Wikingowie wpływający na swych łodziach do nowego, nieodkrytego fjordu, nie chcąc spłoszyć zamieszkujących go dobrych duchów najpierw toporami odcinali groźne figury na dziobach swych łodzi. My zaś wyciągaliśmy wędki. Ponadto deptaliśmy po piętach nocnym zmorom i trollom, które niegdyś były natchnieniem dla ilustracji wybitnego rysownika – Theodora Kettelsen’a.

Pierwsza noc w Skandynawii.

Ilustracja Theodora Kittelsen’a

My co prawda głuszca żeśmy nie zobaczyli, jednak następnego poranka nad naszymi głowami ciężko przefrunął cietrzew.

Obóz o poranku.

Obozowaliśmy przy przełomie między dwoma jeziorkami.

Żmija zygzakowata (Vipera berus)

Wyspa na środku szwedzkiego jeziora.

Pstrągów niestety nie było. Jedynie okonie i szczupaki.

Nasze volvo miało zostać poddane ostrym trudom podróży podczas kolejnych 4500km jakie mieliśmy przejechać przez najbliższy miesiąc.

Oczywiście towarzyszyło nam nieustannie logo klubu

Już pierwszego dnia, jeszcze w Szwecji nasz obóz odwiedziło stado reniferów. Po stronie norweskiej w środku dnia również mieliśmy wielokrotnie spotykać te sympatyczne zwierzęta.

Nie zasypywaliśmy gruszek w popiele. Natychmiast po dojechaniu nad jezioro Femunden zabraliśmy się za pompowanie kajaku i przepakunek. Zaraz po tym – w drogę.

Obóz przy starej przystani i Agata z flagą Bayan-goł

Przez najbliższe dni czekał Agatkę test generalny nerwów i cierpliwości. W końcu miałem pokazać jakiż wędkarski świr siedzi mi za skórą. Tu w ujściu bezimiennego dopływu jeziora.

Potok mimo, że niesłychanie rwący tętnił życiem. Nigdy nie zapomnę jak spłoszone spod moich nóg stado strzebli zaatakował pstrąg 43cm wystrzelony spod podwodnej gałązki. Ryba porwała jedną z rybek, odbiła się od mojej nogi i śmignęła gdzieś poniżej mnie. Wszystko w 5 sekund.

Kolejny czajnik miał zaznać zaszczytu bycia czajnikiem obozowym. Reszty miały dopełnić wojskowe racje żywnościowe i kolacja gotowa.

A o poranku, w ujściu obławianego dzień wcześniej potoku łowię lipienia 48cm!

Piękny jeziorowy kardynał a w tle ośnieżone szczyty – skandynawski Ałtaj.

Po kilkunastu rzutach łowię kolejną rybę – 40cm troć jeziorową. Nowa wędka ochrzczona:)

Jedna i druga ryba pływają dalej w jeziorze.

Wracamy do zostawionego auta. Parszywy wiatr w twarz nie pozwolił na dalszą podróż pontonem. Szkoda.

Nad rzeką Sømåa

Rzeka urzekająca. Niestety szybko miałem zrozumieć, że wszystkie rzeki Norwegii (przynajmniej te badane przeze mnie) do których łatwo dojechać autem są przełowione masakrycznie! Niewierygodne ale prawdziwe. Szanse na dużego pstrąga podchodzonego z brzegu lub brodząc są już chyba większe w Polsce.

Te łowione były bardzo urokliwe, jednak co do rozmiarów zostawiały wiele do życzenia.

Na szczęście kryją niespodzianki podobne do tych w Polsce. Kiedy w końcu myślisz, że zapiąłeś porządnego pstrąguta, ten okazuje się kaczodziobym szczupakiem.

Więc ryba szybko trafia na patelnię…

…by uraczyć nasze podniebienia.

Na drugi dzień, wędkarsko rozczarowani opuszczamy urokliwą dolinę Sømåy…

by wrócić w okolice Femunden, spróbować w jednym z kilkudziesięciu sąsiednich jeziorek.

Idąc z nurtem strumienia w końcu trafiamy na śródleśne jeziorko Elgåsjøen, ponoć zamieszkałe przez łososiowate. Ponoć…

Potem jedziemy na kolejne – Fjellgutusjøen. Niestety tylko krótkasy.

Nie byłoby to jeszcze takie złe gdyby mi meszki nie masakrowały kobiety (sic!). Prawda jest jednak taka, że gdy na przykład za długo sobie łowiłem to nawet bez jednego słowa Agaty wiedziałem kiedy przeginam. Dopóki Ją gryzły komary było… dobrze, po jakimś czasie jednak komary zaraz po ugryzieniu odpadały martwe. Za dużo jadu we krwi;)

Im dalej od brzegu tym meszek było mniej i nie musiało to oznaczać, że ryb z kolei będzie więcej.

I wtedy się wkurzyliśmy i po napompowaniu kajaka ruszyliśmy na drugą stronę jeziora. Prawie natychmiast zrozumiałem, że wszędzie gdzie ciężko dotrzeć ryby są!

Grĺharr!!! To nie okrzyk wikingów tylko norweska, zwyczajowa nazwa ogromnego lipienia. Ten miał 46cm

I już wypuszczony.

Nie wiem czym podkuszeni zostawiamy tą rzekę „bo trzeba jechać dalej”. Skąd my to znamy? Docieramy nad rzekę Nora. To w tym miejscu wystrzelony z zaczepu meppsik ścina szczytówkę mojej nowej wędki. Widać – miejsce jak kobieta – piękne lecz zabójcze;)

Kolejny obóz. Patrzę na to zdjęcie i aż chce się cytować słowa Jana Pawła II:
„Za dobrych czasów liczyłem wakacje według ilości ognisk, liczyłem wakacje według ilości nocy przespanych pod namiotem.”

Opuszczamy kolejną rzekę. Wszędzie niesłychanie niski stan wody.

Docieramy do Røros – miasta jako całośc wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W latach 1644 – 1972r. było centrum wydobycia miedzi. Górnicy by dotrzeć do kolejnych pokładów rudy nim wynaleziono dynamit wysadzali skały używając płonących szczap iglastego drzewa.

Dzwonnica na zdjęciu wybijała fajrant dla górników pracujących w szybach kopalnianych.

Mnie jednak bardziej interesowała rzeczka przepływająca przez miasto. Coś tam oczkowało.

Ruszamy dalej wzdłuż kolejnej rzeki do kolejnej



Wszędzie widać niską wodę wynikających z utrzymujących się od miesiąca upałów.

I w końcu docieramy do rzeki Driva

Kanion Megalaupet, leżący na 80km rzeki od jej ujścia jest naturalną przeszkodą i jednocześnie kresem wędrówki dla przących ku źródłom łososi atlantyckich.

Driva znajdowała się niegdyś w czołówce najlepszych rzek łososiowych Skandynawii. Wszystko jednak skończyło się wraz z atakiem Gyrodactylus salaris. Pasożyt ten atakuje skórę łososi atlantyckich swoimi enzymami.

Na szczęście odkryto już sposób na Gyrodactylus’a – kurację kwasem solnym. Uratowano w ten sposób już Batnfjordselvę i Lærdalselvę. Driva także powoli zdrowieje.

Ja jednak chwilowo nie byłem w stanie myśleć o rybach;)

A kiedy się to zaczęło, chcąc przyjrzeć się podwodnemu światu prawie dałem się wciągnąć przez rzekę;)

A rzeka urzekała. W pewnym momencie miała nawet wbić się całym korytem w skałę, by tysiącami wirów niczym w gigantycznej pralce wypłynąć poniżej. Z pewnością tego łososie nie były w stanie pokonać.

Po południu ruszyłem w górę sprawdzić jak się mają pstrągi. Miały się dobrze ale tylko do momentu gdy jakiś dziadek na robaki nie dobrał im się do skóry. Kilka 20-taków zberetowanych na moich oczach utwierdziło mnie w mniemaniu, że wędkarstwo jednak nie powinno być sportem dla każdego. Nie powinno być tak, że bez kwalifikacji się płaci i się łowi. Zawsze znajdzie się pełno imbecyli, zabijających każdą złowioną rybę, bo po prostu każda jedna jest niecodziennym wydarzeniem dla takiego człowieka. Doświadczeni wędkarze mają szerszą wiedzę na temat ichtiofauny i jej wartości.

Skoro świt ruszyłem poniżej kanionu sprawdzić co też tam może pływać.

Pierwsze poranne promienie słońca fantastycznie kolorowały wodę…

nim jednak dotarły poniżej, w głąb kanionu ołowiane chmury ciężko zsuwały się z gór.

I coś tam pływało.

Kurz i deszcz zadbały by logo klubu na samochodzie nabrało innego uroku.

A że nie samą wędką człowiek żyje, postanowiliśmy z Agatą poszukać wołów piżmowych (Ovibos moschatus)

Po drodze

Góry Dovre

Agatka w górach jak zwykle poczuła się niczym ryba w wodzie.

Lodowe mosty przypominały mi te z Kamczatki, gdy jechaliśmy na Opalę.

No i w końcu po kilku godzinach jazdy po wojskowych poligonach udało się!

Woły piżmowe są łagodnymi roślinożercami, jednak człowiek po przekroczeniu niewidzialnej granicy 200m od zwierzęcia naraża się na ogromne niebezpieczeństwo. Wołom wówczas „przestawia się piąta klepka” i nierzadko podejmują szarżę. 400-tu kilogramowa, rozpędzona lokomotywa zmiażdży samochód a co dopiero ludzika. W Dovre zginęli już turyści, którzy niechcący natknęli się na byka.

Pamiętając te słowa… ruszyliśmy. Znaleźliśmy krowę, która drzemała na chłodnym śniegu. Wydawała się odpowiednią sztuką do podejścia.

W podchodach przeszkadzały mętne, lodowate potoki, które mieliśmy przejść wbród i białorzytki alarmująco „czykające” na każdego intruza

No i w końcu podeszliśmy. Niestety zaczął padać deszcz. Adrenalina jaką się odczuwa patrząc na te majestatyczne zwierzęta potrafiące zrobić krzywdę przypominała mi tą wstrzykiwaną przez spotkanie z niedźwiedziem.

Po tym jak się obrócił i wlepił we mnie swój wzrok niczym w tarczę miałem dosyć. „Dobra. Wycofujemy się. Powoli w tył i dalej w dół zbocza…” – Agata do dziś leje na wspomnienie mojej miny z tamtej chwili.

Gdzieś na górnej Drivie

Podobne głowy smoków Wikingowie właśnie odcinali z dziobów swych łodzi dobijających do nowych, nieznanych brzegów, jakie mieli zamieszkać.

Kościół słupowy – Lom Stavkirke wzniesiono tu w 1000 roku. Do dziś zachowały się jego fundamenty, na których odbudowano po pożarze dziś oglądaną budowlę. Lom to niczym nasze Zakopane – baza wypadowa dla górskich turystów.

Stavkirke spod ręki Kittelsen’a zimową porą

Jottunheimen (tłum. „dom olbrzymów”)

Najwyższe góry Norwegii.

Rozbiliśmy namiot w cieniu olbrzymów i Agata oddała się swemu ulubionemu zajęciu – obieraniu ziemniaków;)

Przyglądał się nam podróżniczek (Luscinia s. svecica)

Podczas krótkiej wycieczki po okolicy wydawało mi się, że dostrzegłem oczko. Niestety – złudzenie;)

Kolejnego dnia, skoro świt ruszyliśmy na Galdhøpiggen – najwyższy szczyt Norwegii.

Góry potrafią być piękne. Szczególnie jak znajduje się w nich Agata:)

Szlak nie raz prowadził korytem potoków

Spotkaliśmy stado górskich, dzikich reniferów

Zwierzęta znajdują w górach mimo całej surowości krajobrazu bardzo dobre warunki

W końcu docieramy do pierwszego pola lodowego. Agata sprawnie i konsekwentnie pokonuje kolejne metry

Niestety załamanie pogody przyniosło wilgotną mgłę, która makabrycznie ograniczyła nasze pole widzenia. W głębi dostrzygniecie nasze sylwetki.

Może także i tu Theodor Kittelsen znalazł niegdyś odrobinę natchnienia.

Dobrze, że wyżej szlak oznaczono nie tylko widocznymi na zdjęciu literkami T („track”) ale i kurhanikami ułożonymi z kamieni. W końcu przez mgłę liter nie mieliśmy szans widzieć.

Wciąż przed siebie. Najgorsze, że nie wiadomo gdzie i jak dalsza droga prowadzi.

Chwilami górski wiatr odkrywał niewielką połać – wyjątkowo surowe widoki.

W końcu na szczycie najwyższej góry Norwegii!

2469 m n.p.m. zdobyte!

I już po zejściu na dół.

JEŚLI DALSZE ZDJĘCIA SIĘ NIE WCZYTAŁY WYSTARCZY KLIKNĄĆ „ODŚWIEŻ” LUB WCISNĄĆ F5 I POCZEKAĆ CHWILĘ

Ostatnie metry Galdhøpiggen’a pokonywaliśmy na tyłkach, zjeżdżając po śniegu w spodniach goretexowych niczym dzieci na sankach.

W końcu skierowaliśmy się wzdłuż kolejnych strumieni w stronę fjordów

Typowy norweski krajobraz

Kolory rzek Norwegii są ujmujące

Geiranger fjord

I droga prowadząca w dół do poziomu morza

Akurat przypłynął ekskluzywny prom. Jak każdy, wpływając zatrąbił syreną a ta pomknęła odbijając się echem od ścian fiordu niczym ryk dinozaura – niesłychany efekt!

Crown Princess z balkonem przy każdej kajucie i kajaki z miejscowej wypożyczalni.

Natychmiast po zobaczeniu jak dwóch Niemców na choinki wyciągało czarniaki, uzbroiłem wędkę i też dobrałem się do ich łusek. Otoczenie było niecodzienne. Szkoda, że mało dzikie ale i tak zdjęcie wygląda jak z makietą w tle.

Czarniak (Pollachius virens)

Po tym jak ławice czarniaków zaganiały drobnicę pod powierzchnię, z nieba atakowały ją mewy. Wyglądało to tak.

Agata też długo nie wytrzymała. Na rippera szybko wyczesała dwa czarniaki.

Wieczorem zaś niechcący podhaczyliśmy z dna rozgwiazdę. Mało kto wie, że rozgwiazdy to wykwalifikowani drapieżcy. Zwierzęta te polują na małże i ślimaki. A jak to wygląda?
Rozgwiazda przysysa się za pomocą nóżek ambulakralnych do muszli małża. Siła mięśni rozgwiazdy jest tak duża, że w końcu muszla zostaje uchylona. Rozgwiazda natychmiast to wykorzystuje. Wynicowuje przez otwór gębowy żołądek i wciska go do środka muszli małża. Wydzielone soki trawienne rozpuszczają ciało ofiary, które następnie zostaje wessane w strawionej postaci.

Geiranger w nocy

O poranku w przybrzeżnych kamieniach dostrzegłem norki amerykańskie. Cała rodzinka (dwójka rodziców i cztery młode) uwijały się w poszukiwaniu rybich resztek, wyrzuconych dzień wczesniej do wody. Później w środku dnia mieliśmy być świadkami czegoś niewiarygodnego. Norki podkuszone rybą dyndającą na wędce miały do niej skakać niczym oswojone psiaki. Do czasu aż dwie się wpiły zębami i skradły wędkarską zdobycz.

Ostrygojad (Haematopus ostralegus ostralegus)

Swoją nazwę zawdzięcza umiejętności otwierania muszli małż.

Z Agatką o poranku ruszyliśmy kajakiem w kierunku dużego wodospadu „Siedem sióstr”

Fjord w oczach Kittelsen’a

I pogoda i humory dopisywały

Jedynie wszędobylskie promy i jachty, od których tam aż gęsto wyraźnie wytrącyła nas z beztroskiej harmonii. Trzeba było na prawdę uważać na kolizję.

Już prawie pod wodospadem

Dobiliśmy do brzegu i ruszyliśmy w górę wodospadu.

Sesja była wyjątkowo udana (mimo braku makijażu;) )

Kajak okazał się niezawodnym środkiem transportu.

A kolor wody sprawił, że oglądając te zdjęcia wydaje się, że kajak lewituje.


W końcu! Koniec z pierdołami – zabieram się za łowienie;)

Szybko udaje się złowić kilka czarniaków i w końcu pierwszego dorsza. Dorsza z Geiranger.

Ładna rybka. Zdjęcie to dedykuję wszystkim tym co mówią, że się nigdy na zdjęciach nie uśmiecham, „jakbym łowił za karę”;)

Dorszyk na tle brunatnic z kryształowego fiordu

I już wraca do domu

Niedługo później łowię małą, ładnie ubarwioną molwę (Molva molva)

No i jedziemy dalej. Jeszcze ostatnie spojrzenie na Geiranger.

Obóz w Taffjorden. To tu w nurcie rzeki wpływającej do fjordu widocznym za autem spławiały się łososie. Niestety – niełowne. Późnym wieczorem pojawiły się także morświny (matka z młodym) agresywnie buszowały w wyraźnym nurcie polując na wyskakujące salary. Niesłychany spektakl!

Agatka znów szykuje coś pysznego.


Zmierzch

Zmierzch nad lasem oczami Kittelsen’a

Na śniadanie poziomki

I dalej w drogę wzdłuż kolejnej rzeki

Akurat był sezon na truskawki. Uwierzcie mi (Ci co jedli, wiedzą), nie wiem jak to możliwe ale norweskie truskawki smakiem biją polskie na łeb!

Kolory tych norweskich rzek są fantastyczne!

Słynny Trollstigen

Agata była urzeczona widokiem jak autokary musiały się męczyć z podjazdem na górę ostrymi zakrętami.

Volvo w krainie trolli

Dolina spod ręki Kittelsen’a

Takie znaki to nic rzadkiego.

Podobnie jak na znaku i u Kittelsen’a stare trolle porasta las

A trolle jak widać na zdjęciu są.

Pewnie ukrywają się i w tych łubinach

Bernikle kanadyjskie

Jedziemy dalej wzdłuż jezior na rzece Aura…

…aż do jej górnego odcinka, gdzie łososie wciąż mają szansę dotrzeć.

Niestety niski stan wody raczej nie dawał szans ku temu by zobaczyć w górze Salary

Tym nie mniej rozbiliśmy namiot nad jednym z przepływowych jeziorek i natychmiast pognałem z wędką.

Rzeka na tej wysokości jest idealnym tarliskiem dużych ryb łososiowatych

Dno skrywało wiele zakamarków, w których niestety kryły się same małe pstrążki

Kolejnego dnia, nauczony doświadczeniami z Femunden postanowiłem obcykać ujścia dopływów sporego jeziora Eikedalsvatnet.

W tym wodospadzie holowałem nawet troć jeziorową (około 50cm)… niestety spadła.

Kittelsen też chyba kiedyś widział podobne miejsce

Było za ładnie! Nie mogłem skupić się na prowadzonej obrotówce i może dlatego nie zaciąłem kolejnego brania.

Tak… nie mogłem się skupić… 😉

W środkowym odcinku Aury natknąłem się na wędkarską chatkę. Z rejestrów dowiedziałem się, że dwa dni wcześniej w tym miejscu złowiono dwa łososie 14kg i 9kg!

Hol takiej wspaniałej ryby musi być wspaniałym przeżyciem w takim miejscu.

Po odżałowaniu łososi w rzece przypomniałem sobie o trociach pod orłowskim czy rozewskim klifem. Czemu by nie spróbować tu? Zjechaliśmy z Agatą nieopodal ujścia jednej ze słynniejszych łososiowych rzek Skandynawii – Orkli, niedaleko Orkanger. Na zdjęciu zrobionym w porze odpływu można zobaczyć jak brunatnice „wyrastają” z kamieni.

Nastawiając się na łosiowate, brodziłem wzdłuż brzegu i ciskałem jak najdalej od siebie wahadłówkę przypominającą morsa nr 3. Jakież było moje zdziwienie (czyt. rozczarowanie – ale chwilowe) gdy po zaciekłym holu na brzegu wylądowałem… dorsza!

Ryby brały na czterech metrach, nierzadko nie dając blasze opaść do dna!

Taka ryba po braniu robi natychmiastowy odjazd w kierunku najbliższej zawady, jamy czy gęstej kępy brunatnic.

To nie to co łowienie z kutra.

Hole były na prawdę fantastyczne – nie można tego porównywać z „ciągnięciem wiadra” na pilkera

Z wody schodziłem z 6 ładnymi dorszami i 2 małymi czarniakami na koncie.

Jeden z mniejszych dorszy trafił do kopciałki, czyli niewielkiej wędzarki.

Na dno wysypuje się trociny, potem kładzie się tackę by tłuszcz miał gdzie kapać, na to kratkę rusztu z kawałkami ryby, wszystko szczelnie zamknięte na żar ogniska i po 20 minutach… vuala! Pychota! Jasiu – dzięki!

A na deser jagody:)

Ale to już we fjordzie Norrafjorden (12 dorszy z brzegu:) ).

W końcu pognaliśmy także na rzekę legendę, Mekkę wędkarzy łososiowych Skandynawii – Gaulę. Od kilku dni do srebrnych torped próbowało się tam dobrać dwóch znanych Wam z zeszłorocznej wyprawy na Kamczatkę moich przyjaciół – Andrzej Biernacki i Zygmunt Wnuk.

Rzeka niestety z uwagi na obsunięcie w górze skarpy przez jakiegoś niedorozwiniętego… niosła mętną wodę koloru cementu.

Jerzy Jurkan – zapamiętajcie tą postać! Facet na muchę złowił w swoim życiu już ponad tonę łososi atlantyckich. Ktoś się pochwali podobnym wynikiem? … tak sadziłem;)

Skandynawscy łososiarze lubią sobie odpocząć podczas łowienia. W tamte dni jednak krzesełka z reguły były puste. Ażżż… to zacięcie polskich wędkarzy!;)

Wiele bym dał by ciskać wielkimi imitacjami krewetki tak sprawnie jak Jurek.

Standardowy zestaw na łososia. Tylko ta siódemka na metrowe srebrniaki…

Niestety z tego grona tylko ja nie dobiorę się do kamczackich steelhead’ów w tym roku. Od lewej: Andrzej, Jurek, Zygmunt i… saracen;)

Wspólne śniadanko

Surowa palia w sosie sojowym według przepisu Andrzeja – doskonałość! Oczywiście jemy tylko na platerach;)

Łowcy największych łososi tego odcinka (tylko 700m) mają w zwyczaju na domku wędkarskim wieszać drewniane sylwetki swoich trofeów. Na zdjęciu imitacje łososi atlantyckich 18,5kg (128cm) i 17kg!

W końcu musiało się to zdarzyć – pojechaliśmy do miasta. Na zdjęciu katedra Nidaros w Trondheim

Stare składy nad Nidelvą (również łososiowa rzeka)

Wbrew pozorom, to zdjęcie zrobiła Agata gdy ją uczyłem obsługi drugiego obiektywu. Co sądzicie Panowie? Dobrze dobrane parametry?;)
A swoją drogą już wiem co trzyma Ciesiela daleko na północy przez kilka zimowych miesięcy gdy jest totalnie ciemno;)

I koleżanki znad Nidelvy i nas spłoszyła w końcu zbliżająca się ulewa

Po dwóch dniach nad Gaulą postanowiliśmy ruszyć w kierunku Hitry

Bywa, że takie tunele mają po kilkanaście kilometrów. Wszystko wysadzane dynamitem.

A po drugiej stronie tunelu był już zupełnie inny świat. Pachniało oceanem.

W mijanych laskach aż roiło się od grzybów. Akurat był urodzaj na czerwone kozaki

Obóz nad Atlantykiem

Pół godziny i syta kolacja zapewniona

Mimo, że tak blisko brzegu na kiju miałem jeszcze prawdopodobnie halibuta – wydawał się podczepioną cumą zgubioną przez jakiś statek – końcowy odjazd jednak pozbawił mnie wszelkich wątpliwości. Ryba nie do wyciągnięcia. Nie miałem już nawet siły zmartwić się 6kg czarniakiem, który podczas wyhaczania wyskoczył mi z pontonu

Gęba dopiero się rozchmurzyła na bliższą perspektywę zaspokojenia głodu.

Smażony, świeży dorszyk – to jest to!

Kolejnego dnia zmieniając fjord natknęliśmy się na liliowe jeziorko

Pół godziny łowienia i nic

Może to dlatego

W nowym miejscu…

… natychmiast na maszt powędrowała flaga

I w jej cieniu znów dobrałem się do dorszyków

A te na prawdę Agata złowiła sama! Trzeba było ją widzieć jak trzymała wędkę w pontonie by jej nie stracić:) Dała czadu! Moja dziewczynka!

A gdy nadpływały makrele, brzmiało to tak jakby nadjeżdżała ciężarówka – drobnica w panice wyskakiwała w powietrze…

… gdzie czekały mewy.

A na mewy czekał bielik.

Ja jednak pochłonięty byłem podziwianiem kolorów makreli.

I pomyśleć, że to taka zwykła ryba w naszych rybnych sklepach. Ubarwienie ma fantastyczne!

Tym właśnie skutkuje długie łowienie i zaniedbywanie swej kobiety. Zawsze znajdzie sobie zmiennika do rozgrzewania!;) Amol!

Valsøybrua

Widok z mostu

A w lesie maliny…

po chwili w naszych brzuchach

Ruszyliśmy dalej do Todalsfjorden nad rzekęToaå – tam, podobnie jak na każdej rzece łososiowej, każdy dołek w którym gromadzą się łososie ma swoją nazwę. Bywa, że całe miejscowości w Norwegii biorą swą nazwę od łososiowych miejscówek na pobliskiej rzece.

Mnie jednak interesował górny, pstragowy odcinek Toaå

Mimo, że nie mam w zwyczaju beretowania ryb dwa z wielu pstrągów powędrowały do garnka

Pyszna ucha roznosiła swój apetyczny zapach po całym lesie.

Następnego dnia postanowilismy z Agatką zapolować na pstrągi w górskich jeziorach powyżej wodospadów w Trollheimen

Jeszcze tylko kilka rzutów na dole…

i zasuwamy w górę, powyżej wodospadów.

Widoki super!

Szkoda, że nie słyszeliście tego huku.

Wodospad w wyobraźni Kittelsen’a

Stare pnie ściętych niegdyś drzew w lesie trolli robią za donice. Rosną w nich jagody.

Sędziwe drzewo

Typowa norweska chata z gress tak’em, czyli darnią na dachu

Kittelsen najwyraźniej też tu był.

Po tym mostku przyszło nam przechodzić dwa razy

Nie tak źle?

A co powiecie na to?:)

Niektóre fragmenty szlaku były nad wyraz mało uczęszczane, zarośnięte. I dobrze – większa szansa na pstrągi!

W końcu docieramy do czegoś na kształt kałuży na rzeczce Nauståa


JEŚLI DALSZE ZDJĘCIA SIĘ NIE WCZYTAŁY WYSTARCZY KLIKNĄĆ „ODŚWIEŻ” LUB WCISNĄĆ F5 I POCZEKAĆ CHWILĘ


Są! Niesłychanie małe ale są!

Mały, jeziorowy potokowiec

Woda ładna, przeźroczysta

Ale czy po to było warto dymać taki kawał drogi? Idziemy dalej.

Najpierw przefrunęły nad naszymi głowami dwa kurczaki (aż dziw, że tak małe a już latały) a potem natknęliśmy się na zaalarmowaną, gdaczącą kurę pardwy górskiej (Lagopus muta)

Ptak z Czerwonej Księgi Gatunków Zagrożonych

Dobrze, że natknęliśmy się na ten domek.

Domek na szkicu

Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, ale miał się on stać naszym domem na najbliższe dwie pełne doby.

Podobna chatka na szkicu Kittelsen’a

No i kto znajdzie chatkę zagubioną w górach?

Wieczorem wytargowałem od Agaty kilka godzin i natychmiast z wędką ruszyłem nad jeziorko

Już pierwsze rzuty pokazały, że pstrągów jest mnóstwo!

Niestety większość mizerna, karłowata z wykształconą na pokrywie skrzelowej macro stigmą

W końcu wymiarowych pstrągów złowiłem chyba z 50! Wymiarowych tzn. powyżej 30cm

Ryby stały głównie w ujściach strumyczków, które masowo wpadały do jeziora

Ryby szczere i waleczne – niestety nieduże.

Największy posłużył za śniadanie

Trzeciego dnia nieustannego deszczu postanowiliśmy wracać. Lało i siąpiło na zmianę. Co chwilę musiałem Agatę przenosić przez podniesione strumienie. Na końcu byłem już tak wykończony, że miałem jakieś zwidy. Ni to zakonnice, ni pingwiny… A w końcu wydawało mi się, że widziałem Genowefę Pigwę nawet!;)

Po trudnym zejściu (cały szlak był w końcu rozmokły, strumienie wezbrały, kładki śliskie jak diabli itd.) zachęcony wspomnieniami lipieni znad Femunden kieruję nasze volvo znów w stronę granicy. A tam prawie natychmiast witają nas renifery. I to nie byle jakie byczki.

Były trzy i wydawały się nic sobie nie robić z naszej obecności.

W innym stadku nieopodal były i młodsze osobniki.

Femunden

Zachód słońca nad jeziorem

Kolejnego dnia ruszamy w ujście kolejnej rzeczki

Las dookoła pełen zwierząt – wiewiórek

Krzyżodzioby sosnowe (Loxia pytyopsittacus) – większe i znacznie rzadsze od krzyżodziobów świerkowych.

Dziki renifer na wzniesieniu nad jeziorem Femunden

Jak widać, do podbieraka nie trafiały tylko ryby!

W końcu dotarliśmy pontonem w ujście kolejnej rzeczki – tym razem wyraźnie większej, sensowniejszej. Komary żarły masakrycznie!

Ale za to już pierwszy lipień 45cm wynagrodził wszelkie trudy

Nawet z moskitierą na głowie – prześliczna:)

Ciemny kardynał z humusowej wody

Rzeka płynęła spokojnie, co kilkaset metrów natleniając się przelewem

Wystarczyło to by doskonale czuły się w niej takie lipasy.

Raz w tundrze, raz w tajdze

W końcu zacięcie.

Musiałem po niego wejść do wody

Woda kolor miała świetny. Tylko ostrzejsze promienie słońca pokazywały, że tak na prawdę jest czysta.

Agata szybko chwyciła o co chodzi i z końcem wyjazdu rzuty wychodziły jej coraz lepiej

W końcu zapina lipienia

Kittelsen widział kiedyś coś podobnego;)

Chyba jak każda kobieta, nie wiedziała jak się za niego najpierw zabrać

No w końcu. Trofeum w rękach szczęśliwego łowcy

Norweski kardynał 46cm


Obiecujące miejsce

Najpierw zobaczyłem jak zebrał jętkę majową…

chwilę potem już był mój.

Największy lipień wyprawy! 51cm!

Nieopodal rzeczki w niewysokiej trawie.

Kolacja już się szykuje.

Femunden o północy

Rybołów z rybą w szponach

Krajobraz

Niedaleko ujścia do Femunden – szczupak 69cm na nimfę!


Mieszkał pod tym drzewem. Wziął na obrotówkę. 65cm


W świetle zachodzącego słońca. Poszycie lasu porastał przysmak reniferów – chrobotek reniferowy.

Podobny las w wyobrażeniach Kittelsen’a

Powrót po udanych łowach

Niebo nad norweską tajgą

Motywowani tematem studiów Agaty postanowiliśmy poszukać w końcu Saamów – potomków Lappów, będących koczownikami hodującymi renifery.
Na zdjęciu ich współczesny, letni namiot dzienny

By jednak znaleźć prawdziwe samskie „tipi” należało udać się najpierw wzdłuż przedziwnego szlaku – szlaku trolli

Szlak przedziwny – nafaszerowany ciekawymi znaleziskami. Spójrzcie sami. A wszystko w głuchym lesie.





W końcu Agata znalazła nawet swoją imienniczkę – Hexen Agatę (tłum.czarownica Agata) 🙂

Malina moroszka (Rubus chamaemorus L. ) – roślina ta niegdyś wykorzystywana przez Wikingów jako lekarstwo na szkorbut. Ponadto zawiera diosgeninę – prekursor progesteronu, który znajduje zastosowanie w leczeniu reumatyzmu i artretyzmu. Dziś ściśle chroniona

W końcu, po kilku godzinach błądzenia po lesie i górach docieramy do celu

Kittelsen chyba też był w tych lasach

Pod nieobecność domowników pozwalamy sobie nawet na krótką wizytę w środku! Palenisko jeszcze świeże a cała ziemia pokryta suchymi gałązkami brzozy. Najprostszy sprzęt gospodarstwa domowego…

… suszące się, niewygarbowane skóry reniferów…

… powróz z rzemieni ze skóry renów + zapinka z kości

Na pozostawionym porożu jeszcze ślady krwi

W chacie Saamów

Samska flaga

Zachodzące słońce nad Skandynawią

Kittelsen podobnego zjawiska ma swoją wersję

Na jeziorze Asdammen po chyba 4 godzinach bezowocnego łowienia w końcu sieknął! 51cm.

Palia (Salvelinus Alpinus)

Niestety zginęła.

Ale nie na marne – upieczona na ognisku była wyborna!

Szukając miejsca na nocleg niedaleko Uppsali, dotarliśmy nad nieznane jeziorko. Przy brzegu prawie natychmiast zobaczyłem niewielkie karpie, późnym wieczorem uaktywniły się szczupaki a w nocy coś tak waliło, że mogły być to chyba tylko tołpygi!

Podobne jeziorko narysował Kittelsen

„Na jagody”

I już kompocik dochodzi.

Bayan-goł nad jedną ze Skandynawskich rzeczek

To jest to! Wiązanie muchy palcami całymi brudnymi od jagód. Świetne!

Szwedzki szkier

Bernikle odpoczywające po kąpieli

🙂

Czerwony zmierzch

Katedra w Uppsali


Grób Karola Linneusza – wybitnego botanika

Katedralny witraż

Wspólne zjęcie uczestników wyjazdu, tzn. Agaty i mnie

tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
zdjęcia: Agata i Rafał