dalszego rozprzestrzeniania wprowadzono restrykcyjne przepisy i bardzo wysokie kary (włącznie z więzieniem) za ich nieprzestrzeganie. Niektóre regiony (jak np. Fiordlands) wymagają dodatkowo certyfikatów świadczących o odkażeniu sprzętu przed łowieniem w wielu rzekach.

tekst i opracowanie: Daniel Celeda
zdjęcia: Daniel Celeda, Tomasz Gancarz