„Polecieć na ryby w Himalaje” – brzmi tyleż pięknie co nieprawdopodobnie. Szczególnie teraz, gdy zaraza szerzy się w świecie i kolejne kraje wprowadzają nowe obostrzenia uniemożliwiające podróżowanie. Było to jednak jeszcze w tych pięknych czasach, że wzbudzało tylko mój szacunek i przede wszystkim ogromną radość, że będę mógł pokazać Przyjaciołom i swej Miłości jedno z najpiękniejszych miejsc jakie było mi dane zobaczyć. Ależ beztrosko i cudownie było móc wylądować w Katmandu w tak wybornym towarzystwie.

Katmandu jak zwykle uderzyło w nas pełnym impetem – swoim charakterystycznym zgiełkiem, tłumami ludzi, korkami, klaksonami, zapachami kuchni i spalinami, kurzem i smrodem brudnej ulicy, biedą ale i uśmiechami, pozdrowieniami od obcych nam ludzi, kolorami, egzotyką, kwiatami na naszych szyjach. Podobnie jak z Indiami – albo się to miejsce kocha albo nienawidzi. Elektrycy mieliby podobnie.

Po pierwszej nocy, jak zwykle udaliśmy się na terminal krajowych odlotów, skąd mieliśmy udać się na zachód Nepalu. „Księgowy” czuwający nad alkofunduszem grupy z każdej kieszeni wyciągał zabawki dla kolejnych spotykanych dzieci. Aż strach pomyśleć co musieli pomyśleć celnicy na lotniskowej odprawie bezpieczeństwa.

Na lotnisku krajowym panuje taki chaos, że szkoda gadać. Wszystko trwa bardzo długo i właściwie jeszcze nigdy nie wylecieliśmy o czasie. Za to zawsze wylatujemy pewni, że nasze bagaże służby naziemne zdążą załadować i wszechogarniająca, poranna mgła zniknie przed startem.

Zdążą załadować albo nie😅

Prawda jest taka, że póki co w Nepalu jeszcze nic nam nigdy nie zginęło.

Widoki po drodze, jak zwykle wyborne.

„Biała góra” – Dhaulagiri (8167m n.p.m.) do połowy XIXw uważana była za najwyższą górę świata. W rzeczywistości jest siódma w kolejce.

Annapurna II (7937m n.p.m.), najwyższa w perspektywie ze zdjęcia, z sanskrytu brzmiąca „Wypełniona pożywieniem” bądź „Żywicielką”.

Na lotnisku jak zwykle witały nas grupies…

… i rozhisteryzowane tłumy wielbicielek wiszące na płocie.

Zapakowaliśmy się do czekającego na nas busa i udaliśmy się w długą i męczącą podróż do punktu startu naszego spływu. Ten etap jest najbardziej męczący ale wszystko co znajduje się bliżej Katmandu jest po prostu skłusowane i niewarte uwagi. Dobrze, że podczas dziesięciogodzinnego przejazdu można zrobić alkozakupy by jakoś sobie urozmaicić ten alkohimalaizm.

Społeczność kierowców ciężarówek w tej części świata to osobna subkultura. Ich pojazdy wyglądają bardzo charakterystycznie.

Mijane po drodze miasteczka pozwalają się przyjrzeć życiu ludzi w tej części świata.

Soczyste i kwaskowate mandarynki zachęcają już samym zapachem do pochłaniania ich w kilogramach.

No i te kolory 🤩

Drugi przystanek po zakupach znajduje się na samej granicy Narodowego Parku Bardia.

To prawdziwe wrota do świata przyrody.

Wygrzewające się pod mostem gady mimo upału nie zachęcają do kąpieli.

Gawiale (Gavialis gangeticus), jak ta wygrzewająca się na pniu samica dzięki smukłemu, mocno uzębionemu pyskowi są świetnymi łowcami ryb. Konkurencja!

Kolejna rybożerna samica – tym razem zaskrońca rybołowa (Natrix tessellata), w odróżnieniu od gawiala, niegroźna dla człowieka.

Dwaj niepoprawni single – jednym słowem „szwagry”. Nie tylko ryby w ich pobliżu niech drżą 😜

Koniec rozprostowywania gnatów.

Kolejny postój to miejsce końca naszego spływu.

Jest mu bliżej do Indii niż Nepalu, jaki znamy z Katmandu.

Na rogatkach miejscowości znajduje się kapliczka, gdzie można uzyskać specjalne błogosławieństwo.

Błogosławieństwo od dwóch osobliwych dżentelmenów.

Zarabiasz dobrze ludziom życząc, jarasz dużo haszu, dużo czytasz i stronisz od kobiet – prosta recepta tego pana na dożycie 102 lat!

Coś mi mówi, że my tyle nie pociągniemy😜

Choć Maciej ponoć ostatnio zaczął bardzo dużo czytać!🤪

Ewcia ze swoją karnacją pasowała do lokalesów niczym biała masajka.

Wujek Marcin ma tam swoich fanów🤘

Pawcio też szybko zjednał sobie nowych przyjaciół.

Plotki głoszą, że przekazał nawet długoletnią, tajną recepturę na Paprykarza Szczecińskiego! Zarząd mu tego nie wybaczy!

Ewcia też sobie przerąbała! Nawet nie wiedziała jak bardzo! 😂🤬

Odtąd Jej uwaga miała się zacząć kręcić wokół wielu facetów👻

Tego rodzaju barwników używa się nie tylko do święta holi, które od niedawna jest popularne i w polsce na wiejskich i małomiejskich festynach, kiedy to dzieciaki bezsensu mogą się pobrudzić. Zbliżało się wielkie święto rodzeństwa, które w krajach hinduskich jest obchodzone z dużą fetą.

Dojechaliśmy późnym wieczorem i znów było za późno by przyjrzeć się rzece. Rano obudziła nas konkurencja.

No ale nam nie o takie ryby chodzi.

W miejscu, gdzie od dwóch lat zaczynamy spływ (wcześniej zaczynaliśmy wyżej ale zbudowano próg wodny, który obawiam się źle wpływa na migrację brzan himalajskich w tej rzece) zamieszkuje mała muzułmańska społeczność. Przybyli ponoć z Iranu.

Jednak to nie muzułmanie nas zaskoczyli pierwszego dnia na rzece.

Po przeciwnej stronie rzeki szykowano właśnie stos kremacyjny. Stopy zmarłej kobiety zanurzono w wodzie, by rzeka (ze zlewni świętego Gangesu) je obmywała. Według wierzeń Hindusów, spopielenie zwłok jest największym dobrodziejstwem dla odchodzącej duszy. Istnieje bowiem przekonanie, że dopóki ciało zmarłego wciąż jest widzialne, jego dusza pozostaje w pobliżu nawet przez kilka miesięcy. Dzieje się tak dlatego, ponieważ związek duszy ze światem doczesny nie zostały całkowicie zerwane. Kremacja natomiast stanowi uwolnienie dla duszy, która bez żadnych przeszkód może wyruszyć w podróż.

Na znak żałoby synom zmarłej goli się głowy na łyso. Gra się na muszlach i intonuje wedyjskie mantry:

„Niech Twoje oko odejdzie do słońca; twoje życie niech wróci do wiatru; przez pełne zasług czyny, których dokonałeś za życia, idź do nieba, by potem wrócić na ziemię; aby powrócić do Wód, jeśli czujesz, że tam jesteś u siebie. Pozostań wśród wonnych ziół z ciałami, które chcesz przyoblec.”

Po złożeniu na stos ciała, najstarszy syn okrążył go trzy razy polewając świętą wodą z rzeki i podpalono drewno.

Dosłownie 100 metrów niżej zaczynaliśmy naszą przygodę. Co prawda z mieszanymi uczuciami ale wkrótce miała nastać tylko beztroska radocha i emocje związane z górskim spływem.

Marcin jeszcze zdążył się zaprzyjaźnić z kilkoma miejscowymi chłopcami.

Po odpłynięciu od miejscowości, od drogi wpływa się w kompletnie czarujące tereny. Bardzo mi zależało, żeby Ewa i przyjaciele zobaczyli to wszystko i by radość tych prostych ludzi udzieliła im się w jak największym stopniu.

Spotykani podczas spływu ludzie żyją jakby odseparowani od trosk reszty świata.

Oczywiście to spojrzenie turysty – imbecyla. Z pewnością ich życie usłane różami nie jest. A mimo to uśmiechu na ich twarzach więcej niż w Europie. Goniące zaś brzegiem rzeki dzieci pozdrawiające nas błogosławieństwem „Namaste” – niebywale urocze.

Życie przy rzece kwitnie. Kobiety piorą, dzieci i młodzież zażywa kąpieli. Nasze pojawienie wiąże się zawsze ze sporym poruszeniem.

Namaste!

Dziewczęce chichoty zawsze ożywiają naszych pontonowych przewodników – a tych wraz z pomocnikami płynie z nami minimum 7!

Mijane tereny to w dużej mierze, nim wpłynie się w kanion pełen kocich śladów grunty rolne.

Ale nawet tam rzeka potrafi pokazać pazura i sprawić, że serce przyspieszy. Szczególnie na progach 3+ w skali White Water.

Takie miejscówki odcedzają odważnych mniej od odważnych bardziej. Krzyk z piersi sam się rwie u wszystkich i próba pokaże kto puszcza wiosło i trzyma się linki😋

Dobry chlust wody z rana jak śmietana!🤓

Pontony wydają się raz po raz znikać zalane wodą. Na szczęście takich miejsc nie ma zbyt wiele. Ale fajnie zobaczyć wprawionych kajakarzy jak wypluwają łykniętą wodę😅 Tak wyglądają ludzie, którzy zimną wodę mają w tym momencie wszędzie!😬

Po pierwszym dniu emocji raftingowych dopływamy do plaży gdzie niegdyś łowiliśmy pierwsze małe mahseery. Teraz jednak skupiamy się na podziwianiu okolicy, składamy wizytę na świętej skałce (lokalni Tarajowie składają tam rzeczy zmarłych osób).

Maciej Garbowicz (założyciel i główny filar „Prosna od źródeł”) czuł się na rzece jak ryba w wodzie.

Zapada pierwsza magiczna noc po rozpoczęciu spływu.

Było miło, szczególnie gdy Pawcio odkrył w sobie talent i zaczął raczyć nas tradycyjnymi nepalskimi przyśpiewkami. A może tylko język zaczął mu się plątać po kilku kubeczkach🤔

Wraz z każdą kolejną gwiazdą robiło się coraz magiczniej.

Rano spałaszowaliśmy z apetytem przygotowane przez obsługę śniadanie, spakowaliśmy torby, Nepalczycy złożyli namioty i zapakowali wszystko na pontony. Kaski na głowę, kamizelki na grzbiet, pagaje w dłoń i… wio!

 

Nie ma to jak znowu znaleźć się na wodzie. Każdy z kolejnych dni rozpalał w nas coraz większe zamiłowanie do nurtu i ciut innego czytania wody niż tego jaki potrzebujemy do wędkowania.

 

Podczas całości spływu towarzyszy nam zawsze Safety kayak, którego zadaniem jest wskazywanie nurtów jakimi mają płynąć wyraźnie większe i mniej winne pontony, pełna asekuracja i natychmiastowa pomoc w wyłowieniu osoby, która wypadła z pontonu. Na szczęście takie rzeczy się generalnie nie dzieją. Niezastąpiony w tej roli Kalu od lat ratuje nasze przynęty z zaczepów a bywa i niezbędny podczas holu wielkich ryb na odcinkach rzeki pełnych wielkich głazów.

Nareszcie!

Od tego miejsca – od charakterystycznej bramy do kociego kanionu zaczyna się wędkowanie.

Namaste w zonie wielkich himalajskich brzan.

Chwilę później dopływamy do ukochanej plaży – miejsca gdzie padła pierwsza wielka mahseera w historii naszych wypraw, miejsca skąd pochodzi moja pierwsza wielka mahseera, miejsca skąd pochodzi rekord naszego klubowu złowiony przez Grzesia Kempysa i w końcu miejsca gdzie zawsze padały wielkie ryby.

Ten rok był jednak inny. Ukochane miejsce zawiodło.

I mimo wszelkich starań i wielu rzutów…

… mimo dawania odpoczynku miejscówce…

… stosowania wielu różnych przynęt i metod…

 

…lepiej było skupić się na delektowaniu drineczka przyniesionego przez Ukochaną, której tak bardzo chciałem wszystko pokazać.

A gdy mimo asysty niezawodnego Kalu, urywało się którąś z kolei cenną blachę od Igora Olejnika…

… można było pójść do namiociku, przygotować spanie, tudzież wykąpać się razem za wielkim kamieniem😋

Rzekę i jej tajemnice zamieszkujące nurty można było zostawić innym…

Szacun dla Waldka bo do końca nie miał porzucić marzenia o złowieniu mahseery na muchę.

Samotność na rzece.

W galaktyce Drogi Mlecznej.

Po kolacji wszyscy zawsze przenoszą się do ogniska.

Tam zawsze dzieją się dziwne albo śmieszne rzeczy.

I mimo, że droga do namiotów jest dobrze rozświetlona świecami, ciężko się do nich udać.

Choć ciut dalej od ogniska można sobie przypomnieć albo pierwszy raz w życiu zobaczyć co znaczy taniec gwiazd na parkiecie nocnego nieba.

Po ciężkiej nocy głośnych chrapaczy rano budzimy się wolno.

Najtwardsi miast za szczoteczkę do zębów najpierw łapią za wędki.

I znów na wodzie. Pawcio gdy tylko znalazł się na pontonie zaczynał swoje operowe arie.

Odtąd płyniemy na zakładkę i obławiamy każde warte uwagi miejsce.

W świetnym miejscu, gdzie ostatnim razem swojego potwora złowiła Monika Soroka, Marcin w końcu zacina himalajską lokomotywę.

Metrowa ryba to już dobra ryba.

Golden masher (Tor putitora) księgowego.

Ryby towarzyszy pozwalają znów mocniej uwierzyć w osiągnięcie podobnego sukcesu u siebie.

Chłopcy mijają niełatwy brzeg, gdzie Marcin złowił swojego metrusa.

Życie na rzece pozwala na wiele rozmów o życiu. Nie wiem co Ewa powiedziała Marcinowi ale najwyraźniej dowiedział się, że życie łatwe nie jest😅

Choć bywa piękne jak cholera!

Kolejna mijanka i widzimy zamieszanie – Maciej też holuje. Zaczęły się!

Pierwsza w życiu himalajska brzana w takiej scenerii to zawsze piękne przeżycie.

 

Przeżycie zdecydowanie warte upamiętnienia.

95cm na Olejnikowego gnoma – to od lat nasza przynęta nr 1!

Uroki nepalskiego spływu kocim kanionem.

Ponton Dana (w niebieskim kasku)- niezwykle doświadczonego raftera.

Ryby są zatem pora na kolejny obóz.

Zawsze łowiliśmy w tym miejscu dobrą rybę ale nigdy nie nocowaliśmy. Miało się to zmienić.

Rozładunek nigdy nie jest prosty. Staramy się pomagać ale zawsze jesteśmy przeganiani. Nepalczycy ciężko pracują na napiwek.

Są świetnie zorganizowani co wzbudza zawsze w nas pełnię szacunku. A przy tym wszystko robią z niezwykłą pogodą ducha. Bezwzględnie wszyscy z załogi robią to co kochają, choć łatwe to wcale być nie musi. Dużo można się nauczyć obserwując ich podejście do życia.

My możemy skupić się na beztroskim wędkowaniu,…

… fotografowaniu…

… i innych przyjemnościach🤓 To się nazywa URLOP!

Ewa wprawiała mnie w podziw. Na wędkarskiej wyprawie była pierwszy raz i właściwie nie wiedziała w co się władowała. Łowienie ryb nie jest tam łatwe – jest ich mało, są chimeryczne i niełatwe do skuszenia. Trzeba wykonać tysiące rzutów i trzeba mieć twardą psychę. Gdy się jednak w końcu złowi upragnione trofeum życie pięknieje niewspółmiernie. To jest prawdziwe i natychmiastowe „wniebowzięcie”! Ewa cieszyła się z każdej chwili tam😘

Nasza miejscówka była drugą bankówką, która zawiodła. Ach te ryby. W dole majaczyło kolejne rewelacyjne miejsce ale tylko ja o tym wiedziałem. Czy i ono zawiedzie?

Na szczęście dobre humory dopisywały.

Ach Patagonia – jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy z Ewą, że za dwa miesiące w Patagonii wylądujemy razem! Ale to już zupełnie inna historia (https://www.bayangol.pl/patagonia-2019-historia-de-un-amor/).

Było pysznie…

Ale Pawcio stwierdził, że… może być pyszniej👻

W iluż to dzikich miejscach naszego globu produkty firmy Dega, dzięki Niemu zaskakiwały ludzi osobliwym bukietem smaków?!

Niektórym na ich widok wychodzą oczy z orbit 👻

Marcin, jak przystało na nierodowitego Londyńczyka nabawił się oryginalnej opalenizny. A był to dopiero trzeci dzień spływu (przed nami jeszcze kolejne 7!)

Maciej mimo wielu odbytych kajakowych wypraw z teamem „Prosna od źródeł” z kajakiem górskim nie miał wiele do czynienia. Jak się okazało, pływanie w nim nie należy do łatwych.

Szczególnie gdy jest za mały dla kajakarza!

🤣

Jurek nie poddawał się do końca dnia.

Swoją mahseerę miał jednak złowić dopiero nazajutrz.

Nepalczycy sobie nie rozbijali namiotów tylko spali pod jednym wspólnym zadaszeniem. Mega fajne spanie dopóki nie wieje albo poranna wilgoć nie wedrze się pod zadaszenie. Nasze wodoodporne bagaże są zawsze złożone na plandece i każdy ma do nich dostęp kiedy tylko potrzebuje.

Zawartość naszych bagaży może szokować i wskazywać przynajmniej na bandę zboczeńców tudzież pedofili z przynętami…

Ale hola hola… to naprawdę da się wytłumaczyć!

Maciej z Marcinem, od Kamczatki chadzają wspólnymi ścieżkami.

Kolejna noc, kolejny obóz, kolejne ognisko.

Śmiechu było co niemiara i niestety 50% whiskacza tej nocy pękło! 😬

Czyż nie piękna? Nawet skacowana?! 😆

To był chyba najtrudniejszy poranek całego spływu😅

Koci kanion jest też kanionem pełnym motyli. Wyjątkowo różnorodne siedlisko przyrodnicze.

Po spakowaniu i odbiciu od brzegu pierwsza „stajanka” była tuż poniżej obozu, po przeciwnej stronie. Doskonałe miejsca, z którego wyjechało mnóstwo dorodnych ryb.

I chociaż ono nie zawiodło!

Maciej doskonale wyczuł o co w tym wszystkim chodzi.

Blacha musi pracować maksymalnie wolno i maksymalnie blisko dna. W żadnym wypadku nie może wpadać w ruch obrotowy, tylko ma rytmicznie kolebać się na boki.

90-tka, która potrafi naprawdę cieszyć.

To tam kiedyś obserwowaliśmy stado spławiających się brzan, a w trakcie pierwszego spływu przynętę potrafiły odprowadzać trzy mahseery!

Królem dnia miał jednak zostać Jurek.

Ileż razy podbierałem Przyjaciołom te fantastyczne ryby?

Za każdym razem, wynosząc rybę z wody wiedziałem że wynoszę naprawdę mocno upragnione marzenie!

Odpowiedzialność wprost proporcjonalna do wielkości ryby.

105cm!

Himalajska brzana z himalajskiej rzeki w rękach Wrocławianina.

W dorzeczu Świętej Rzeki

W ciągu upalnego dnia taka zacieniona plaża jest jak zbawienie.

Kolejna plaża, kolejne nadzieje na kolejną brzanę.

Nie wiem czy tak wyglądała Ewa w rajskim ogrodzie ale tak wygląda moja Ewa w dżungli.

Miejsca aż pachnące mahseerami. Napewno tam były, tylko skubane nie chciały brać.

Miss raftingu

Andrzej dorobił się swojego padawana.

Widok, który nie jest się w stanie znudzić. Focę ten kadr za każdym razem i zawsze jestem zdumiony. Uświadamia mi to też co się stanie gdy znów zawitam w kocim kanionie z dronem💥 🔥

Flotylla Bayangoł nadpływa.

Zdjęcia te robię z mostku przy sklepiku, który zawsze zachęca do postoju i krótkich zakupów. Jest sklepik, jest most – jest życie.

Portrety nie są moją mocną stroną ale Nepalczycy już od dziecka są tak barwni, że ich fotografowanie to czysta zabawa, satysfakcja i niedoczekanie kiedy surowe RAWy weźmie się na komputerowy warsztat.

Ewa ze spinkami, gumkami do włosów itd. w mig podbiła wszystkie dziewczęce serca.

Tarajki dbają o pełen kolorytu wygląd. Oderwane od ciężkiej pracy w polu prezentują się zawsze dumnie i pięknie.

Przyjrzyjcie się jak jesteśmy spakowani. Wiąże się to z tytaniczną pracą i ogromnym doświadczeniem naszych przewodników-rafterów. O wędkowaniu nie mają dużej wiedzy – to zostawiają nam ale jeśli chodzi o całą resztę, są najlepsi!

Ewa z nowymi, małymi koleżankami😍

I jeszcze z „wujkiem” Rafałem.

I inni „wujkowie”😎

Nim skończyliśmy zakupy, z przeciwnego brzegu rzeki przybył barwny i głośny korowód.

No i się zaczęło!

Święto sióstr i braci, o którym wspominałem na początku relacji właśnie się rozpoczęło.

Tańcom i śpiewom nie było końca.

Wyraźnie opalenizną i urodą odbiegaliśmy od korowodu. Na szczęście mentalnie „przerobieni” na pozytywne myślenie byli już praktycznie wszyscy.

No i w sklepiku udało się kupić piwko!🍺

Pobłogosławiona Ewa.

Waldi dał się wciągnąć w sam środek zabawy.

I wcale mu się nie dziwię.

Bracia i Siostry

W cieniu drzewa anielskich owoców – papaji.

Mała siostrzyczka.

W Nepalu przeżyliśmy wcześniej dzieci, które przychodziły do obozów potańczyć i pośpiewać ale takiej imprezy tam jeszcze nie mieliśmy.

I nie wiem czy kiedykolwiek mieć będziemy.

Zawsze mogliśmy tam co najwyżej liczyć na pianie kogutów i kupno wyścigowych kuraków (żylaste i nie do przeżucia😅).

Namaste!

Do następnego razu! Mam nadzieję w 2021🙏

Spływ ze sklepiku na kolejną plażę obozową należy zawsze do …🤔… mocno rozluźnionych.

Co nie znaczy, że kubłem wody się nie dostanie.

A plaża obozowa to miejsce, gdzie ryby padają zawsze! Lubi tam pohulać wiatr ale miejscówka jest wyjątkowo długa i rybna.

A że jest długa – często obozujemy tam dwie noce – tak miało być i tym razem.

Na zdjęciu Ewa patrzy na miejscówkę gdzie Andrzejek Biernacki złowił swoją największą mahseerę.

Ileż stamtąd wyjechało wielkich mahseer?! Kapitalna miejscówka!

Rano rozruch jak zwykle długi i powolny. Ale gdy wyjdzie słońce wszyscy dostają zastrzyk energii i wiary w sukces.

Wdzięczni za lata pielęgnacji skóry, z Ewą skupiliśmy się jeszcze na sesji zdjęciowej.

A jeśli jeszcze nie próbowaliście to polecamy z całego serca. Najlepsze naturalne kosmetyki osiągalne w Polsce. Zawsze pięknie zapakowane (z imienną dedykacją), zawsze wyjątkowe na prezent a przede wszystkim piekielnie skuteczne.

https://ilua.eu

One tam są!

Nie wiadomo tylko kiedy przestawi się im w głowie.

Można oddać 200 rzutów w to samo miejsce i ktoś inny wejdzie w obławianą miejscówkę i zapina rybę w pierwszym rzucie! Kosmos!

Tak też tego dnia było na naszej plaży. Po obtrzaskaniu całej plaży przez każdego i to kilka razy, Pawcio że nie lubi daleko chodzić postanowił rzucić sobie tuż przy namiotach😎

A że ryba poznaje fachowca, po prostu wzięła! Zwróćcie uwagę na ten pysk stworzony do obgryzania glonów z rzecznych kamieni. To doprawd łut szczęścia, że rybie się przestawi w głowie gdy zobaczy blachę i na raz z roślinożercy stanie się drapieżnikiem.

Pawcio ułomkiem nie jest. By ryba prezentowała się godnie w Jego rękach, godną po prostu być musi. 102cm

Sukces kolegi napełnia innych nadzieją zawsze.

W południe przyniesiono naszą obiadokolację. Kolejny wyścigowy kogut.

Maciej powoli stawał się czarnym koniem tej wyprawy. Tego dnia miał tylko utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że ten spływ to… Jego Wyprawa! Na zdjęciu z brzanką 73cm

Rzadka to chwila, że Khalu nie musi na wodzie odczepiać kogoś z zaczepu.

Po południu mieliśmy w obozie gości z drugiej strony rzeki.

To myśliwi albo bardziej kłusownicy. Nie sądzę by Ci prości, walczący o przetrwanie wieśniacy mieli uprawnienia na broń. A że nasza rzeka płynie niedaleko wielkiego Parku Narodowego Nepalu spiżarnię mają w pobliżu. Z resztą na plażach wielokrotnie widywaliśmy ślady lampartów a dwa razy nawet tygrysów!

Na szczęście dla zwierząt broń ta była jeszcze bronią prochową!

Pogadaliśmy i każdy udał się na swoje łowy.

My też przeprawiliśmy się na przeciwną stronę sprawdzić miejsca tego roku przez nas nieobławiane. Dzień wcześniej było za wesoło by myśleć po wizycie w sklepiku przy moście o rybach podczas spływu.

Maciej wie, że częstym gwarantem sukcesu jest po prostu dobry rozkrok!👻

Wrrrr…

Ryby muszą być na braniu by wyszły z tak szybkiej wody i walnęły w przynętę. Ale zdarzało się, zatem wiary nie można tracić i swoje trzeba robić.

Ogrom kociego kanionu jest niebywały. A mimo to nie wywołuje klaustrofobii.

Po obłowieniu najbliższej plaży bez rezultatu, dość karkołomną ścieżką wspięliśmy się by dotrzeć na plażę wyżej.

Jest tam półka, z której roztacza się fantastyczny widok.

Maciej pognał wyżej bo wypatrzył sobie miejscóweczkę. Po chwili usłyszeliśmy krzyk. Holował rybę!

Słońce za plecami jeszcze dobrze oświetlało górskie stoki patrzące na zachód gdy w Jego rękach znalazła się piękna metrowa mahseera.

Cóż za idealna himalajska brzana.

Nie ma się co dziwić, że anglosasi nazywają je „golden mahseer”. Złota ryba w rękach złotego, kaliskiego chłopaka.

Po pomyślnym wyholowaniu zdobyczy, sesji foto, Maciej wrócił na swoją miejscówkę.

Obóz w dole żył swoim życiem, nieświadomy co się wydarzyło i … co się wydarzy.

My z Ewą wróciliśmy z półki skalnej na plażę początkową i wspólnie obławialiśmy obiecującą wodę – ze skarpy ciut niżej a potem przesunęliśmy się w górę pod skarpę, z której wcześniej podziwialiśmy wąwóz.

Było to powyżej tych bystrzy gdy z góry zza skały zobaczyłem charakterystyczną szczytówkę. Nie moją, nie Ewy. Coś nią mocno targało a żyłka sięgała daleko w wodę. Nie widzieliśmy wędkarza tylko czubek jego poddawanej próbie wędki. Zbliżała się. Wyżej, niżej, znów wyżej… Wtem na skale zobaczyliśmy wyłaniającego się Maćka walczącego z czymś widać wielkim na drugim końcu zestawu. Uprawiał najprawdziwszą wspinaczkę połączoną z karkołomnym skakaniem ze skały na skałę. Między nimi znajdowały się 10-ciometrowe szczeliny. Nawet nie chcę myśleć co by się mogło stać gdyby powinęła mu się noga. W końcu dotarł do skały, z której nie było ani zejścia ani wejścia wyżej. Wchodziła nieco w wodę a poniżej zionęła rzeczna otchłań. On na górze w patowej sytuacji, ja bezradny na dole. Sprawdziłem tylko czy jest tam głęboko, czy płytko. Było w sam raz.

Długo się nie zastanawiał. Po prostu skoczył! To było jakieś 6 metrów lotu. Przez moment znikła cały pod wodą ale ręka z wędką ciągle wystawała! Wyłonił się głośno wciągając życiodajne powietrze i wygramolił się na kamienie. Ryba wtedy znikła gdzieś w tych bystrzynach na zdjęciu i przez moment nie było z nią żadnego kontaktu.

Jakież było Maćka (i moje, i Ewy!) zdziwienie gdy po nawinięciu luzu na wędce ciągle szarpała się wielka ryba!

Potem już poszło wszystko gładko.

Jezu! Jak się cieszyliśmy!💪💪💪💪💪

Ewcia wiedziała co ma robić, bez słów. Mistrzu pozuje, Ewa myje rybę łowcy, ja fotografuję.

Kto był w pobliżu miał szczęście tą piękną rybę zobaczyć!

Szczęście!

Golden masher = Golden happiness

125cm! Tyle samo miała największa złowiona ryba podczas naszej pierwszej tam wyprawy.

Zasłużone trofeum po fantastycznej walce – walce życia!

 

Pysk jak wiadro! Ogon jak otwarty laptop!

Ostatnie spojrzenie przed oddaniem ryby rzece. Złowiona ryba prawdopodobnie to „sahar” – przywódca stada brzan pod tą skałą. Na całym tym odcinku do obozu i jeszcze niżej jest z pewnością kilka takich stad i każde ma swojego ogromnego przywódcę.

Pół godziny później Marcin Janaszkiewicz miał tam stracić podobną rybę. Pochodziła, pochodziła i się spięła! Z pewnością 120cm+ Mahseery z uwagi na swój mięsisty pysk rzadko spadają. Owszem potrafią przetrzeć żyłkę o skały ale spinają się niezmiernie rzadko. Trzeba mieć pecha.

Było co świętować wieczorem i … czym świętować! Gwiazdy tamtej nocy pląsały po niebie wyjątkowo pięknie.

Podobne kurki widywaliśmy nad rzeką kotów kilkukrotnie. Zawsze były dobrym omenem.

Nim popłynęliśmy dalej wszyscy zgodnie postanowili się rzucić na miejscówkę Maćka😅

Niewiarygodne ale „księgowy” traci tam drugą rybę z tej miejscówki!

Po przeciwnej stronie rzeki znajduje się charakterystyczna jaskinia ze stałą kolonią nietoperzy.

Ktoś bacznie śledził wzrokiem każdą rzuconą do wody blachę. Puchacz indyjski (Bubo bengalensis).

Przyjaciele pod Himalajami.

A potem znów ruszyliśmy w dół rzeki i było dobrze znów znaleźć się na wodzie.

W końcu Paweł „doktor” w miejscu, które wiele razy darzyło zapina upragnioną i długo czekaną zdobycz.

Mahseera miała 97cm i była naprawdę ciężko wypracowaną rybą.

Gdy tylko została obfotografowana i wypuszczona, Maciej znów pokazał klasę!

Wycharatał kolejną wyśmienitą rybę w akompaniamencie „ochów” i „achów” lokalesów, którzy lubią się kręcić w tym miejscu, jako że niedaleko znajduje się ich domostwo (wszyscy są jedną rodziną!).

Piękne, kolorowe 122cm!

Złote i nic a nic skromne😅

Powrót.

W kolejnej miejscówce zapiąłem ogromną rybę, która przypomniała mi jak to jest holować żaglicę w Malezji. Miałem ją na kiju 5 minut i nie mogłem wiele zdziałać. Po braniu gwałtownie zjechała w dół pod przeciwny brzeg wyciągając z gwizdem hamulca cenne metry żyłki. Tam stanęła pod skałą w szybszej strudze wody. Co ją z trudem podpompowałem kilka metrów ripostowała gwałtownym zwrotem i powrotem na swe miejsce. Po kilku minutach takiego przeciągania liny się po prostu spięła!🤦🏻‍♂️

Plaża jaszczurki – dwa razy darzyła tak, że przeżyliśmy podwójne i potrójne hole. Niestety nie tym razem – znów.

Nadzieja umiera ostatnia.

Biorą, nie biorą. Uważam się za wyjątkowo uprzywilejowaną osobę, że mogę co jakiś czas się tam znaleźć i porzucać wspominając wcześniejsze tam cudowności.

Zawsze też mamy tam lunch.

Jest z czego wybierać, ale jak na koloniach – trzeba się spieszyć. Konkurencja do ostatniego jajka nie śpi😅

Łudzimy się, że przez lunch miejscówka odpocznie i może się coś ruszy.

Stamtąd do miejsca obozowego już tylko sto metrów.

 

Jest ono tak usytuowane, że długo można się cieszyć promieniami słońca.

Waldziu ciągle szukał swojego złotego szczęścia z muchą. Głowica raz po raz wystrzeliwała z niegasnącą nadzieją wędkarza.

Z Pawcia po złowieniu dobrej ryby powietrze jakby zeszło…

Wolał się delektować wyglądem własnych pęcin, które na nadrzecznych plażach wyglądały całkiem całkiem – przynajmniej po kilku drinczkach😜

Twarz „Prosny od źródeł” w dorzeczu Gangesu.

Kiedy my się bawimy, obsługa ciężko pracuje. Ale widać, że kochają to co robią.

Może weźmie(?)🧐

Złowienie mahseery na muchę to wyższa szkoła jazdy.

Paweł i Gaweł…

Fru!

Spinning wyglądał mniej subtelnie ale z całą pewnością dawał znacznie realniejsze szanse na sukces.

Rzeka szeptała swe pacierze jak jakaś psychopatyczna zakonnica.

A, że był 11 listopada nie mogło zabraknąć akcentów państwowych jeszcze wtedy nie tak zmaltretowanej Polski jak obecnie.

Przed kolacją zawsze popcorn.

Za tymi namiotami, dwa lata wcześniej padły dwie fantastyczne ryby. Ten rok był inny – trudniejszy. Prawdopodobnie poprawialiśmy po innej ekipie. Tak się kończy paplanie w necie. Przez to jakby świat się też kurczył. A napewno pozbywa się ostatnich białych plam na mapie. My jednak ciągle wierzymy i uparcie od lat próbujemy pokazać, że takowe jednak są. W obecnej sytuacji pandemicznej wręcz sobie odetchną.

Andrzejek Gajewski z wody praktycznie nie schodził. Wciąż czekał na swoją wielką rybę. Jedynie zrobiony przez Maćka drinczek był w stanie pomóc Mu o tej udręce zapomnieć i wyciągnąć na moment z wody.

Kolejna magiczna noc.

Magiczna tym bardziej, że postanowiliśmy uczcić Święto Niepodległości wykańczając całe alko. Można było zrobić to łagodnie – na raty, tej i kolejnej nocy. Ale, że prawdziwi z nas patrioci poszło tej 🤣

Dobrze, że obsługa rozświetliła nasze „lądowiska”. Bez tego powrót do namiotów mógłby wcale nie być taki prosty.

Poranek był chłodnawy i wilgotny.

Ewcia musiała ogrzać swe boskie cztery literki😍

A że nie było wyników, o poranku bez ociągania ruszyliśmy założyć kolejny obóz.

Zaraz poniżej obozu mam dwa brania. Większa spada więc pocieszyć musiałem się mniejszą.

Paweł za to porządnie poprawił wynik z dnia poprzedniego.

Dowód, że ilość wykonanych rzutów przekłada się w Nepalu na wyniki.

 

107cm

Chciałem Grzesia podsłuchać co tam zmysłowo szepcze Marzence i dzięki Bogu skończyło się to tylko tak!🤡

Tego miejsca nie zapomnę do końca życia.

Ostatnich szans na rybę życia nie odpuszcza się tak łatwo. A był to rok, w którym doprawdy jedna ryba mogła zmienić wszystko. Sceneria jak zwykle tam fascynowała.

Dwaj główni fotografowie wyprawy.

Bez dużej ryby ale co ważniejsze z kartami pełnymi pięknych fotografii.

Ognisko zwiastowało czas obrzędu. Obrzędu kultu śmiechu, Przyjaźni, wspólnoty, wypalania w pamięci chwil ciepłych jak jego żar.

Skoro świt przeprawiliśmy się pontonem na przeciwną stronę i wraz z Grzesiem i Khalu przedzierając się przez skały udało się dotrzeć do miejscówki, gdzie Paweł złowił swoją stosiódemkę.

Takie znajomości pozostają w głowach i serduchach na wiele wiele lat.

Rzeka tam aż pachnie mahseerami. Niestety bessa nas nie chciała zostawić w spokoju. Nie miała litości.

Łatwo się nie poddawaliśmy ale czasem trzeba było usiąść, odpocząć, pogadać…

Plaża cieni.

Dżungla z kociego kanionu mogłaby się doskonale nadawać do umiejscowienia wydarzeń z Księgi dżungli.

W tym czasie Waldek ciągle nie odpuszczał.

Po południu dobiliśmy do szczególnego domostwa.

Niestety to okazało się opuszczone. Tarajowie tam mieszkający przenieśli się już w góry, dalej od rzeki.

Mimo to zostawiliśmy niespodziankę ich dzieciom.

A i nieopodal znalazł się ktoś inny.

Chwilę potem Grześ Popiela w ostatniej chwili uratował swój honor.

Wiem, że czekał na coś innego, podobnie Andrzejek Gajewski, Waldi, Ewa. Mam nadzieję kiedyś zabrać Was w miejsce, gdzie sobie to odbijecie.

Portretmałej brzany himalajskiej (Tor putitora)

Płyń i rośnij.

W końcu spływamy na główną rzekę, która zbierając po drodze inne dopływy płynie do Indii i wpada do Gangesu. Tam czeka nas kolejny obóz. Odtąd wędki płyną z nami ale już tylko w tubach. Ogrom wody jest zbyt duży by szanse na mahseery były sensowne.

Wraz z końcem rybałki kończy się presja. Każdy kto złowił może się odprężyć całkowicie. Ci co nie złowili z pewnością czują mega niedosyt ale i motywację do powrotu. Tak czy inaczej uwalniamy się od ryb i odtąd swobodnie cieszymy urokami Nepalu i spotkań z Nepalczykami.

Marcin szybko znalazł ziomala z bliskich sobie stron.

Jeszcze wtedy nie wiedzieli ale następną ich wspólną wyprawą miała być podróż do Boliwii w pogoni za inną złotą rybą – za golden dorado (relacja wkrótce).

Bez alko ale i tak śmiesznie.

W Nepalu nawet nadrzeczny toi toi prezentuje się niezwykle romantycznie.

Kolejnego dnia mijamy wodospad.

Od kilku lat niesie znacznie mniej wody. Co ciekawe zawsze jest ona wyraźnie cieplejsza od temperatury powietrza, nie mowiąc już o temperaturze głównej rzeki.

W tym miejscu zawse robimy postój i wybieramy się do wsi po browary.

Należy pamiętać, że krowy w tym kraju też uchodzą za święte, co nie znaczy, że nie mogą harować od rana do wieczora na polu.

Andrzejek kocha zwierzęta i widać było, że tęsknił już a swoimi kurnikami. Tym razem obiekt, na który wylała się cała nagromadzona nadwyżka pozytywnych emocji nie gdakał.

Wieśniacy w Nepalu piece lepią ręcznie sami.

Ewa ze starą Tarajką

Z kolejną.

Szczególnie kobiety Taraju i nieważne czy młode czy stare dbają o ozdoby i kolory ubrań.

Panienki zawsze nieśmiałe, na szczęście Ewa miała jakby ich ciche przyzwolenie na zbliżanie się w ogóle.

Dla nas najważniejsze było wtedy jednak to, że udało się kupić piwo.

Młócenie zboża odbywa się tam bardzo często ręcznie, bez użycia jakichkolwiek narzędzi.

Mission accomplished. Wracamy do pontonów.

Tarajskie woły nierzadko też są dekorowane.

A przy pontonach zbiorowisko. Ewa ze zbiorem spinnerów była rozchwytywana.

Poza piwem innego alko nie było ale księgowy zadbał o inne zakupy. Niby z Afganistanu. Bardzo niezłe!

Uroki Nepalu.

 

Dealerzy w Nepalu wyglądają wyjątkowo niewinnie🧐😱😜

Portret

Maciej umie zwracać uwagę wszystkich kobiet świata!

Odtąd przez czas jakiś (dość krótki) mieliśmy nowego załoganta.

Inni płynęli w starych składach.

Ale długo nie wytrzymali.

Bo pragnienie dawało się już we znaki.

Odtąd raz po raz mieliśmy przepływać przez tereny agrarne, co wiązało się ze spotykaniem coraz większej liczby ludzi, w tym dzieci.

W końcu też dotarliśmy do rapidu, który niegdyś był określany na mapach jako 4 w skali WW.

Od lat kilku rzeka zdążyła go złagodzić, studząc jego zapędy ale i tak jest zawsze emocjonująco i z oczywistą asekuracją Khalu.

„Jedziemy z tym rapem”

Ponton za pontonem.

Zawsze fajnie gdy woda przyspiesza…

… potem znowu się płynie po spokojnej, wolnej wodzie i bywa, że trzeba czasem wspomagać się pagajami.

„Piaskowe zamki” to kolejny element krajobrazu, który chwyta za serce.

Nie można się napatrzeć.

Ich ogrom bywa, że wprawia w… zakłopotanie. Człowiek u ich podstawy czuje się naprawdę maluczki.

Tarajki z ogromnymi kanami czy wazami na wodę nie są nad rzeką niczym nadzwyczajnym.

inne przychodzą po prostu popatrzeć z ciekawości.

Ciocia Ewa.

Wujek Paweł

Papa Marcin

Ubrania i zabawki, z których wyrosły nasze dzieci, dostają tam drugie życie.

Młody jak tylko wytrze nosa to będzie gwiazdorem wioski🙃

Ewa na tle naszych pontonów.

Nasze chłopaki, znudzone monotonią spływu wielkimi pontonami wolną rzeką zapragnęli nowych emocji.

Dan uzupełnił też prowiant. Wędzona ryba nie jest zła.

Kobiety są ozdobą tamtych ziem.

Z wizytą u rybaków.

Maciej jak zwykle skory do nowych doświadczeń na wodzie.

Typowe domostwo Taraju.

I jego radośni mieszkańcy.

Tak jak kobiety są ozdobą tamtych terenów to dzieci są solą tej ziemi.

Spotkanie.

Wędzono, suszone szaszłyki z ryb.

Kolory ostatniego obozu na rzece. Dzieci jest tam zawsze w bród bo i dostają całą resztę jedzenia jakie nam zostało a zapewniam Was – naprawdę u ich rodziców się nie przelewa. Tam nawet głupia marchewka, główka kapusty czy świeczka to skarb nie z tej ziemi. A pół niedopitej coli?! A zabawki jakie nam się wysypały i zalegały na dnie toreb?! To dla tych dzieciaków gwiazdka z nieba!

Zbliżaliśmy się do końca spływu gdy w ostatnim kanionie, nieopodal szkoły usłyszeć z lasu od strony skał słodkie „hello!” a potem zdjęła butki, weszła bosymi stópkami na kamienie i … spaliła nam styki!😍

Ta figurka zwiastuje koniec naszego pięknego spływu i pożegnanie z rzeką.

Ponosiliśmy graty z pontonów i zbliżał się nigdy nie lubiany czas pożegnania z ekipą.

Odwlekaliśmy to jak mogliśmy.

Miasto to śmieci, miasto to wychudzone psy, miasto to pył ale w końcu i jeszcze więcej pięknych dzieci!

A wyszło to tak:

Miasto to też zguba.

Nie trzeba się zbyt wiele starać by skupić się na jego pozytywnych aspektach. Tych iskierkach, które najchętniej człowiek by porwał ze sobą.

Brudne, zasmarkane i takie szczęśliwe, że szok. Bez smartfonów, bez dobrobytu, ale i bez zmanierowania, bez zblazowania.

Różnice są mega uderzające.

Dzieciaki miały pewne powody do zadowolenia, a my jeszcze większe.

Gwiazdor🤩

Ewa doczekała się nawet swojego fanklubu.

Kobiety jak zwykle zapracowane a mimo to pełne radości.

W drodze powrotnej przejeżdżamy przez miejsce właściwe. Mam nadzieję kiedyś i tam połowić, choć niestety nie ma tam tak emocjonującego spływu.

 

Mahseery tam mają swoich strażników.

A krokodyle swoich. Trzeba uważać!😉

W końcu wracamy do Kathmandu i po pierwszej nocy w hotelowych łóżkach, nie w namiotach, odświeżeni możemy jeszcze trochę pozwiedzać. Na zdjęciu szczyt stupy Swayambhunath.

Małp tam nie brakuje. Są wredne, trzeba pilnować jedzenia i wszelkich drobiazgów. Legenda mówi, że każdy z obciętych włosów Mandźiuśriego w tym miejscu stawał się drzewem, a wszy zamieniały się w małpy. Był zatem zawszony jak cholera!

Małe makaki są może słodkie ale wyrosną z nich wredoty jak ich starzy.

Ten jednak zawsze będzie takim słodziakiem!😅

Dolina Kathmandu jest pełna miejsc kultu ważnych dla Hindusów. Wszystkie są dla nas – turystów pełne egzotyki i niezwykle atrakcyjne.

Ozdoby mają niezwykle bogate ornamenty a dbałość o detale widać na każdym kroku.

Ewa przy wielkim, złotym waźra symbolizującym piorun, który niszczy ignorancję

Grześ przy stupach modlitewnych.

Chorągiewki modlitewne są w Nepalu bardziej popularne niż różaniec u katolików.

Im dalej od Katmandu tym Nepalki piękniejsze, choć generalnie Nepalki to bardzo ładne kobiety.

Pashupatinath to największa świątynia w Nepalu a raczej kompleks świątyń zbudowanych na cześć Sziwy…

… gdzie nad brzegiem rzeki Bagmati leży Arja Ghat – miejsce palenia ciał zmarłych.

Niektóre uśmiechy wcale nie brzydkich kobiet potrafią mieć coś w sobie z demona.

Sadhu nielubiący fotografów.

I Ewa z Sadhu lubiącym fotografów (albo ich drobne!😝)

Sadhu to wędrowni asceci, żyjący ściśle według zasad religii, dążący swym życiem do osiągnięcia wyzwolenia. Z tego co widzę od lat wyzwalają się najczęściej haszyszem albo trawą!👻

Zawsze też po wędkowaniu odwiedzamy dawną, średniowieczną stolicę Nepalu – Bhaktapur. Niestety ucierpiał on strasznie podczas trzęsienia ziemi w 2015r choć klimat swój zachował całkowicie.

W jednej z jego wąskich uliczek.

Typowy sklep muzyczny w Bhaktapurze😉

Na placu garncarzy

W jednym ze sklepów Bhaktapuru. W dzielnicy Thamel w Kathmandu podobnych jest bez liku.

Na placu garncarzy poza wyrobami z gliny, najpiękniejszymi mandalami sprzedaje się i owoce oraz warzywa.

Ewa na schodach mandiru (świątyni) Nyatapola.

No i tuż po skręceniu kostki na tychże schodach. Czyżby Lakszmi była zazdrosna o Wisznu?

Urodziny Grzesia nie mogły skończyć się na spokojnie!🔥

Jubilat odleciał a impreza przeniosła się do innego lokalu.

Nudnawy wieczorek kulturalny w końcu został przechwycony.

Publika oszalała!

A potem nas wyproszono bo chińskie grupy były rzekomo… wystraszone!👻 Pieprzeni covidowcy!😠

W drodze do hotelu Waldi zdobył nepalską flagę.

Kolejnego dnia z bolącymi głowami rozstaliśmy się. Grupa poleciała do domu a ja z Ewą ruszyłem na zachód od Kathmandu do Królewskiego Parku Narodowego Chitwan.

Safari na słoniach ma tą przewagę, że zwierzęta się ich nie boją i nie płoszą.

Matka z dzieckiem nosorożca indyjskiego (Rhinoceros unicornis). W krajach Azji południowej panuje przekonanie, że wszystko co pochodzi od nosorożca ma właściwości cudowne i lecznicze, w szczególności jego róg i krew. W Nepalu w czasie wypełniania obrzędów religijnych składano dawniej ofiary z krwi i mięsa nosorożców. W Indiach istniał zwyczaj wypijania jego krwi podczas pewnych uroczystości lub przynajmniej picia wody i mleka z kubków wyrzeźbionych z rogu tego zwierzęcia. Kto chciał się zabezpieczyć od złośliwości złych duchów i chorób, wieszał u wejściowych drzwi domu ampułkę z moczem nosorożca.

W 1961 roku w Azji żyło tylko 600 okazów tego gatunku (160 w Nepalu). W związku z wprowadzoną ochroną, w roku 2006 populacja wynosiła 2575 okazów i wciąż wzrasta.

Przyszłość gatunku.

Czółna się chyboczą na wszystkie strony, przeciekają i z reguły są przeciążone.

Dziwnie jednak skarg na wywrotki nie ma 🤣

Wyobraźcie sobie, że czółna spływają z turystami w dół rzeczki a potem Nepalczycy brodząc po pas przepychają je spowrotem do punktu startu kolejnych spływów!

Czatujący na rybki Łowiec krasnodzioby (Halcyon smyrnensis). To gatunek zimorodka niezwykle rozpowszechniony – można go spotkać od Turcji aż po Filipiny!

Ewa w ośrodku wychowawczym osieroconych słoni.

Zwróćcie uwagę jaka szczecina porasta głowę tego słoniątka.

Na grzbiecie słonia krokodyle niestraszne.

Słonie każdego popołudnia są kąpane po wożeniu turystów na safari. Można wykąpać się razem z nimi.

Niby nie był zainteresowany ale wiedział gdzie zezować! Bezczelny zboczulek😝

अन्नपूर्णा

Pokhara słynie jako punkt widokowy na Annapurnę – nasz, mam nadzieję przyszłoroczny cel trekkingowej wyprawy, do której się przygotowujemy.

Odbywają się tam też loty widokowe albo loty do basecampu, do którego mamy ambicje dotrzeć na nogach.

Dwie Annapurny

Niezwykle popularny jest tam paragliding

Nigdy nie byłem jakoś zajarany pomysłem lotu paralotnią, wręcz nie lubię ryzykować (chyba, że dotyczy to dobierania się do ryb) ale jak już się znalazłem na niebie to poczułem uderzenie fantastycznej dawki endorfin.

Ewa na brzegu kipiącego od himalajskich brzan jeziora Phewa Tal

Patrzysz na to i czujesz się jak na kartach Shantaram.

W muzeum Himalaizmu

Święta Bożego Narodzenia tuż tuż.

Znam Kolegów, którzy po przejściu przez ten mostek całowali ziemię.

Miałem ponowną okazję spędzić noc w pełnym uroku River Fun Beach Resort nad mahseerową rzeką Trishuli

Rosną tam, pod chorągiewkami modlitewnymi najpiękniejsze cycasy jakie widziałem.

A dobra whisky smakuje tam jak mało gdzie!

Wszędzie dobrze ale z Iluą w magicznym Thamelu chyba najlepiej.

Choć u Shankara w domu ugoszczeni przez Jego kochaną rodzinę czuliśmy się niemal jak w domu.

Przyjaźń na drugim końcu świata.

Wędkarsko wyprawa nie należała do łatwych. Ryby nie chciały brać. Większość najlepszych miejsc zawiodła. Tym bardziej każda  jedna ryba była na wagę złota. Móc potrzymać ją w tej wspaniałej scenerii rzeki Bag było czymś wyjątkowym.

Czy mimo to wrócimy? Oczywiście!

Już się nie mogę doczekać wypuszczenia nad nas drona. To będzie całkowicie nowy wymiar fotografii w tych cudownych miejscach! Oby tylko zaraza jak najszybciej się skończyła albo świat po prostu poradził sobie funkcjonować mimo to.

Warto. Jak cholera!

https://www.youtube.com/watch?v=HDNx1emTy8o&t=23s

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Rafał Słowikowski, Maciej Garbowicz, Marcin Janaszkiewicz i Waldemar Wyrobek.