Wyobraźcie sobie piratów z Karaibów. Tylko tych prawdziwych- władców mórz z XVIIw. , prących w nocy w górę dziewiczej rzeki płynącej przez dżunglę. Prących by splądrować wspaniałą Granadę. Cicho wiosłują pośród ławicy wielkich, srebrnych ryb – wielkich sabalo. Zostawili swą karawelę w przymorskiej lagunie i przesiadli się w smukłe czółna.
358 lat później ruszyliśmy i my. Nie dla złota Granady, do tego czasu przez piratów złupionej trzykrotnie, niestety również doszczętnie spalonej, lecz dla srebra – srebra rzeki. Ruszyliśmy dla tarponów, zwanych tam „sabalos”. Migrują z morza rzeką San Juan aż do samego jeziora Nikaragua (Niegdyś Cocibolca), nad którym do dziś tętni życiem pierwsze miasto założone przez Europejczyków w Nowym Świecie – Granada właśnie. Żeby było ciekawie, rzekę zamieszkuje spora populacja słodkowodnych tarponów, które potrafią tam dożywać ponad 30 lat! Ich rozmiary wzbudzają respekt doświadczonych mniej lub bardziej wędkarzy. Zupełnie zwyczajne są tam zmagania z tarponami większymi od swych łowców, niestety najczęściej niedoszłych…
By podtrzymać klimat pirackich poczynań w odwiedzonych przez nas stronach świata w relacji znajdziecie też trochę świetnych ilustracji Howard’a Pyle’a – autora również „Wesołych przygód Robin Hood’a”!
Jeśli oglądaliście doskonały „Tapam” o dwóch kolesiach łowiących z belly-boat’ów na muchę ogromne śledziopodobne rybska z pewnością pamiętacie początek filmu. Przykry scenariusz powtarzał się wielokrotnie – branie, zacięcie i szaleńczy hol. Najczęściej jeden, dwa skoki i po rybie. Ryby spadały, zrywały i poniewierały biednego Goza i Kristensena raz po raz. Jakże ciężki początek filmu; udane hole miały się zacząć później. Podobnie było z nami – niestety drugiej połowy filmu się nie doczekaliśmy… Ale powoli…
Co zdołaliśmy jeszcze podpatrzeć to niepozorny kadr z małą żabką przyklejoną do ekranu chyba banku pamięci, na którym widniał napis „April 2010” – to już podpowiadało jaką porę roku wybrać. Koniec pory suchej wiąże się ze stabilną, bezdeszczową pogodą. Myśleliśmy sobie „I dobrze. Przynajmniej się opalimy; woda nie będzie za wysoka; rybka łatwiejsza do zlokalizowania.” Trafiliśmy upalny koszmar i krytycznie niską wodę.
Jak zwykle zaczęło się niepozornie, sielankowo – po hucznej nocy na Ocean Drive w Miami wylądowaliśmy z bolącymi głowami w stolicy Nikaragui.

Managua przy hotelowym basenie.

Jakże miło grzać znów gnaty podczas gdy nadzwyczajnie uparta zima u nas w kraju po prostu nie chce się skończyć.

To jedna z map, która nas natchnęła. Podobne, choć nie tak dokładne i oczywiście starsze mapy prowadziły korsarzy takich jak choćby Henry Morgan z Atlantyku w górę San Juan wypływającej na zachodzie z jez. Nikaragua. Granada leży na północy jeziora.

Mieliśmy dużo szczęścia – akurat załapaliśmy się na „Noc cygar”. Prestiżowa impreza ściągnęła rzesze lanserów przed nasz hotel, gdzie w najlepsze trwał całkiem niezły koncert. Oczywiście były też dziewczyny. Przedstawiam Wam pierwszą nikaraguańską hostessę Bayan-Goł – Monica:)

Tu Monica z koleżanką z obozu win Santa Carolina. Oczywiście Monica lepsza:P

W XVII wieku nie było łatwo o takie dziewczyny – konkurencja nie przebierała w środkach. Na szczęście tamtej nocy panowie byli bardziej zainteresowani cygarami niż dziewczynami 😛

To już jednak było przegięcie!

I w tym przypadku te trzysta lat wcześniej po próbie umilenia czasu takim niewiastom po prostu skończyłoby się marnie;)

Na wszelki wypadek, jako że większość z nas zajęta zajęliśmy się stroną kulturalną tamtej nocy – Nocy cygar. Kapela naprawdę dawała radę.

Kolejnego dnia śniadanie było wręcz idealne do naszej kondycji.

Dołączył też do nas Ernesto – facet miał nam gotować przez najbliższy tydzień w dżungli. Doskonały kucharz i znawca ziół wszelakich:)

Oswojona Konura czerwonoczelna (Aratinga finschi) – wybitnie stadna papużka, szczególnie charakterystyczna dla otwartych przestrzeni bądź miejsc odznaczających się postępującą wycinką drzew.

To już w San Carlos, po 5 godzinach jazdy klimatyzowanym minivanem przez „nowy” bo nieznany nam dotąd kraj. Coś takiego zawsze jest niezłą lekcją poglądową, krajoznawczą i bezpieczniejszą od samolotu.

W San Carlos po krótkim obiedzie przesiadamy się do wspólnej łodzi i spływamy z jeziora Nikaragua w rzekę San Juan, gdzie po półtorej godzinie rejsu dotrzeć mamy do lodge’y.

Jest cień, jest piwko, są i dobre humory.

Nadrzeczne drzewa wyraźnie pokazują jak bardzo spadł poziom wody.

Ameryka środkowa zdecydowanie bliższa Ameryce południowej niż północnej.

Lasy równikowe Nikaragui bardzo przypominają te poznane przed kilku laty w Wenezueli. Nie mają za to wiele wspólnego z wyglądem piętrzącej się po wzgórzach dżungli Boliwii.

Ludzie też mieszkają tu inaczej niż Indianie na południu. Prawdziwa mieszanka ras. W Boca de Sabalos – miejscowości najbliżej położonej naszej lodge’y widywaliśmy rysy indiańskie, mulatów i białych. Powszechnie spotyka się kabokli zajmujących się uprawą ubogich poletek i jeszcze częściej hodowlą krów. Jak na istniejące tam warunki dbają o swe domostwa, uprawiają ogródki, kwiaty ozdobne na gankach itd. Widać jednak na każdym kroku jak bardzo są uzależnieni od życia rzeki i jej corocznych cykli – wzrostów i spadków poziomu wody.

Wyspa na środku San Juan – to tu przeżyję za kilka dni największy wędkarski dramat.

Kormorany (Phalacrocorax olivaceus) na San Juan to plaga większa niż kormorany u nas na Sanie czy mazurskich jeziorach.

Czapla biała (Casmerodius albus) – największa z białych, rozpowszechniona od Kanady na północy po Chile na południu.

Samica Wężówki amerykańskiej (Anhinga anhinga) – odpowiednik kormorana. Zjada podobne ilości ryb, poluje jednak inaczej – pływa pod wodą nabijając ryby na swój ostry dziób! Gdy jest wynurzona nad wodę wystaje tylko szyja z głową.

Tuż pod chatką w lodge

Uchwycone z tarasu chatki tangarki palmowe (Thraupis palmarum) sprytnie uwijające się w ulubionych liściach palm kokosowych.

Tuż przy chacie jeden z często spotykanych bazyliszków (Basiliscos basiliscus)- młody osobnik z jeszcze nieukształtowanym grzebieniem na głowie. Zwany popularnie jaszczurką Jezusa Chrystusa z uwagi na zdolność biegania po wodzie – wykorzystuje ku temu prędkość, szeroki rozstaw palców u stóp i napięcie powierzchniowe wody.

Nie ma to jak budzik w postaci wyjców, schłodzona cola z lodem, która została z wieczora w kubeczku termicznym i takie pierwsze spojrzenie na rzekę.

Wojtek szybko wyśledził ryby – stado machac [maczak] (w Wenezueli- bocony; w Boliwii- jatorany) stało tuż przy przystani łodziowej pod jednym z drzewek, które gubiło zeschnięte drobne kwiaty. Niemal każdy unoszący się kwiatek był zbierany przez machacę.

Poprowadzona obrotówka tuż pod powierzchnią była zabójcza! Pierwsza ryba wyprawy w objęciach zadowolonego łowcy.

Reszta nie miała parcia na ryby – w głowach pływały tylko ogromne tarpony, które zwabiły nas w tak daleką podróż.

Jeden z licznie występujących gekonów. Niestety to nie rodowity, nikaraguański gatunek. To azjatycki gekon zwyczajny (w Polsce znany pod nazwą „gekon cziczak”)- Hemidactylus frenatus. Niechcący sprowadzony w te strony przez Kubańczyków lub co bardziej prawdopodobne przez Panamczyków. Niestety od kilku dekad w dużej mierze zdołał wyprzeć pozostałe dwa, naturalnie tu występujące gatunki gekonów.

W jadalni było ich całe mnóstwo! Uganiały się po suficie za owadami lecącymi do światła żarówek – grrruba wyżera! Jaszczurek tych nie tępi się w Ameryce Południowej z uwagi na oczywistą rolę jaką spełniają – tępią robactwo. Co ciekawe, gekony to jedyne jaszczurki zdolne do wydawania donośnych głosów. Od jednego z tych dźwięków (gek-ko) pochodzi naukowa nazwa rodziny.

Niestety Nikaragua nie jest rajem dla wędkarzy lubiących długo pospać. By załapać się na najlepszą porę aktywności tarponów należy być najpóźniej o 5:30 na wodzie. Zaległości można za to odespać między śniadaniem a obiadem – w porze największego upału. Gdy patrzysz jednak na coś takiego aż cisną się same na usta słowa „Nie ma to jak zapach napalmu o poranku”;)

Środkowoamerykańska „świetlica”.

Kacyk szkarłatnorzytny (Cacicus uropygialis ) uganiający się po dachach zabudowań naszej lodge’y.

Obiadek w doborowym towarzystwie. Nasz kucharz Ernesto wyłaził ze skóry by dogodzić naszym głodnym żołądkom.

Koniec barłożenia – pora na potwora!

Obijanie obijaniem (w końcu to urlop) ale gdy zbliża się łów wszystkie luzaki sprawiające dotąd wrażenie, że ryby są w tym najmniej ważne pokazują że wszyscy jesteśmy z tej samej gliny… AMOK!!! Gorączkowe nawijanie żyłek, sznurów, poszukiwania fluorocarbonowych przyponów, przynęt itd. itp. Skąd my to znamy;)

Jeszcze „zdjęta” w drodze do łodzi samica dzięcioła czerwonoczubego (Dryocopus lineatus).

I już z odpływającej od przystani łodzi – zbierająca budulec na gniazdo nadobniczka drzewna (Tachycineta bicolor). Jaskółka ta przylatuje w te strony tylko na zimowiska w dużych stadach. W 2009 roku w stanie Luizjana w USA zaobserwowano stado liczące z pewnością ponad milion sztuk! Gniazdują w szczelinach skalnych i dziuplach dzięciołów wcześniej budując czarkowate gniazdo z kilku warstw – najpierw grubsze elementy, na nie suche trawy a na końcu zawsze białe piórka! Konkurencja o te pióra jest tak ostra, że w stronach gdzie wielkie stada tych ptaków postanowiły gniazdować widywano domowe kaczki z niemal doszczętnie wyskubanymi grzbietami! Szkoda, że na zdjęciu nie załapała się taka z piórkami w dziobie:) Widać dopiero zaczynała budować gniazdko.

Oddalamy się od przystani. Na zdjęciu dobrze widać zadaszone schody lodge’y. W porze deszczowej taki daszek jest niezbędny.

Ponieważ tydzień przed nami byli tęgo pijący Kanadyjczycy, którzy rozwalili jedną z dużych łodzi byliśmy skazani na łowienie także z małej łodzi. Na szczęście udało się uczciwie podzielić na trzy różne łodzie tak by sprawiedliwie każdy mógł porzucać z każdej. Na zdjęciu Krzysiu z Arturem – 100% muszkarze. Motorniczy oczywiście nie odpuścili by nie rzucić dwóch spinningów:) (dla chłopaków)

I bracia w średniej łodzi trolujący w Boca de Sabalos – Ujściu rzeki tarponów. W tle miejscowość, która niegdyś tam powstała. Wyobrażacie sobie u nas miejscowość o nazwie „Ujście rzeki troci” albo „Ujście rzeki lipieni”?!

Jakże ładniej z dala od zabudowań ludzkich.

Ja tego dnia wraz z Pawłem miałem przyjemność trollingowania z dużej łodzi. Daszek dawał zbawienny cień, mocowania wędek były pod ręką, krzesełka wygodne tylko tak ciężko trzeba było się schylać do coolerka z lodem po zimne piwko;)

Bracia Sulimierscy tamtego dnia postanowili także zapuścić się w Rio Sabalos i sprawdzić co też żyje nieco wyżej w jej wodach – niestety poza niewielkimi snookami [snukami] nic więcej nie chciało brać.

Z powrotem w Boca… – tuż przy bazarze na przystanku (w miejscu gdzie zatrzymują się pasażerskie łodzie motorowe kursujące po rzece – oczywiście jak przystało na tą część świata żaden rozkład godzinowy nie obowiązuje, ale jak zaobserwowaliśmy – na brzegach rzeki nikt nie czeka dłużej niż 2-3 godziny)

No i pierwszy snook w rękach zadowolonego Marcina

Drugi wziął na muchę Arturowi.

A to już w ogrodzie naszej lodge. Mają tam niemałą plantację owoców i przypraw. Tu oczywiście ananas.

A tak rośnie zbiorowo:)

100 metrów od naszych chat była kolonia kacykowców azteckich (Psarocolius montezuma), ptaków występujących tylko w Ameryce Środkowej. Poza koloniami bardzo płochliwe. Potrafią wydobywać charakterystyczne im dźwięki przypominające gulganie i latają z ciężkim łomotem skrzydeł. Na zdjęciu dominujący samiec pilnujący kolonii. Łacińska nazwa pochodzi od imienia cesarza Azteków – Montezumy II

Drzewo Almendro (Dipterix panamensis) – drzewo charakterystyczne znów dla Ameryki Środkowej. Uzależnione od występowania dwóch zwierząt – wielkich owocożernych nietoperzy (Artibeus lituratus) i aguti. Tylko one są w stanie przenieść pestki owoców tego drzewa w swych żołądkach na tyle daleko od drzewa matki, że pestki te wykiełkują i wyrośnie dorosłe drzewo.

Do połowy lat 80-tych minionego wieku drzewa te jako jedne z najtwardszych i najcięższych na świecie były bezpieczne. Dopiero po wprowadzeniu do produkcji pił technologii diamentowej zaczęto te piękne drzewa wycinać do budowy mostów tudzież produkcji ekskluzywnych kijów golfowych itd. Drzewa te do gniazdowania szczególnie upodobały sobie ary oliwkowe (Ara ambiguus). Niestety podejrzewa się, że wraz z wycięciem drzewa gniazdujące na nim ptaki przestają gniazdować albo zdychają. Nigdy jeszcze nie zaobserwowano tej samej pary po wycięciu drzewa Almendro, na którym mieszkały!

Dla miłośnika fotografii przyrodniczej znalezienie się w takim miejscu to zabranie do nieba wraz z butami!

Kolejny bazyliszek – tym razem dorosły z dobrze wykształconym grzebieniem na głowie. Zwróćcie uwagę na długie palce, które szeroko rozstawione pozwalają mu biegać po wodzie.

Maleńki Klinodziobek szary (Todirostrum cinereum) – drobna tyranka, pospolita w ogrodach i na plantacjach Ameryki Środkowej.

Kleszczojad bruzdodzioby (Crotophaga sulcirostris) – charakterystyczny dla pastwisk i otwartych przestrzeni, poszukujący głównie szarańczaków. Ptaki zamieszkujące tropikalne lasy jak ten wyspecjalizowały się w polowaniu na szlakach mrówek koczujących. Co ciekawe – do 4 par tego gatunku potrafi zbudować wspólne gniazdo a potem wspólnie wysiadywać jaja i żywić pisklęta.

Szmaragdzik brązowosterny (Amazilia tzacatl) – jakże wdzięczny koliberek. Każdego dnia, szczególnie w trakcie posiłków, przy jadalni obserwowaliśmy jak się uwijają pośród kwiatów spijając nektar, bądź goniąc jeden drugiego, w obronie „swoich” kwiatów.

Owoc kakaowca – to z jego startych nasion wyrabia się popularne kakao, które szczególnie jako dzieci piliśmy wraz z mlekiem. Niektórym zostało do dziś;) Na zdjęciu owoc Forastero – najpopularniejszej, wytrzymałej odmiany o mocno czekoladowym ale krótkotrwałym aromacie. Najbardziej cenione Criollo mają owoce podobne ale jakby bardziej pomarszczone.

Widać ptaki również upodobały sobie ziarna kakao

Okazała i pięknie ubarwiona samica Nephila clavipes (zwróćcie uwagę na charakterystyczne „pomponiki” z włosków na jej odnóżach) oraz jakże mniejszy, wiele ryzykujący samiec przy jej tylnim odnóżu. To może być jego ostatni numerek – czego się jednak nie zrobi jak najdzie ochota;)

Owoce orchidei, które znacie – laski wanilii.

Narada wędkarska w świetlicy.

Paweł się zmęczył rybami, wyciągnął się na hamaczku i jak przystało na miłośnika psów wszelakich zajął się smyraniem pupilka, jakkolwiek to brzmi:P

Pyle widział coś podobnego oczami wyobraźni. O taka gitara! Tego nam brakowało!

Nie ma to jak skryć się w cieniu przed żarem lejącym się z nieba!

W końcu młodszy brat się wkurzył nicnierobieniem i ruszył.

Po godzinie trollingowania wkurzył się kolejnym nicnierobieniem i postanowił porzucać pomiędzy ławicą tarponów, które raz po raz wynurzały się jakby naigrywając się z wędkarzy. Tym razem jednak jeden zagryzł!

Na zdjęciach ryba holowana, jednak praktycznie każdego ranka dookoła łodzi czy to stojących na kotwicy, czy płynących podobnie wynurzały się dziesiątki ryb. Ogromnych ryb! Bliżej, dalej – metr od łodzi, 10 metrów od łodzi. Wynurzały się pojedynczo, czasem w parach a nawet w trójkach niczym w pływaniu synchronicznym. Dokoła było ich multum i z reguły… nic!

W okresach słabego natlenienia wody tarpony potrafią oddychać powietrzem atmosferycznym za pomocą pęcherza pławnego i może to było to – nie brały bo walczyły o to by się nie udusić – stąd też „delfinkowanie”.

Tarpon po braniu pływa sobie jak chce. Potrafi popłynąć kilometr w górę rzeki, potem wrócić i spłynąć kolejny kilometr…

Trzeba płynąć za nim i uparcie pracować kijem pompując rybę w przeciwną stronę niż ta płynie.

Tylko uwaga!!! Bo lubi skoczyć!

Najczęściej po pierwszym wyskoku jest „pozamiatane” i można sączyć piwo dalej. Tarpony maja cholernie twarde pyski – jakby ze szkła! By dobrze je zaciąć trzeba mieć wiele szczęścia.

Każdy wyskok, czy taniec ryby na ogonie poprzedzony jest gwałtowną ucieczką od łodzi. Ryba jakby w pewnym momencie traciła cierpliwość, odjeżdżała i za chwilę ogląda się coś takiego w powietrzu. A tarpon to właściwie nie ryba – to ZWIERZĘ! Przynajmniej duży tarpon.

Hol tarpona to prawdziwa próba dla sprzętu – nie ma mowy by jakieś ogniwo było słabe. Jakiekolwiek kompromisy mszczą się okrutnie.

Ryba Marcina zagryzła wahadło, które widzicie na zdjęciu. Najczęściej jednak używaną przynętą były różnych kolorów Shad Rapy Rapali. Doskonale sprawdzały się także większe modele Executor’ ów Salmo. Szczególnie „lusterka” (jakby chromowane).

Dokładnie tak wygląda „delfinkujący” tarpon.

Płetwy ma ościste i mocne. Sam holowałem ponad godzinę tarpona 1,80m zahaczonego za płetwę grzbietową – to dopiero była męka!

Marcinowi po ponadgodzinnym holu rybka po prostu się spięła! Sic! Nasi przewodnicy w końcu zaczęli nas pocieszać, że jeśli holowana ryba skoczyła to jest zaliczana na poczet wędkarza! Masakra! Wiarygodność podawanych w internecie statystyk łowionych ryb gwałtownie została zweryfikowana! Pytanie „Czy Twój tarpon skoczył?” miało powtarzać się jeszcze wiele razy.

Tak zszarganych nerwów nie jest w stanie ukoić nawet tak niecodzienny widok. Samica kolibra na gnieździe – znów szmaragdzik brązowosterny.

Zwróćcie uwagę jak gniazdo zabezpieczone jest pajęczynami!

Kolibry te składają zawsze dwa jaja, które po 15-19 dniach troskliwej ochrony (samica wysiaduje w dzień chroniąc przed przegrzaniem, w nocy przed przeziębieniem, wtedy też śpi) się wykluwają a po kolejnych 20-26 dniach młode jak wszystko pójdzie dobrze wyfruwają z gniazda. Jakie były duże? A pamiętacie z dzieciństwa torebki prażonego ryżu?

Amator gniazdujących kolibrów i innych ptaków – bazyliszek.

Na obiad szaszłyczki popijane naturalnym sokiem wyciskanym z owoców zerwanych tego samego dnia w ogrodzie.

Rzut okiem na sypialnie. Wygodne, szerokie łóżka codziennie ścielone przez personel lodge’y; wentylatorki (prąd przez całą dobę); dodatkowo duże aneksy salonowe, prysznice na tyle duże że można się położyć – jeszcze w takich warunkach na wyprawie wędkarskiej nie przebywałem.


Żeby jeszcze ryby żarły!

Ciekawostka: Na zdjęciu widzicie znów gekona domowego z Azji. W odróżnieniu od reszty widzianych przez nas nad San Juan gekonów ten był niebieski. Otóż jaszczurki te potrafią zmieniać zabarwienie. Z reguły jaśnieją gdy są zaciekawione lub zwiedzają obcy im teren, ciemnieją gdy są zaniepokojone lub mają zły stan zdrowia. Widać – tego Wojtek tak zagonił w róg, że się chłopak zdenerwował. Albo zaszkodziły mu kłęby intensywnie pachnącego dymu z takich dziwnych papierosów z Jamajki, które przyniósł Ernesto;)

Inny lokator jednej z naszych chat – Microcentrum costaricense. Dziwny pasikonik udający liść drzewa – zjawisko to nazywamy oczywiście „mimezją”

Inne „pasikoniki” – przyszły na popas do rzeki; napić się a przede wszystkim ochłodzić.

My na ochłodzenie mieliśmy lepsze pomysły – po prostu wskoczyć na łódź i przypaździerzyć na pełnym gazie tak by oczy łzawiły! „Mas rapido! Mas rapido!”

A by tą samą łódź zakotwiczyć pomysł mieli nasi genialni motoristas. Zbyt lekką kotwicę wspomagał ciężarem… akumulator!

Mama z synkiem wracająca z połowu ryb – jakże wdzięczny widok.


Może nie były to tarpony ale tamtego dnia mieli z pewnością więcej brań od nas wszystkich razem wziętych.

„Zaraz, zaraz! Ale na co łowili?!”

Paweł: „A z resztą… nie ważne…”
Artur: „Czekaj – czy ja nie byłem u niej w mieszkaniu?”

W końcu Paweł nie mógł na to patrzeć. Zacisnął zęby, zmarszczył brwi i zaciął szarpiącą się wędkę w mocowaniu łodzi. Shad Rap w trollingu okazał się skuteczny także na średnie snooki.

W promieniach zachodzącego słońca.

Pora kiedy rybacy spływają do domu. My będziemy łowić jeszcze przez kilkadziesiąt minut po zachodzie słońca. Do bazy zjedziemy jak zwykle już w ciemności.

Trzeba się podzielić bagażem doświadczeń, opowiedzieć sobie ile to –dziesiąt, -set tarponom się podawało muchy, woblery, blachy i inne tałatajstwo a te jak zwykle miały nas… pod ogonem.

Oj kiedyś chłopaki nie mieli takich nerwów i takiej cierpliwości. Pewnie jako lider skończyłbym marnie:P

Znów dobra kolacja i ziółka od Ernesto miały skutecznie ukoić nasze skołatane nerwy.

A o poranku, w pierwszych promieniach słońca…

… znów na wodzie.

Łowy czas zacząć.

My jeszcze przed śniadaniem ale kajmany w rzece właśnie je rozpoczęły.

Bracia znów na średniej łodzi poniżej Boca de Sabalos.

W końcu Marcin łowi najsmaczniejszą rybę dżungli – curvinatę. Niestety jej wielkość pozostawia wiele do życzenia.

Starszy brat, czy raczej „wielki brat” nie zwlekał z ripostą.

Brzuch przy brzuchu – snook z Rio San Juan i chłopak z Warszawy. Ależ ciekawie krzyżują się drogi dwóch istot z dwóch różnych światów.

Nasz motorista – Camilio wskazał coś wysoko na niebie. Było ich 4. Przelatywały z jednej strony rzeki na drugą mocno falistym lotem. Intensywne trzepoty skrzydeł przerywały krótkie szybowania.

Jeden z tukanów tęczodziobych (Ramphastos sulfuratus) usiadł na drzewie i zaczął klekotać dziobem jak bocian – przypominało to trochę grę kastanietów.

Na drugim końcu korony drzewa przysiadła druga para i… tak nagle jak się pojawiły w zasięgu wzroku tak znikły. Co za spotkanie! Przepiękne ptaki! Potrafią poza owocami i owadami upolować nawet węże, jaszczurki czy pisklęta innych ptaków.

Tymczasem w dole rzeka tętniła życiem – tarpony jak co dzień grały nam na nosie raz po raz delfinkując, czaple zajmowały miejsca na mieliznach i kamiennych podwodnych groblach.

Młody osobnik pewnie czapli modrej ale zastrzelcie mnie a pewności mieć nie będę:P Za to woda jak się skrzyła!

Czapla w wodzie wygląda jednak znacznie lepiej.

Kolejny zakręt Rio San Juan – co ciekawe, spływał tą rzeką sam Mark Twain, który opisał tę podróż dla dziennika w San Francisco. Szczególnie zachwycony był jeziorem Cocibolca (dzisiaj Lago Nicaragua), z którego rzeka San Juan wypływa i podąża do Morza Karaibskiego.

My szczególnie zachwyceni byliśmy brzegami rzeki, chyba żeby wspomnieniami sięgnąć noc cygar w Managui;)

Płynący niewielki lecz zabójczy fer-de-lance, dokładnie Bothrops asper. Uważany za bardziej agresywnego i mniej przewidywalnego od żararaki lancetowatej (B.atrox). Nie dość, że zdezorientowanego człowieka potrafi gonić to może ugryźć powyżej kolana, dodatkowo strzyka jadem na 1,8m!

Tam właśnie wąż zmierzał. Płynął w kierunku niewielkiego, mocno zarośniętego dopływu, w ujściu którego kręciły się i tarpony. Kto wie – może jakby przedrzeć się przez drzewa dopłynęłoby się do jakiejś zapomnianej laguny, może pełnej pielęgnic guapote (rainbow-bass). Niestety nie odważyliśmy się – żararaki powszechnie spotykane są pośród gałęzi drzew.

Skupiliśmy się na trollingowaniu w głównej rzece i fotografowaniu przelatujących jak zwykle popołudniami (zmieniają lokacje z dziennych na nocne) papug.

Konury czerwonoczelna (Aratinga finschi) – tym razem w naturze. Czyż nie piękniejsze?

Bekaśnica (Aramus guarauna) – długi, nieco zagięty na końcu dziób tego ptaka służy do wyciągania słodkowodnych ślimaków ze skorup bez konieczności ich zgniatania.

Płyniemy w kierunku dopływu San Juan – rzeczki wypływającej z Kostaryki zwanej Poko Sol.
Upał wymusza na białym wędkarzu bezwarunkową ochronę przed słońcem.

Brzegi tropikalnej rzeki dla przeciętnego Europejczyka trzeciego dnia pewnie stałyby się nudne, ale nie w Nikaragui. Jak wspominał przed wyjazdem Sławek Bobula, który był tu wiele lat przed nami – przyroda nas zachwyci. I faktycznie tak było – za każdym zakrętem można się było spodziewać kolejnego ciekawego zwierzaka, nawet jaguara!

Samiec wyjca złotopłaszczowego (Alouatta palliata palliata) – ależ milusia gęba!:)

Miłośnik fotografii przyrodniczej bardziej ucieszy się z takiego zdjęcia niż z fotki dziewczyn z początku tejże relacji. Ale ja do takich nie należę 😛 😉

Możliwe, że to Scynka środkowoamerykańska (Mabuya unimarginata), choć bardziej prawdopodobne że to jeden z gatunków odkrytych rok temu! Sfotografowany przez Wojtka! Rok temu w kwietniu odkryto 24 nowe gatunki scynek obu Ameryk i wpisano na raz do literatury naukowej. Ostatnim razem udokumentowano istnienie nowych 20 gatunków gadów w 1800 roku!

Rio Pocosol – przez chwilę byliśmy w Kostaryce. Niestety rzeczka nie obdarzyła rybką.

Pocosol – Małe Słońce/Słoneczko. W tym miejscu pouprawiam trochę prywaty i pozdrowię… Marysię:)

Wygrzewające się żółwie błotne Trachemys venusta uhrigi

Jedne ze skutecznych woblerów na Rio San Juan.

Jak zwykle wraz z Pawłem wracamy z rybałki ostatni. Jak to się mówi – kapitan tonącej łajby opuszcza mostek ostatni. Tarpony wciąż mają nas w nosie.

I znów oczekiwanie na obiad – ależ to są męczące rzeczy. Trzeba polewać drinki, prosić panie z kuchni by doniosły lodu, colki…

Koliberek wciąż na gnieździe – niestety nie wstrzeliliśmy się w końcówkę tych 16 dni wysiadywania jaj. Wyklucia się nie doczekamy.

Panie i Panowie – przedstawiam Wam rum, który zdetronizował panamski Abuelo, którym byliśmy zachwyceni od lat. Flor de Cana czyli „Kwiat trzciny” to najlepszy rum na świecie! Jeśli kiedykolwiek będziecie się zastanawiać nad wyborem dobrego trunku a butelka Flory będzie stała na półce rzucajcie się szczupakiem!!! DOSKONAŁY – sam z lodem, z lodem i colą, z lodem, colą i limonką. Polecam! Entuzjastą cygar sporym nie jestem ale jak to niedawno napisała Maja Kossakowska: „Prawdziwa przygoda pachnie morzem, dymem cygar, skórą, drewnem i aromatem roślin, które nigdy nie wyrosną na twoim podwórku”. A Nicaragua to przygoda z całą pewnością.

Wspaniały egzemplarz kajmana okularowego (Caiman crocodilus). Tej wielkości zwierzę musi mieć już kilkanaście lat.

Łódź na ryczącym silniku stała w nurcie trzy metry przed zwierzakiem a my cykaliśmy mu foty. W końcu stracił cierpliwość.

Tego samego dnia kilkaset metrów niżej:)

Wystarczy dojść do łachy na środku rzeki i można się dobrać do machac.

Czasem do ciekawszego miejsca dopływałem wpław – szkoda było odpalać wielką łódź, która i tak wszystko by popłoszyła. A że w pływaniu trzeba mieć dwie ręce wolne…

No tak – dużej różnicy nie ma ale tu widzicie samicę wyjca. Co ciekawe, wyjce to jedyne małpy Ameryki Środkowej zjadające duże ilości liści.

Samiec (poniżej) może osiągnąć 10kg wagi, samica (wyżej) wyraźnie mniej.

Chcielibyście zobaczyć ponad metrową złowioną niszczukę (gar aligator)? Ja też.
Oczywiście fatum wciąż nad nami wisiało i Wojtek po kilkuminutowym niezapomnianym holu gara stracił.

Krótkie chwile niepewnej radości.

Pozostało kontemplować zachód słońca.

Ewentualnie dziabnąć snooka na marne pocieszenie. Hol snook’ów zawsze jednak należy do przyjemności. Ryba ucieka silnymi zrywami do kryjówek, z których zwykła atakować ofiary.

Nie ma to jak pocieszyć się w świetle lamp na tarasie.

W świetle latarni według Pyle’a.

Znieczulacze wszelakie.

Spotkanie w drodze do jadalni na kolację.

Ropucha olbrzymia zwana też Agą (Rhinella marina) potrafi osiągnąć wagę 2,5kg. Ma ona produkujące toksynę gruczoły, a kijanki w przypadku połknięcia są wysoce toksyczne dla większości zwierząt. Niegdyś introdukowana w celu tępienia szkodników sama się nim stała i szczególną uwagę zwraca się na ginięcie rodzimych drapieżników w wyniku kontaktu z jej toksyczną skórą, także w przypadku połknięcia.

Którejś nocy rozweseleni ruszyliśmy łodzią na wyspę vis a vis lodge’y by łapać kajmany. Przypomina to łapanie kur w kurniku – najpierw światłem latarki po oczach i po cichu człowiek zbliża łapkę i… caps!


Na większe szykowaliśmy pętelki ale w ich łapaniu mieliśmy tyle szczęście co przy tarponach. Może i dobrze.


Kolejnego ranka.

Sensowna muszka na tarpona, choć w zaistniałych warunkach każda była właściwie bezsensowna.

Czapla biała (Casmerodius albus). Z pewnością samiec bo uchwyciłem go na gorącym uczynku jak… się odlewał;)

Sprzęt mieliśmy właściwy – dawał radę podczas całodziennych rzutów i holi, niestety ciągle bezowocnych.

Dwóch amigos – Pablo i Arturo pod niebem pełnym cumulusów.

Któregoś popołudnia postanowiliśmy spłynąć nieco dalej w dół zobaczyć co też powstrzymuje tarpony przed dotarciem z morza na wysokość naszego łowiska. Dotarliśmy do bystrzy odkrytych przez niską wodę na wysokości Fortalezy (fortecy) El Castillo.

Fortaleza El Castillo w całej okazałości. Powstała w 1675r w celu ochrony miasta Granady nad jeziorem Cocibolca w górze, gdzie składowano złoto wydobywane w Ameryce Środkowej. To z Granady właśnie złoto miało być transportowane dalej do Hiszpanii. Wraz z El Castillo nad brzegami San Juan powstał cały ciąg mniejszych fortec, które miały powstrzymać rajdy piratów z Karaibów.

Miejscowość ta słynie w całym kraju a forteca znajduje się nawet na banknocie 10 kordób.
Uliczki miejscowości tej należą do bardzo spokojnych (w ogóle Nikaragua jest zaliczana przez Interpol do najbezpieczniejszych krajów tego regionu świata).

W 1849 roku w Stanach Zjednoczonych wybuchła gorączka złota. Dotarcie z zachodniego wybrzeża (np. Nowego Jorku) na wybrzeże Pacyfiku (Kalifornia) zabierało wówczas ponad 3 tygodnie bardzo ryzykownej podróży szlakami lądowymi. Droga morska okazała się znacznie bezpieczniejsza, wygodniejsza i co ważne – szybsza (przynajmniej tydzień). Niemal natychmiast znalazł się wizjoner Cornelius Vanderbilt, który stworzył żeglugę parową na wodach San Juan. Należy pamiętać, że kanału Panamskiego jeszcze nie było. Trzy przełomy takie jak ten w El Castillo z czasem zaczęto omijać torami. Kiedy powstały kolej przerzucała pasażerów i towary do kolejnego parowca za bystrzami. Na zdjęciu koło pociągu obsługującego jeden z takich przerywników w rejsie.

Fortu w latach jego świetności strzegło kilka tuzinów dział i ponoć aż 10 000 żołnierzy.
Siał postrach pośród piratów, indian i Brytyjczyków, którzy wówczas dość mocno walczyli o wpływy i bogactwa w Nowym Świecie.

Rzeka poniżej bystrzy, zwanych „diabelskimi”. Niestety tam pewnie też jeszcze nie było tarponów morskich ponieważ w drodze do morza istnieją jeszcze dwa podobne przełomy z pewnością mocno zakłócające migrację ryb. Duuża szkoda!

El Castillo i widoczne w wodzie łodzie autobusy – w porze suchej, w jakiej żeśmy wówczas tam rezydowali pasażerowie płynący do/z ujścia San Juan muszą pieszo obchodzić bystrza i przesiadać się do łodzi poniżej/powyżej.

Ekipa wyprawy 2013 – od lewej: Artur, Marcin, Wojtek, Paweł i ja. Krzysia niestety zmogła jakaś bakteria pokarmowa i nie pchał się w upał.

Spojrzenie na rzekę San Juan z barokowej fortecy (gdy powstawała u nas zaczynał panować Jan III Sobieski).

Czyżby tu był i sam Howard Pyle? Tak to jest gdy ktoś się dobiera do Twojej kobiety.

Wieża rycerska.

Działo, które strzelało do Jack’a Sparrow’a;) Żartuję. W rzeczywistości jednak z pewnością ostrzeliwało pirackie statki. Niestety Fortaleza nie uchroniła wspaniałej Granady przed kolejnymi najazdami piratów. W 1685 francuscy i brytyjscy piraci połączyli swe siły, wylądowali na wybrzeżu Pacyfiku i ruszyli marszem na złote miasto. Granada niestety została wówczas nie dość, że splądrowana to jeszcze doszczętnie spalona.

Rankiem 26 lipca 1762 wybuchła bitwa o rzeke San Juan. Brytyjczycy wraz z Indianami Moskito uderzyli na fort 7 dużymi łodziami i kilkunastoma czółnami. Niespodziewanie zmarłego 11 dni wcześniej dowodzącego garnizonem zastąpiła jego dziewiętnastoletnia córka Rafaela. Bitwa trwała 6 dni a 19 lat później król Hiszpanii Karol III wydał dekret nakazujący dozgonną wypłatę pensji wówczas już nie tak młodej obrończyni Fortalezy.

Po zwiedzaniu znów zabraliśmy się do roboty…

Tzn. picia piwa na łodziach i trollingowania do zapadnięcia zmierzchu.

W końcu też trafiliśmy na bezwietrzną noc i mogłem porobić coś sensowniejszego. Wcześniej lekki wiatr tak ruszał liśćmi palm, że zdjęcia wychodziły marnie.


A o poranku gęsta, wilgotna mgła.

Bardzo ciężko się nawiguje pośród mielizn przy tak niskiej wodzie i tak słabej widoczności.

Piraci taką kolumbryną zaryliby już po kilkuset metrach od wpłynięcia w rzekę.

Czaple stały już na swych posterunkach.

Doskonałe miejsce tuż powyżej zwalonego drzewa. Tarpony wychodziły tu z szybkiej rynny na spokojniejszą wodę i delfinkowały wokół łodzi jak głupie. Widać było jak pływają bo marszczyły grzbietami płytką wodę. Prześwietne zjawisko.

I tak rzucasz i rzucasz a te mają wszystkie muchy w nosie.

Bandera Nikaragui znajduje się niemal na każdej jednostce pływającej po wodach San Juan. Chyba tylko czółna nie mają takowych.

I owo, wspomniane drzewko – tu zapiąłem największego tarpona z jakim miałem do czynienia. Jednocześnie była to największa ryba życia! Ach…

Kolejny samiec wyjca. Samce tego gatunku mają powiększoną kość gnykową w obrębie szyi blisko strun głosowych co potęguje wycie. Małpy te wyją w celach komunikacyjnych, oszczędzając miast tracić energię przez przemieszczanie i zmniejszyć ryzyko potencjalnej konfrontacji z innym stadem. Wielokrotnie gdy cichły zabawiałem się wyjąc jak nienormalny – odpowiedź była zawsze i natychmiast.

Kolejny autobus zasuwa w górę rzeki. Pasażerowie płynący z wypływu z jeziora do ujścia do morza (San Juan del Norte) muszą pokonać 199km i zabiera to około 20 godzin!

Wyjce są raczej mało mobilne – zachowują energię na trawienie ciężkostrawnych liści. Te spotykane na owocujących drzewach widywaliśmy przez kilka dni. Mając dostatek pożywienia nie ruszały się z nich w ogóle. Zatem takie widoki były raczej rzadkością.

I hop! Ręce w locie zawsze wyciągnięte i przygotowane do łapania gałęzi.

Czy jaja mogą szybować?

No tak… Entuzjastą teorii Darwina jakoś nie jestem ale jak porównuję to zdjęcie ze zdjęciem powyżej… 😉

Nie opuszczając kręgu tematycznego związanego z ptakami… Widzicie zimorodka – rybaczka obrożnego (Ceryle torquata), który właśnie upolował machacę. Sam nie wiem jak zdołał ją przełknąć. Ryby przecież połykają w całości.

I kolejny samiec wyjca – prawdziwy strażnik tajemnic dżungli. W Nikaragui jest ich bez liku – brak tu indian polujących na nie. Drapieżników im tu zagrażających nie ma wiele – raptem harpie wielkie i dzikie koty, np. jaguary czy oceloty.

I w tych pięknych okolicznościach przyrody Arturo, a przy nim może licząca, że coś dostanie biała czapla.

Chruścielak szaroszyi (Aramides cajaneus) był często przez nas widywanych pośród korzeni nadrzecznych drzew przypominających mangrowce (mangrowce to jednak lasy tylko w pasie przymorskim). Na zdjęciu ptak ten wertujący fragment błotnistego, nieco wyższego brzegu.

I znów kajman, tym razem jednak cierpliwie pozujący w niezłym nieco przyostrym świetle.

Kajman okularowy swą nazwę zawdzięcza dobrze widocznemu na zdjęciach poniżej kostnemu tworowi przypominającemu poprzeczkę okularową.

Szacuje się, że na świecie jest ich jeszcze milion.

Mały starter przed obiadem dla sześciu chłopa – była bitwa na noże i widelce!

Coś takiego;)

Po obiedzie znów na ryby ale najpierw…

… trzeba było kupić od pani w Boca de Sabalos lód do coolerka z piwkiem.

„A ci znów na rybach!” – myśleli tak oni o nas i my o nich.

Jeden z naszych motoristas – Dayton, ochrzczony przez nas jako „Sławek”, podczas telekonferencji. Jestem pewien, że połowa dochodów nikaraguańskich operatorów komórkowych pochodzi od chłopaków z naszej lodge’y 😛

Wpatrzcie się dobrze w to zdjęcie. W dali nad wodą zobaczycie taką brunatną łunę. Nie, to nie trzciny czy jakieś tam rośliny. To rójka chrusta!!! Przed zmierzchem wylatywało tego tyle, że gdy wracaliśmy z połowów trzeba było siedzieć tyłem do kierunku jazdy, w przeciwnym razie człowiek na kolację nie zmieściłby już nic więcej!

A kolacyjki ciągle niczego sobie.

Poranek zaczął się właściwie!

Test sprzętu zdany na piątkę.

Prawie dwie godziny holu ryby podhaczonej za płetwę grzbietową! Tarpon był już tak zmęczony, że „miałem go w kieszni”.

Ryba z pewnością dłuższa ode mnie (183cm). Po serii błędów naszych, także motoristy (walka by odłożył osękę) ryba poniekąd na własne życzenie spadła…



Tego dnia lodge odwiedził pewien starszy Amerykanin. Widać było, że przyzwyczajony do komfortu, poważny jegomość. Po dwóch godzinach trollingowania zrobił coś co naszej szóstce nie udało się od 5 dni – zapiął i wyholował tarpona!

Popatrzcie na łuski tego prehistorycznego zwierzaka.


To nie byle śledzik.

Ryba niestety podczas reanimacji ponoć padła. Duży żal tak pięknego stworzenia. Takie rzeczy jednak ponoć się zdarzają – bywa że wysiądzie serce wielkiej ryby. Z jednej strony odechciewa się wędkowania, z drugiej człowiek łapie się desperacko możliwości cyknięcia foty z tak poważnym przeciwnikiem.

Paweł przez chwilę nawet zapomniał, że jest żonaty!;)

Wielka ryba w rękach Marcina. Zwróćcie uwagę na długi promień wyrastający z płetwy grzbietowej. Tarpon (Megalops atlanticus) należy do jednych z najstarszych ryb (pochodzi z jury), dorasta do 2,5m i ponad 160kg! Zatem ten był średniakiem!!!

Co ciekawe mięso tarponów jest bardzo nieciekawe i zupełnie niepoważane nawet pośród ubogich społeczeństw. Dlatego też różne populacje tych ryb na świecie, czy to u wybrzeży Afryki czy w basenie morza Karaibskiego i okolicach nie są w żaden sposób zagrożone. Nikt ich nie kłósuje, nie zabija, również w Rio San Juan. Tam sobie po prostu rosną. Właściciele lodge’y byli bardzo niepocieszeni zabitą (zdechłą) rybą i nieźle musieli się naprosić by wątpliwy podarunek przyjął jakiś wieśniak.

Tak, tak – catch&release w tych stronach świata to stara, poważana metoda.

Tymczasem tuż przy chacie mą uwagę przykuł jakiś przeciągły hałas. Coś strasznie skrzeczało przez kilkanaście minut. Byłem świadkiem małżeńskiej awantury.

W końcu jedna z papużek Tovi, zwanych też stadniczkami brązowoskrzydłymi (Brotogeris jugularis) się poddała i…

… obrażona zmieniła patyk. Nie trwało to jednak długo gdy…

… wróciła do partnera i… bach!

Ta po prawej to pewnie samiczka bo zamyka oczy w trakcie całowania, ta po lewej widać że wzrokowiec;)

No i nie ma to jak wspólna kąpiel po małym tete-a-tete;)

Podobna sytuacja miała miejsce kilka dni wcześniej w San Carlos! Obyło się wówczas bez ślimaka;)

Tak – jakie czasy tacy piraci.

– Mówiłeś coś?!
– Nie; przepraszam Marcinie… 😛

Mimo że rybki poza snookami i machacami nie umieliśmy złowić kuchnia zadbała byśmy tak czy inaczej posmakowali czegoś dobrego.

Guapote – jedna ze smaczniejszych ryb dorzecza Rio San Juan na talerzu.

Jeszcze tego popołudnia z Pawłem byliśmy świadkami kolejnej awantury. Awantury o drzewo!

Widziany z daleka przez kontrastowe ubarwienie czepiak nikaraguański (Ateles geoffroyi geoffroyi), nie pojadł długo owoców. Wybitnie masywniejsze, choć mniej zwinne wyjce szybko go odstraszyły.

Wyjce mają bardzo dobrze rozwinięty węch. Owocujące drzewo są w stanie wywęszyć z odległości 2km, a gdy się już na nim znajdą. Uważnie obwąchują każdy owoc niczym kwiatek po czym rozpoznają który jest bardziej dojrzalszy, który nie.

Weryfikacja jest bardzo dokładna ale jest też w czym przebierać.

Resztki owoców, które spadały do wody pod koroną drzewa z pluskiem były zjadane przez maczaki. Zaniepokojona czapla zielona (Butorides s. virescens) na drzewku poniżej musiała uważać na głowę. Ptak ten potrafi łapać ryby wcześniej je nęcąc – używa do tego skórek od chleba, jętek czy piórek! Normalnie fly-fishing!

Zachęceni złowioną przez Amerykanina (do tego czasu nazwanego Senor Hemingway) rybą pod El Castillo postanowiliśmy rano skupić się w rejonie fortalezy. Branie nastąpiło podczas jednego z pierwszych rzutów.

Siedzi!

Ryba wzięła zamaszystym pobiciem i szybko odjechała kilkadziesiąt metrów pod przeciwległy brzeg. Bez wątpienia tarpon.

Pochodziła, pochodziła i odjechała jeszcze dalej. A że większość dalszych zrywów tarponów kończy się wyskokiem tak i ten postanowił sobie skoczyć. To by było na tyle! K…!

Tak – koledzy wzpółczuli…

Tak – człowiek później próbował zapomnieć o kolejnej przegranej zatapiając się w pudełkach kolegów, bądź…

… innych równie kolorowych rzeczach. Dopiero kolor bursztynowy Flor de Cani zdołał uspokoić drgające ręce.

Po południu znów fortaleza El Castillo.

Postrach piratów w całej okazałości.

Ryby – porażka ale cała reszta jakże wdzięczna. Kobitki w domu zadowolone z latynoskich opalenizn będą na pewno. I chyba były:)

Pamiętacie niegdyś opisywaną przez Mariusza historię o dziewczynie z wiadrem? Leciał za tajmieniem na Syberię; w Turze uciekł grupie samolot. Przygnębionym zatem przyszło czekać wiele godzin na kolejny w wąskim korytarzyku. W pewnym momencie tej dołującej sytuacji klikając szpileczkami przeszła znana ze swej urody dziewczyna pracująca na lotnisku (ten kto był będzie wiedział z pewnością o kogo chodzi). Świadoma swej urody dziewczyna dzierżąc w zmysłowej rączce wiadro minęła osłupionych chłopaków i odwracając się na końcu korytarza obezwładniająco rzekła „dziewczyna z wiadrem o poranku przynosi szczęście!” Kumacie coś takiego?!?! W Nikaragui, w El Castillo chyba widziałem coś podobnego.

Niestety jaka dziewczyna, takie szczęście. No chyba, że znów dla Senor’a Hemingway’a. Facet się nie przemęczał – wyspał się, kulturalnie zjadł śniadanko, znów się wyspał, zjadł obiadek i przypłynął sobie do nas na ryby. Po pół godzinie (my tamtego dnia oraliśmy już jakieś kilkanaście) na naszych oczach przyciął porządnie niezłego tarpona!

Ha!

Ryba raz po raz skakała…

Facet dawał jej podczas pompowania tyle luzu, że tylko czekałem aż spadnie. Tarpon nie przestawał skakać.

Po dobrej godzinie zmęczona ryba już tylko holowała całą łódź z wędkarzem i przewodnikiem pływając w te i we w te po wodach San Juan.

Oczywiście facet rybę wyciągnął i następnego dnia ku naszej udręce poleciał sobie do domu. Ot taki weekendowy wypad! A my… k… dalej nic!!! Co za absurd! Na zdjęciu Paweł niedowierzając obserwuje jak facet wyciąga na brzeg rybę, której nie miał prawa złowić! Naszą rybę! 😉

Znów przyszło się uspokajać kontemplując pudełka kolegów. Na zdjęciu pudełko na bonefish’e.

Krzysiu Malinowski prezentujący przypon i muchę (tak, tak – na tym haku była uwiązana elegancka muszka) po braniu i holu 160cm tarpona! Sic!

O wędkowaniu dopiero zapomnieliśmy jak zobaczyliśmy w świetle ganku jakby cień schodzący po drzewie. Oto opos wełnisty (Caluromys derbianus) – bardzo rzadki i niemal nieznany z uwagi na tryb życia nocny i do tego nadrzewny. !!!

I znów jeden z naszych owadożernych dobroczyńców. Owadów nocną porą, lecących do światła było bardzo dużo. Na szczęście, z gryzących użarł mnie tylko jeden w hotelu w Managua.

Kolejny poranek – kolejna rybałka. Tym razem ku naszemu pechowi przypadła nam odkryta łódź.

Dlaczego pechowi? Oto powód cyknięty z jakże cudownej tamtego dnia wielkiej, zadaszonej łodzi braci. Ja i Paweł byliśmy mokrzy do ostatniej nitki. Przerwy w trollingowaniu ku oczekiwaniu nieszczęśliwego motoristy jednak nie było.

Nie wiem czy tu Marcin spał, czy zwijał ze śmiechu bądź płakał.

W końcu nie wiem co mu Sławek zaproponował;)

Ciśnienie na srebrnego tarpona po prostu nie mogło zelżeć.

„Hola Chica! Como estas?”

„Co to za jedni?!”

Rzut oka na ładne ujście jakże czystszej Rio Pocosol

Tuż vis a vis lodge’y braciaki postanowili połowić maczak.

Długo nie musieli czekać aż na niewielkiego gnoma zażarła jedna z nich.

I kto ma ładniejsze ząbki?!;

Z dużej wyspy naprzeciwko bazy wyglądało to tak.

Dzień wcześniej wybrał się tam Wojtek i spotkał się oko w oko z zeskakującymi z drzewa iguanami. Ja pośród liści orchidei długo nie mogłem ich znaleźć. Chodziłem i chodziłem a dokoła tylko widziałem ślady ich bytności – poobgryzane korzenie storczyków. Na zdjęciu rośliny te czekające na swą kolej do skonsumowania.

W końcu nakierowany przez Wojtka dotarłem do miejsca właściwego o czym utwierdził mnie huk jaszczura wpadającego do rzeki z wysokości 10m!

Iguana iguana czyli legwan zielony.

Spójrzcie jaka ma głowę i spojrzenie zauropoda.

Ich głównym zagrożeniem są ptaki szponiaste. Strach gadów przed tymi ptakami wykorzystuje się w pewnej sztuczce stosowanej podczas łapania dzikich osobników. Słysząc dźwięk świstu lub wrzasku szponiastego, jaszczurka nieruchomieje, dzięki czemu łatwiej ją schwytać.

Z ciekawostek, w następstwie dwóch karaibskich cyklonów tropikalnych w 1995 grupę piętnastu legwanów zielonych znaleziono żywą na karaibskiej wyspie Anguilli; nigdy wcześniej nie odnotowano tam obecności tego gatunku. Prawdopodobnie huragan zaskoczył zwierzęta te na drzewach na Gwadelupie, gdzie występują rdzennie, a następnie przemieścił dwieście mil przez ocean. Analizując wzorce pogody i prądy oceaniczne biolodzy wykazał, że legwany musiały spędzić na morzu trzy tygodnie, nim trafiły na wyspę. W ciągu dwóch lat po przybyciu kolonia zaczęła się rozmnażać.

Ależ ten Wojtek miał ciśnienie na te maczaki! Ja już jednak jestem rozpieszczony przez te wyjazdy i niestety wiele entuzjazmu ze mnie zeszło. A szkoda. Zawsze jednak miło popatrzeć, że ktoś nie marnuje czasu.

No ale trzeba pamiętać, że jesteśmy też na wczasach.

Spłynąłem kajaczkiem z wyspy i natknąłem się na Artura zbijającego z palm orzechy kokosowe. Jego dobry tool rozprawiał się z nimi w trymiga.

Nie ma to jak świeżo zlany sok z kokosa na ukojenie pragnienia.

Paweł to dobry kolega a dobry kolega ma wszystko na ‘pstryk’. Zimne piwko z coolerka, przygotowane ziółko od Ernesta czy kokosika rozkrojonego od Arturka.

Tak – trzeba mieć niezłe cojones by przyjechać za rybami w takie miejsce;)

Panie pewnie z wdzięczności za koszulki paprykarza szczecińskiego ścieląc łóżka Pawłowi ułożyły ręcznik w rozetę. Albo to te cojones… 😉

Czekając w jadalni na podanie obiadu obserwowałem jak w koronie drzewa nieopodal, pomiędzy kwiatami uwijały się pszczoły…

… czyżby?

A po obiedzie, już znowu wędkując w innej koronie drzewa dojrzałem ibisa zielonego (Mesembrinibis cayannensis)

Resztki komina jednego z kursujących po San Juan niegdyś parowców – czyżby jeszcze należącego do dawnej floty Vanderbilt’a?

Znów lecąca bekaśnica.

I para a właściwie dwa kaczory ogorzałek małych (Aythya affinis) zimujących w tych stronach. Normalnie występują na północ od Wielkich Jezior Północnoamerykańskich.

Spojrzenie na wspaniały, jakże urozmaicony brzeg Rio San Juan. Ciekawe ile w takim kadrze załapało się gatunków roślin?

Dobry egzemplarz sępnika/urubu czerwonogłowego (Cathares aura jota) – w odróżnieniu od swych czarnych kuzynów do latania może wykorzystywać słabsze prądy powietrza zatem zasięg jego występowania wychodzi znacznie dalej poza tropiki.

I ciągle bezowocny trolling do zachodu słońca.


Mimo upału niektórzy zdecydowali się nosić wysoko zaciągnięte podkolanówki;)

Ożżżżż… co za czarnuch!

Ostatnie chwile wędkowania.

A było to tak. Mógł iść kilka kroków do toalety w chacie ale bliżej było kulturalnie się odsikać tuż za chatą. Do dziś pamiętam jak musiał uważać by nie oblać sobie butów skacząc i wołając „Słowik! Co to za wąż?!”
Otóż był to środkowoamerykański wąż koralowy (Micrurus nigrocinctus)

Wił się mocno, w końcu miał prawo być niezadowolony że się ktoś na niego odlał a teraz dodatkowo wali lampą po oczach i szturcha patykiem. Zwany też Arlekinem. Cechuje go charakterystyczne ubarwienie: czarno-czerwone pasy rozdzielone żółtymi paskami. Ma w przyrodzie swego niegroźnego naśladowcę – lancetogłowa mlecznego, którego ubarwienie nieznacznie różni się sekwencją kolorów (żółto-czerwone pasy rozdzielają czarne paski). Były przypadki, że ktoś w dżungli się pomylił i niepotrzebnie obciął maczetą ukłutą kończynę w środku dżungli! Zatem wybierając się do Ameryki Południowej warto zapamiętać sekwencję kolorów koralówki. Na szczęście przypadki ukąszenia przez te węże zdarzają się bardzo rzadko, głównie przez to że omija ludzkie obejścia. Najwyraźniej ten był jakiś dziwny;)

Ostatni poranek łowów rozpoczęliśmy tankowaniem na stacji benzynowej w Boca de Sabalo.

Paweł dzielnie asystował Sławkowi.

A to… nie mam pojęcia. Kilka godzin w necie i nie umiem zidentyfikować. Może ktoś pomoże???


Z nudów i absurdalnych sytuacji odbijała nam już szajba. Co powiecie na sytuację.
Paweł ma zaczep. Motorista zatrzymuje łódź i cofa. Do zwinięcia 3 wędki + 1 Pawła zaczepiona. Łapię za swoją wędkę i zwijam. Wtem z wody wyskakuje prawie dwumetrowy tarpon i tańczy na ogonie po naszych żyłkach. Raz, drugi… Z pyska nic nie wystaje zatem łyknął głęboko. Oczywiście wszyscy na Pawła, bo przecież nie wyczuł ryby. Ale Paweł dalej siedzi w zaczepie. Spokój, cisza… Zwinąłem wędkę do końca, łapię się za swoją drugą i zwijam aż dochodzę do przynęty i okazuje się, że cały fluorocarbonowy przypon jest poszarpany i postrzępiony najwyraźniej przez tarponowe zęby. Jakbym zwijał wędki w innej kolejności być może bym wyciągnął. Znów pech czy klątwa?! Cholera – jakiś zawistnik najwyraźniej źle życzy.
Jeśli to czytasz to wiedz, że mój kolega Paweł rozpyka cię na cacy!;)

Zdjęcie „na strong-man’a”

Zdjęcie „na filozofa”

I „na bojka z wiejskiej dyskoteki”:P

Kiedy myśmy błaznowali Artur z Krzysiem ciągle stali na kotwicy pośród ławicy tarponów i podawali, podawali, podawali aż… stało się! BOOM!

Coś wielkiego przywaliło Arturowi na muchę!

Motorista sprawnie odpalił silnik wołając do Krzysia by wyciągał kotwicę. Gdy jednak zobaczył rybę nad powierzchnią, machnął ręką i zgasił silnik…

Dla nas jednak nie była to ryba mała! Ta ryba to nasz honor! „Artur – trzymaj go!”

Ktoś powie „mały”. Może na tle reszty tarponów, z którymi mieliśmy do czynienia. Kto z Was albo nawet reszty nas może się pochwalić podobnym tarponem?!

Piętnaśćie, dwadzieścia kilo honoru całej grupy w rękach jednego człowieka! Artur! Gratulacje!

I już ryba wraca do wody. W końcu my nie Senor Hemingway.

Przerwa na obiad i uganianie się znów z aparatem po krzakach.



A to co? Jakby brzydko określił nasz kamczacki przewodnik „ch… jewo znajet”;)

Nawet nie wiecie jaka to ciężka praca cykać fotki takiemu koliberkowi. Listków nie oberwiesz bo może porzucić gniazdko albo padnie z przegrzania gdy zabraknie mu cienia zatem trzeba czekać cierpliwie aż słońce na niebie będzie pod takim kątem rzucać promienie, że te w końcu oświetlą ptaszka. Oczywiście ten musi być w pozycji właściwej a nie wypięty do obiektywu kuperkiem! Nie jest łatwo…

Pisałem coś o cieniu i kuperku? Tu zobaczycie także jak się dziewczyna (tylko samice kolibrów wysiadują jaja) oblizuje:)


I znów na rybach – rzadki to widok. 3x dzieje się!

Oczywiście Wojtek jedynie dotrwał chwili gdy sięgano po podbierak. Rezultatu chyba nie muszę zdradzać. Dobry snook spadł…
Oj, wędkarsko ten wyjazd zdecydowanie nie był nasz. Zupełnie jakby sukcesy wszystkich moich lat wypraw się zebrały i postanowiły zebrać frycowe. Tylko czemu od całej grupy?!

Kolejny autobus mija nas jak wracamy na tarczy.

Już sam nie wiem – może faza księżyca nie ta?

Nocna wycieczka do dżungli pozwala obserwować niewidoczne w ciągu dnia mrówki.

Zbierają liście by móc hodować na nich pleśń, tą dopiero będą karmić larwy.

Co tam larwy? Co tam pleśń? Cerveza panie. Ostatniego poranka nad rzeką San Juan.

Pełen szacun. Braciaki nie odpuszczają do końca!

Marcin na tle lodge’y.

Na wyspie jaszczurek. Kolejna iguana.

Inny – jakże okazalszy, zielony Bazyliszek płatkogłowy (Basiliscus plumifrons), rozmnażający się również przez partenogenezę. Polega ona na rozwoju zarodka potomnego z komórki jajowej bez udziału plemnika czyli bez wcześniejszego zapłodnienia.
Dobrze, że ludzie tak nie mogą bo było by po nas panowie, albo przetrwaliby tylko Ci najbardziej uzdolnieni;)


Marcin przy canoe nad zamgloną San Juan.

Dawać chłopaki! Dawać!

Canoe na wodach Rio San Juan.

Mam Cię!

Normalnie o tej porze łowiliśmy a tu się okazało, że słońce (a właściwie Ziemia) o tej porze jest w najlepszej pozycji.

Dodatkowo samiczka szmaragdzika już była tak przyzwyczajona do fotografujących, że nie zrywała się z gniazdka i można było ze spokojnym sumieniem podchodzić naprawdę blisko. Co innego, że zoom nie chciał już ostrzyć.

Na szczęście niektórzy mieli „mniej profesjonalny” sprzęt i o podobne rzeczy jak granica ostrzenia na telezoomie nie musieli się martwić.

Ja mogłem o takim ujęciu z bliska pomarzyć. Oj – kolejne szkiełko trzeba będzie zakupić…

Pożegnanie z „budzikami” – wyjcami, które budziły nas nocami i porankami tuż przy samej chacie.

Spokojnie przyglądająca się samica wyjca złotopłaszczowego.

I samiec. Samice tego gatunku żyją około 12 lat, samce jak zwykle mają przechlapane i dożywają lat 7. Pewnie przez to, że muszą tyle dźwigać;)

A tu macie zdjęcie grilla z Boca de Sabalos zrobionego w samochodowej feldze. By relacja była jeszcze bardziej seksistowska autofokus wyostrzył na tło:P
Przynajmniej widać, że czasem płeć piękniejsza też musi dźwigać;)

Wkrótce mieliśmy być przewiezieni łodzią do San Carlos gdzie czekał na nas prywatny minivan do Granady, uwagę jednak przykuł przystanek autobusowy.

El Castillo namalowane na autobusie.

I jakże oryginalny rozkład jazdy dla pasażerów.

I już zdobywcy Granady nad jeziorem Cocibolca (Nikaragua)

Gdybyśmy jeszcze połowili tych tarponów to czulibyśmy się właśnie tak:

W hotelu Alhambra – jednym z piękniejszych jakie widziałem.



Zimne piwko na tarasie hotelu przy parku centralnym.

Gdy niegdyś wpadali do Granady prawdziwi faceci wyglądało to nieco mniej grzecznie. Choć mina Krzysia powyżej przypomina minę gościa w kapeluszu po lewej;)

Klimat miejsca niesłychany. Przypominający nieco ten ze zdecydowanie bardziej kameralnej Posady Don Carlos z Ciudad Bolivar.

Na romantyczny pobyt we dwoje polecam z czystym sumieniem.


My nie przyjechaliśmy dla romantycznych przeżyć a w gronie samych facetów i tak było co robić.

Wytwórnia cygar. Wszyscy znawcy tematu wiedzą, że w dzisiejszych czasach cygara Nikaragui to najlepszy kompromis jakości do ceny. Pochodzi stąd wiele cenionych na świecie marek jak Oliva, San Cristobal, Torano czy choćby Don Pepin.

My jednak odwiedziliśmy małą, prywatną manufakturę. Na zdjęciu imadło/ do formowania cygar.

Katedra w Granadzie

Inny hotel w Granadzie z pięknym restauracyjnym dziedzińcem – hotel Dario.

Park Centralny w Granadzie – ostatni zmierzch w Nikaragui.

Kolejnego dnia skoro świt startowaliśmy z lotniska w Managua, znów przez Miami, nieszczęsny Paryż (co za fatalne lotnisko!) do budzącej się po niedawnej zimie Warszawy.

Po drodze mogliśmy popatrzeć sobie na wspaniałe flats’y Kajmanów pełne bonefish’y, permitów i pewnie zapuszczających się tarponów.

Ale to inny temat na inną wyprawę.

W wyprawie udział wzięli od lewej:
Wojtek Sulimierski vel „braciszek”, miłośnik psów wszelakich – Paweł Korczyk, pogromca kokosów – Artur Duchnik, Rafał Słowikowski vel „organizator”, Krzysiu Malinowski vel „motorek” i Marcin Sulimierski – młodszy braciszek.

Niestety tym razem się nie udało. Honor grupy uratował jedynie Artur, który ostatniego dnia na muchę wyciągnął tarpona nazywanego w tej części świata beybe-tarponem. Był to najmniejszy widziany przez nas tarpon w wodach San Juan. Jednak hol tak dużej, mimo wszystko ryby szczególnie po tylu dniach bezowocnej orki cieszył łowcę niezmiernie i wcale się nie dziwię. My musieliśmy się zadowolić innymi atrakcjami tego jakże pięknego kraju Ameryki Środkowej – mam nadzieję, że udało mi się pokazać to w większym przybliżeniu. Destynacja przyrodniczo bije wszystkie inne tropikalne, odwiedzone dotąd przeze mnie na głowę!

Tarpony przerosły nasze najśmielsze oczekiwania. Okazały się sprytniejsze niż myśleliśmy, choć żyjąc tyle lat w wodzie mimo wszystko poddawanej wędkarskiej presji musiały widzieć już niejedno i mogliśmy się tego spodziewać. Były to prawdziwe „profesory” co w połączeniu z upalną, duszną aurą i ekstremalnie niską wodą nie ułatwiało nam zadania. Migrujące z morza ryby nie dotarły na naszą wysokość.

Wspomnę, że w drodze powrotnej Paweł z Arturem zostali w Miami by jednej nocy zmierzyć się z tarponami w morzu. To było to! Ryby reagowały właściwie. Gdy tylko mucha pojawiała się w zasięgu wzroku tarpona natychmiast była atakowana. Paweł złowił potwora, innego stracił, podobnie jak kilka innych bejbi-tarponów; Artur miał również co do roboty ale swoją rybę najwyraźniej „dostał” w Nikaragui.

Oczywiście zmierzyć się z tą rybą przyjdzie nam znowu – za dużo w tym wszystkim emocji. W końcu rzadko się ma do czynienia z tyloma rybami na kiju, które są większe od samego wędkarza! Nikaraguańskie ryby z San Juan ponad wszystko zachowują niesłychaną średnią rozmiarową. Większość ryb mierzy powyżej 1,6m! I dlatego będziemy musieli na tarpona wrócić. Jeśli nie na San Juan we wrześniu (podczas wyższej wody) to na morską rybałkę na Karaibach.

Wówczas po powrocie mam nadzieję uraczyć Was nową fotorelacją pod tytułem „ZEMSTA!”

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Artur Duchnik, Paweł Korczyk, Krzysztof Malinowski, Marcin Sulimierski, Wojciech Sulimierski i Rafał Słowikowski.