Himalaje – biodra i żebra pięknej bogini rysujące się pod śnieżną pościelą lodowców. Nad nimi gwiazdy – zgrabne tancerki wdzięcznie pląsające na ciemnym parkiecie nieba. Chwile tam tak urokliwe i grzejące męskie serca rządne prawdziwych przygód. To wszystko One.
Pogoda niby stabilna ale w końcu zawsze niepewna. Ślad lamparta przy namiocie jeżący włosy na przedramieniu. Ciepły piasek plaży pieszczący stopy. Zmieniające się światło wewnątrz kanionu wraz z upływem dnia. Kubeł zimnej wody w podarku od rzeki wprost na głowę. Zaraz promień ciepła jak ręcznik podany przez słońce. Szczebiot dziewcząt myjących włosy w rzece. Słodkie krzyki dzieci składających dłonie z dobrym „Namaste!” na ustach. Wiara i cierpliwość nakazująca mozolnie rzucać zawsze w końcu zakończona sukcesem. Brania zawsze tak zaskakujące, że aż dziw. Nawet upragniona ryba walcząca na śmierć i życie na końcu żyłki tak gwałtowna i nieobliczalna. To wszystko muszą być ONE – kobiety. Tylko nocny wiatr w Nepalu musi być facetem – jakiś taki gruboskórny.
Zapytany kilka razy „gdzie warto pojechać w podróż z kobietą?”, zawsze odpowiadałem bez zastanowienia tak samo – do Nepalu.
Ze znanych mi destynacji nie ma innej tak nadającej się by pokazać ukochanej o co w tym wszystkim nam, wędkarzom globtroterom chodzi. Jeśli tylko ktoś ma odrobinę oleju w głowie i wrażliwości na piękno świata, w Nepalu jest się w stanie zatracić do reszty. Też z tego powodu tym razem w składzie znalazły się dwie kobiety. I jak napisałem w artykule – dwie kobiety to już nie jedna, nieśmiała i łatwo poddająca się męskiej domenie. Dwie kobiety to huragan, który żeńskim pierwiastkiem rozwiewa męską gruboskórność grupy. To była wyprawa zupełnie inna niż wszystkie.
Czwarty raz ruszałem nad tą samą rzekę. W ogromnym błędzie byłem, gdy myślałem że wszystko tam już zobaczyłem i że mój aparat będzie rzadko w użyciu. Rzeka Bag – znów jak kobieta, wydająca się być w pełni poznana i odkryta tak naprawdę dopiero na tej wyprawie się oswoiła z moim i kolegów aparatami. Nauczyła się pozować i przywieźliśmy najlepszy fotograficzny materiał Ever! Romans wybuchł na nowo i to ze zdwojoną namiętnością. Było najpiękniej!

Po wylądowaniu i nocy w Katmandu jak zawsze czekał nas kolejnego dnia lot krajowy i 9 godzin jazdy mikrobusem. Jedną z głównych atrakcji po drodze jest postój na moście, z którego zawsze podziwiamy krokodyle, gawiale a w tym roku i różne gatunki żółwiaków. Na zdjęciu – żółwiak wąskogłowy (Chitra indica).

I żółwiak gangesowy (Nilssonia gangetica) – widać po dawnym spotkaniu z gawialem albo innym drapieżnikiem.
Żółwiaki miast pancernej skorupy chroni skórzasta twarda pokrywa. Środowisko wodne opuszczają zazwyczaj tylko w celu zniesienia jaj. Zazwyczaj spoczywają przysypane mułem bądź piaskiem na dnie rzeki czyhając na ofiarę (ryby, kraby, krewetki, małże i ślimaki). Gdy ta się zbliży wystrzeliwują swą długą szyję niczym kameleon język i łapią ją.

Po trzech godzinach jazdy od lotniska zawsze mamy postój w miasteczku, które jednocześnie jest metą naszego spływu. Tu się kończy ale i poniekąd zaczyna każda nepalska przygoda. Prawdziwe zderzenie z kulturą Taraju i jednocześnie ostatnia okazja pobycia w większej „aglomeracji”. Biali mimo nierzadkich raftingowców wciąż są dla Nepalczyków tam atrakcją.

Po kolejnych, męczących godzinach podróży w końcu dotarliśmy do punktu startu. Obsługa spływu jak zwykle ponosiła do dawno rozbitego obozu nasze bagaże a my mogliśmy się skupić na kolacji. O poranku pewnym było, że będziemy mieli gości. Ten osobnik o jakże swojskiej, europejskiej już aparycji (pochodził z Pakistanu)darzył nas tak ciepłym spojrzeniem, że mogliśmy się poczuć już częściowo wysadzeni w powietrze.

Po chwili się rozkręcił na dobre a Grzesiowi serdecznym gestem nawet zaproponował znalezienie się „O o… tam”;)

Po śniadaniu, Nepalczycy zajęli się zabezpieczaniem naszych bagaży. I biada źle zabezpieczonym kołowrotkom bądź wędkom. Nikt się nie certoli bo i rzeka z nami certolić się nie będzie.

Nie pierwszy raz też okazało się, że są osoby w składzie, które z pływaniem wpław są nieco na bakier (tym razem były to „nasze” dziewczyny) wiec po odpowiednim przeszkoleniu zostały pocieszone, że po wywrotce najpierw będą ratowane one, zaraz potem wędki a faceci na końcu. Troska i niepokój jednak wybuchły na niewieścich twarzach niczym zamiary naszego nowopoznanego, pakistańskiego przyjaciela.

Szybko miało się to zmienić. Rzeka znów przekuła bojaźń w bezczelną i wyzywającą odwagę. Wkrótce dziewczyny miały ziewać i trudniejsze rapidy (bystrza) komentować „phi… tylko tyyyle?”

Rozpoczynający się spływ Bagiem znów miał wnieść nieco popłochu w kąpiących się tudzież piorących wieśniaczkach. Ich widok bywa jednak bardzo miły dla męskiego oka.

Monika – wraz z mężem Jankiem dołączyła do nas pierwszy raz właśnie w Nepalu. Na „romans” z Bayan-goł nie mogli wybrać lepszego miejsca.

Rude, majestatycznie wysokie klify Bagu zawsze witają nas w pierwszym dniu spływu.

Z resztą nie tylko one. Sami zdecydujcie jakież powitanie jest wdzięczniejsze.

Dzieci Taraju są tak pocieszne i serdeczne, że jeszcze nie raz przyjdzie się nam wręcz wzruszać, nierzadko w myślach uciekając do naszych dzieci.

No i jak rafting się podoba?

Pierwszy etap spływu to mijanie wielu wiosek i tarasów pól uprawnych.

Wiąże się to z mnóstwem gapiów ale i pozdrowieniami, serdecznymi okrzykami „namaste!” (dosłownie „pokłon Tobie”, w zwyczaju jednak rodzaj błogosławieństwa i najwyższej życzliwości).

Im jednak dalej – tym trudniej ale i… piękniej.

Pierwsze miejsce do zbadania. Rzeka poniżej zwęża się i szybkim wlewem uderza w pomarańczową, skalistą ścianę by się odbić i ostro skręcić w prawo. Pierwsze niebezpieczniejsze miejsce, ktrego dodatkowo nie da się obejść.

Postój i szybki rekonesans przewodników jest zatem obowiązkowy.

Zaraz poniżej znajduje się piękne miejsce na postój, gdzie nocowaliśmy podczas pierwszej wyprawy w 2011 roku. W tym roku mieliśmy to powtórzyć.

Bystrze w górze rzeki to ów wlew rzucający pontony na skały a poniżej wolne zakole i nadzwyczajne miejsce.

Skałka dzwonków. Nie wiedzieć czemu jest ich tam całe mnóstwo – na specjalnych konstrukcjach, drzewach i krzakach. Znaleźć można porzucone narzędzia, rozrzucone pieniądze. Dla szacunku dla miejsca nikt nie odważa się tego zmieniać, choć dzwonki grają swą melodię częściej niż w wietrzne dni.

Kiedy my zwiedzamy i się obijamy, nepalska obsługa rozpakowuje pontony i szykuje się do gotowania kolacji. Powyżej złowróżbne bystrze ciągle gra swą wieczną melodię.

Co prawda nie jest to jeszcze strefa właściwych połowów ale co zagorzalsi wędkarze nie wytrzymali i chwycili za wędki. Monia i Magda – obie przybyły ze swoimi mężami i obie są zatwardziałymi wędkarkami. Twarde sztuki a ich widok z wędką w dłoni miał krzepić nasze męskie serca odtąd każdego dnia spływu i to nierzadko już podczas wstawania i jeszcze długo po tym jak sami skończyliśmy łowy dnia.

Zderzenie dwóch światów – kobiety Taraju i kobiety zachodniej cywilizacji.

Wieśniaczki zeszły po wodę. Zaciekawione długo się nam przyglądały i dywagowały między sobą. W końcu dźwignęły ciężki baniaki i ruszyły do swych chałup w górach. Tarajscy mężczyźni mają inne, często lżejsze ale „bardziej męskie” zajęcia. Charas w końcu sam się nie spali.

Gdy poszły można było w końcu odstawić aparat i się należycie wykąpać.

A później czekała nas jedna z piękniejszych nocy w życiu. Do końca spływu każda kolejna miała wyglądać podobnie!

Marzenia się spełniają w galaktyce Drogi Mlecznej.

Obóz w pierwszych promieniach dnia.

I śniadanko

Najlepsze na mahseery, tajmienie i Kingi wędki z gdańskiej pracowni RODMAS i najlepsze kołowrotki – japońskie Stelle SW. Lepszego sprzętu nie znajdziecie.

Spływamy nie mogąc się doczekać ryb. Jak zwykle stajemy „na zakładkę” (jeden ponton staje na miejscówce do obłowienia, dwa kolejne mijają go i stają na kolejnych, po obłowieniu pierwszy mija pozostałe dwa i staje a te po obłowieniu mijają go itd.) i „robimy” rzekę miejscówka po miejscówce.

Mahseer szukamy w głębokich jamach i równych, znów nie za płytkich rynnach. Rzeka „pachnie” wielkimi rybami. Wodę mieliśmy najniższą i najczystszą odkąd tam jeździmy.

Niski stan wody wiąże się z niespodziankami w korycie rzeki. Nieraz mieliśmy utknąć na kamieniach ale nie na tym bystrzu.

Jest fun!

Byle przed siebie a wszystko w asyście safety kayak’u, który przeprowadza wcześniejszy rekonesans i asekuruje trudniejsze rapidy. W razie czego jest w stanie szybko dotrzeć do każdego kto wypadnie z pontonu.

Co grubsze miejsca obławialiśmy wspólnie.

Nie zostawał po nas ślad.

Kanion rzeki – królestwo dzikich kotów i himalajskich brzan.

Spływ tymi kanionami jest swoistym misterium. Okolica jest tak piękna, że dech zapiera i grzechem nierzadko się wydaje przerwanie ciszy jednym słowem.

No i w końcu! BRAMA! Rzeka niczym w imadle, ściśnięta przez dwie charakterystyczne skały. Pod nami ciemna otchłań wody, która wydaje się nie mieć dna. To od tego miejsca zaczynają się tak naprawdę ryby.

To brama do strefy połowów himalajskich potworów.

Za bramą jeszcze długa odwrócona „eska” z krótkimi miejscami do wędkowania, które jednak olewamy.

Za kolejnym zakrętem będzie już miejsce właściwe.

Wcześniej jednak niepozorny rapid na podbiciu fali zdołał wręcz wystrzelić jednego z asystentów przewodnika pontonu. Ten wyleciał w powietrze niczym z procy, wylądował w rzece po czym został wyłowiony przez Kalu – operatora safety kayak’a.

A na miejscu właściwym, dobrze ustawiony Janek zapina pierwszą rybę wyprawy. To miejsce mam opanowane od lat – zawsze bezbłędnie idę tam po swoją rybę. Tym razem wpuściłem Janka – wiedziałem, że tego nie zmarnuje!

Polak i życie, które w tej rzece pochodzi ze świętej północy – z Himalajów, gdzie rodzi się rzeka albo ze świętego południa – z Gangesu, w którym Bag znajduje swój odpoczynek.

Doświadczenie i wędkarski warsztat sprawiły, że pokonanie takiej ryby było tylko kwestią czasu.

111cm niedowierzania w oczach.

Po chwili dociera. Udało się! Golden Mahseer pokonany – to po to się tam jedzie a dostaje się znacznie więcej.

Monika i Jan Soroka – Beckhamowie polskiego wędkarstwa.

Love is in the air! Gold in hands.

Nie dziwię się, że mina Grzesia nieco mniej uhahana.

73cm na jedną z lepszych brzanowych przynęt – wobler Dorado Invader.

W tym czasie obóz stanął już na dobre.

Łowiliśmy jak zwykle do zachodu słońca i jeszcze dłużej. Niestety tego dnia bez dalszych rezultatów. Choć widzieliśmy jak wielkie mahseery patrolowały toń rzeki pływając to w dół, to w górę. Niestety niełowne.

„Niebo gwiaździste nad nami a prawo moralne w nas” choć żarty i kawały z każdą nocą mimo towarzystwa dam stawały się coraz mniej „moralne” (czyt. śmieszniejsze).

Temperatury w nocy zmuszają do przeproszenia się z polarkami ale serducha rozgrzewa ciągle słońce wspomnień z dnia i wspólne, wyborne towarzystwo.

Ranki w kanionie są rześkie i wszyscy łowiąc czekają nie tyle na śniadanie co na słońce aż to zajrzy między skały.

A na śniadanie Nepalczycy wrzucają tościki do tostera. Chleb opieka się od żaru ogniska. Trwa to długo ale jak smakuje!

Gdy słońce w końcu rozleje swe dobroczynne ciepło wszystko ożywa. Także sparaliżowane chłodem modliszki.

A to Paweł Sinica – jeden z lepszych fotografów z jakimi było mi dane się spotkać. Najpiękniejsze zdjęcia z tej fotorelacji są Jego autorstwa! Już się cieszę na wspólny wyjazd na Madagaskar. Fotograficznie Go rozpierdzielimy!

Przez Monię częściej łapałem za aparat niż za wędkę. W sumie nie dziwię się, że muzułmanie dla świętego spokoju chcą przyodziewać kobiety w burki;)

Dzięki Bogu toples wystąpiła tylko część składu. Zaoszczędziło to krwawej jatki!;)

Tak wytrwałej kobiety jak Madzia nie ma na tym świecie! Po prostu wiem, że nie ma.

Jej mąż Grześ łyknął bakcyla DH i dzięki temu mogłem kilka razy powywijać. Dobrze, że nie widział tego Janusz Panicz bo echo kanionu poniosłoby słowa na „ch”, „k”, „j” a w końcu poleciałaby i sugestia bym jak najszybciej się oddalił!

Dlatego szybko oddałem sprzęt Grzesiowi i od razu zaczęło to latać, choć z tą prostą rączkę „ch”, „k”, „j” itd.

Jeden z piękniejszych i bardziej sielankowych obozów podczas naszych wypraw – w tym miejscu nie może być inaczej.

Magdalena Rauk – w śniegach Patagonii radząca sobie nie mniej niż w słońcu pod Himalajami.

Z przeciwnej strony rzeki przyglądały się nam langury szare, zwane też hulmanami czczonymi (Semnopithecus entellus). Mimo, że we wsiach nierzadko powodują straty jednak nigdy nie są krzywdzone. Uważa się je za święte – uosabiają Hanumana – w hinduizmie króla małp, sługi samego Ramy.

Zagadka – ile langurów widzicie na zdjęciu?

Odwiecznym wrogiem langurów są m.in. lamparty, których ślady wielokrotnie znajdowaliśmy po nocy w okolicy obozu.
(Odpowiedź do zagadki ze zdjęcia wcześniejszego – małp na zdjęciu jest 9)

Środek dnia w kocim kanionie.

Lesiste stoki gdzie prawdopodobnie stopa ludzka nie postała.

No i w końcu przy kilkusetnym rzucie dziwnie miękko coś usiadło mi na kiju! Bez wątpienia ryba! Dwa razy grzęzła w kamieniach i safety kayak dwa razy pomagał wyjść z opresji odciągając żyłkę na środek rzeki. Mocno ciągnęła szarpiąc z niską amplitudą. Byłem pewien, że to rekordowa mahseera, która tylko telepie łbem zbierając siły do decydującego odjazdu.

Po ponad półgodzinnym holu okazało się, że to podczepiony sum – guncz.

Goonch (Bagarius bagarius) w pełnej krasie. Dobrze, że nie był większy bo wyciągnąć go nie miałbym szans.

Ten miał od czubka pyska do końca ciągnącej się płetwy ogonowej 125cm ale łowi się ryby ponad 2-metrowe a te są bez porównania większe.

Do tego wierzy się, że większe osobniki porywają w wodzie ludzi o czym National Geographic nakręcił nawet film. Uważa się także, że ryba ta żywi się nieskremowanymi resztkami ludzkich zwłok.
Dwa lata wcześniej spotkaliśmy rybaka, który w trakcie holu wielkiego guncza stracił 3 palce obcięte przez ten gatunek suma.

Kolejny poranek w tym zawsze dobrym, choć tego roku nieco rozczarowującym miejscu.

Ponieważ w nocy trochę powiało, wiatr naniósł piachu do pudełka z przynętami Janka. Zgadnijcie co Monia zrobiła zaraz po wyszorowaniu zębów?!

Chwilę później ugrzęzła blachą gdzieś w kamieniach a Kalu tylko na to czekał! Wszystko dla Moni!

Po dwudniowym pobycie na plaży otwierającej ruszyliśmy dalej w dół rzeki obławiając każde obiecujące miejsce. Praktycznie w każdym łowiliśmy w minionych latach ryby.

Magda na plaży grząskich piasków, gdzie z drugiej strony kiedyś Piotrek Żurek stracił ponad 140cm brzanę.

Nie było to 140cm ale połowa tego też w jakiś sposób cieszy.

Za to na miejscówce wyżej wydarzyło się coś bardzo ważnego! Monia chyba w trzecim rzucie zapięła stwora, który chciał Ją wciągnąć do wody!

Mahseera wyskoczyła z głównego nurtu i swym przepastnym jak wiadro pyskiem wręcz zmiotła Olejnikowego gnoma (www.wahadlowki.pl / www.oldstream.pl ). Na spokojnej wodzie tak wyginała cielsko, że Monia musiała „wbić ostrogi” i się dobrze zaprzeć.

Panie i Panowie – przedstawiam Wam pierwszą kobietę, która samodzielnie złowiła mahseerę himalajską powyżej metra. Internet nie zna drugiego takiego przypadku!

Golden Mahseer 126cm!!!

Czyż nie cudna?! Aaaa – obie cudne!;) Piękna i bestia.

Jakby ktoś jednak chciał podziwiać te cuda natury bliżej to musi się liczyć, że prędzej czy później (raczej prędzej!) będzie się musiał otrzeć o Janka!;) A wtedy biada takiemu! Oj biada!

Po zaliczeniu i oczywiście wypuszczeniu takiej ryby płynie się jak na skrzydłach.

Na potwierdzenie swych umiejętności tego dnia Monika postawiła kropkę nad „i”. Nie tak duża ale powiedzmy sobie szczerze – wcale duża być nie musiała. Blacha znów spod młotka Igora Olejnika! Nie wyobrażam sobie wyprawy do Nepalu albo np. na tajmienie bez tych blach.

I w miejscu gdzie wszyscy mieliśmy spotkać się na lunchu Paweł Sinica zapiął swoją pierwszą! Ich ponton wyraźnie rządził!

Niestety nie została zmierzona ale miała pewnie 105-110cm.

Zwróćcie uwagę na pancerną narośl nad pyskiem. Zupełnie jak przyłbica.

Janek po dokonaniu żony nie mógł sobie tego dnia znaleźć miejsca. Nosiło Go strasznie. Rzucał tu i tam. Nie był w stanie przestać! Równowaga w wędkarskim małżeństwie została wyraźnie zachwiana;)

Co innego u tak doświadczonej pary jak Państwo Rauk! Tam spokój, harmonia, bez żadnych napięć;)

Od przeciwnego brzegu skradał się powoli w naszą stronę cień. Może to poprawi brania? Byliśmy w samym sercu zony mahseery!

Lunch time

A po lunchu gdy miejscówka odpoczęła (wcześniej nasze blachy zdążyły ją przeczesać kilkaset razy), Janek w pierwszym rzucie zapina kolejną dobrą rybę!

120cm! Ale czy po tym co zrobiła Monia, można się cieszyć?

Pewnie, że można! Oczywiście żartuję sobie pisząc tą relację ale takiej zgodności i ciepła w związku życzyłbym każdemu. Dosłownie aż miło się na Nich patrzyło! Do tego ten ich warsztat wędkarski! Świetnie rzucają i dobrze czują wodę. Żeby jeszcze Monia tak o dno się nie czepiała;)

I kto ma większą głowę?!

Paweł – rzucał równie dobrze i konsekwentnie!

No i co z tego?! 😛

„Nawiedzona plaża”. Z lewej strony zobaczycie białe sukno rozpostarte na brzegu. To oznaka, że niedawno odbyła się tam kremacja ciała zmarłej osoby. Znaleźliśmy też żyletkę i ścięte włosy (wg zwyczaju, synowie zmarłego rodzica powinni ściąć włosy) a także węgielki pływające przy brzegu. Dość makabryczne znalezisko nie odebrało jednak uroku miejscówce.

Girlandy pomarańczowych aksamitek jeszcze niedawno dekorowały martwe ciało.

My jednak cieszyliśmy się pełnią życia w tym jakże pięknym miejscu!

Paweł Brandeburg też w miejscu właściwym (ogromne zastoisko poniżej obozu, który zawsze tam rozbijamy) w końcu trafił swojego metrusa.

Dokładnie 102cm himalajskiego szczęścia.

Od złowienia takiej ryby człowiek w końcu się uwalnia od niezdrowego ciśnienia. I mimo, że Paweł to wyjątkowo pogodny i fajny facet jestem pewien, że od tego momentu spływ Bagiem nabrał dla Niego nowych kolorów.

Tuż przed wypuszczeniem. Gdzieś tam żyje sobie między kamieniami, podobnie jak wspomnienie o niej w Pawła głowie i serduchu między innymi złowionymi niegdyś rybami.

Słońce ześlizgiwało się powoli ku szczytom okolicznych wzniesień.

Kiedy Paweł Sinica dopadł kolejną mahseerkę. Widać wielkość przynęt nie odstrasza i tych mniejszych predatorów. Wybór w pudełku zatem jest prosty.

Zaraz wróci do swego kryształowego świata, w którym da się oddychać.

Zdjęcie, które pokazuje temperaturę. Pora na polarek.

Wędkarskie świry jednak nie zwracają uwagi, że trzeba zmienić ubranie a skupiają się na zmianie przynęty kiedy jeszcze jest szansa coś złowić.

Miejsce, w którym kiedyś obserwowałem stado „delfin kujących” mahseer. Jestem pewien, że w dalszym ciągu tam były tylko trzeba było mieć szczęście by trafić w porę ich brań. Liczyłem, że niska i czysta woda przyczyni się do świetnych wyników wędkarskich bo nasze przynęty będą lepiej widoczne dla ryb ale tak się nie stało. Co więcej. Wkrótce mieliśmy zrozumieć, że reguł gry nie ma żadnych – ryby mogły brać (albo nie brać) obojętnie o której porze dnia. Obojętnie w którym rzucie. Owszem – chyba dobrze robiło by miejscówka odpoczęła od przynęt a wtedy była jakby większa szansa na spotkanie z rybą.

Kolejna noc pod gwiazdami. Ależ wędkarskich marzeń spełniło się tamtego dnia!

Z baniaczka pełnego whisky ubyło płynu tego wieczora bardzo wyraźnie.

Opowieści i śmiechy wypełniały powietrze nawet po wypaleniu świec. Nie ma się co dziwić – w końcu Droga Mleczna była tak piękna a dzień tak zacny, że spać się nie chciało do późna.

Biedacy, którzy jeszcze nie złowili ryby nie mogli się doczekać tej chwili przez całą noc!

Co prawda nie o taką mahseerę mi chodziło…

No ale na bezrybiu i rak ryba;) Długo nie mogłem odpowiednio daleko rzucić (żyłko 0,45mm) ale w końcu patent z podwójnie złożonym nieco mniejszym gnomem podziałał.

Po spakowaniu obozu, co w tym roku szło wyjątkowo sprawnie dość szybko opuściliśmy „nawiedzoną plażę” i koło 10-tej byliśmy już na wodzie. Widać z roku na rok coraz lepiej się docieramy z nepalską obsługą.

Co ciekawe, tym razem łowiliśmy dość sporo takich oto 70-tek. Dowód, że rzeka żyje i wróży to bardzo dobrze na przyszłość. W 2018 będą większe:)

Generalnie najlepszą przynętą 2016r na Bagu znów były wahadła Igora Olejnika ale jak widać zwykłe gnomy też działały.

Kolejna miejscówka, kolejny postój. Kamizelki i kaski w piach, wędki w dłoń.

Ponton SS (Soroki&Sinica) ciągle nie pozwalał się zdetronizować. Paweł dopadł kolejną dobrą rybę. 106cm.

Pora na krótką przerwę.

W samym środku mahseerowego odcinka jest samotny wiszący most, łączący dwa brzegi rzeki. Kilka kilometrów od rzeki w górach z jednej i drugiej strony są ponoć jakieś osady. Przy moście zaś jest sklep! Paweł Kempys z jednym z lokalesów.

I jedna z kręcących się tam dziewczynek.

Z mostu roztacza się piękny widok na górę rzeki. Ponton maruderów nawet nie wie jakie szczęście go zaraz spotka.

Shopping time!

Daj butelczynę wyposzczonym udojom a ci zapomną po co tam przyjechali!;) No ale nie samymi rybami człowiek żyje.

Sprzedawca z pewnością ma shotgun’a pod ladą a przynajmniej takie wrażenie stara się wywrzeć.

Po piwku sterowność pontonu SS nieco spadła i wpierdzielili się na głazy!

Nie wiem jak się to stało ale jakimś cudem kajak znalazł się w pontonie;)

W tym czasie pozostałe pontony poczuły, że mają szansę i nim ekipa SS ochłonęła skierowały swe dzioby ku najlepszym plażom okolicy.

Tylko teraz mieliśmy szanse zdetronizować ponton SS! Póki był nieco zmiękczony;)

No i stało się! Paweł Kempys pod okiem własnego taty zapiął grubą mamuśkę!

Ależ to wygląda co?:)

Jest!

Długo zwlekał ale w końcu dopadł ją. 116cm! Ależ fajna sprawa. W końcu zakochany w Nepalu Grześ postanowił wrócić i pokazać te cuda synowi. Dokonało się.

Potężna i stara ryba z miejsca dotąd zawsze mijanego. Myślę, że Paweł zmieni ten zwyczaj.

Kolejny obóz, kolejna kuchnia, kolejna kolacja w przygotowaniu.

Szóstej nocy nad rzeką świat nabrał wyjątkowych kolorów.

Zacne ryby miała zaliczone już większość grupy a do spania szykowaliśmy się na wyjątkowo dobrym miejscu. Nim zapadła ciemność, na końcu prostki na flagowego Invadera miałem w końcu branie wielkiej ryby. Niestety ryba w silnym nurcie odjechała na ponad sto metrów a ja zatrzymany przez skałę nic poza trzymaniem kija i obserwacją jak maleje zapas żyłki nic nie mogłem zrobić. W końcu się… spięła (znikome szczęście w nieszczęściu).

Śniadanie w ten rześki poranek konsumowaliśmy już po wielu porannych rzutach. Niestety bez rezultatu.

Grzegorz Rauk postanowił popraktykować znów rzucanie muchówką DH.

Miejscówka była długa i jak zwykle obiecująca. W minionych latach padło tam wiele bardzo dobrych ryb.

Monika – od początku do końca wierna metodzie spinningowej.

W środku dnia nasi Nepalczycy popłynęli na drugą stronę rzeki i po kilku godzinach marszu w górach pomyślnie zakupili świeże, jeszcze gdaczące mięsko na kolację.

Miejscówka była skatowana wielogodzinnym rzucaniem i to każdego z nas. Paweł Sinica po wczesno porannej rundzie z wędką porobił porządki, wykąpał się, uprał co miał do uprania a gdy dobre miejsce (wlew na początku prostki) opuścił Grzesiu Kempys zajął Jego miejsce i po drugim rzucie…

Zaciął stwora!

Hol był długi ale bardzo ostrożny. W końcu ryba została pomyślnie wytaszczona przez Grzesia Kempysa, który do tego momentu był rekordzistą tej rzeki. Cóż za wymowne oddanie korony!

Dotychczasowy rekord rzeki – golden mahseer 137cm został właśnie pobity o jeden centymetr!

Największa mahseera ze wszystkich wypraw Bayan-goł do Nepalu w rękach szczęśliwego łowcy.

138cm!

Historyczna chwila. Ciężko będzie pobić znów wyżej położoną poprzeczkę, choć dotąd z wyprawy na wyprawę się udawało. Czekamy na 2018 rok!:) Obecny rekord jednak należy do Pawła Sinicy.

Gapiów, pomocników i współwłaścicieli tegoż sukcesu nie brakowało.

Ryba jednak najpiękniej znów wyglądała w rękach swojego łowcy. W przygotowaniu film z tejże wyprawy i m.in. tych momentów.

Sahar (przywódca stada zamieszkującego miejscówkę – najstarszy samiec) właśnie wraca na tron.

Magiczna chwila. Człowiek czuje się w takim momencie niezwykle uprzywilejowany. Ależ szczęście nawet być choćby świadkiem takiego zdarzenia! Paweł – z całego serducha graty!

Po dokonaniu Pawła wszyscy musieli odpocząć.

A po południu śmiałkowie ruszyli na szepcącą do naszych wyobraźni drugą stronę rzeki. Roztaczał się stamtąd fajny widok na nasz obóz.

Bag kręcąca w kocim kanionie. Spojrzenie w górę rzeki, skąd przypłynęliśmy.

W obozie szykowano znów strawę a wędkarze ciągle się nie poddawali.

I całe szczęście! W końcu i Madzia zapięła złotą rybkę! Zwróćcie uwagę na przynętę – dokładnie na taką padła pierwsza wielka mahseera na pierwszej naszej wyprawie.

Ryba ta była naprawdę mocno wypracowana. Nie jeden mięczak dawno by się poddał. Ale nie Magda!

Jedno z najlepszych miejsc na rzece! Próbując się doliczyć ile ponad metrowych mahseer „wyjechało” z tego miejsca w historii naszych wypraw myślę, że siedem i kolejne w drodze.

Kolejny poranek. Kolejna zakąska przed śniadaniem właściwym stygnie bo wędkarze znów witają dzień z wędkami w dłoni.

No i ciapaty saracen w końcu też się doczekał. Wlazłem tam gdzie dzień wcześniej Paweł i posłałem Gnoma przed dwa kamienie. Gdy ten kolebiąc znalazł się dokładnie miedzy nimi poczułem delikatne pstryknięcie w przynętę. Po zacięciu potężne kopnięcie.

Dobrze jest gdy za rybą trzeba biec!

Oczywiście póki w pudełku to co najlepsze nie bawię się w półśrodki. Tą rybę znów podarował mi Igor Olejnik. Wiem, że strasznie się spuszczam nad tymi blachami ale uwierzcie mi – nie bez powodu.

Na szczęście pojawił się Janek, który przejął kij a ja mogłem się zająć podebraniem ryby. W razie spieprzenia mogłem mieć pretensje tylko do siebie.

Kolejna para pomocnych dłoni należała do Moniki. Ładnie opłukała mi rybkę do zdjęcia. Uwielbiam Was – Soroczki!

I łup! 118cm z plaży wiatrów (strasznie tam w nocy wiało).

Niby nie największa a jak dobrze się prezentująca! Dobrze, że ostatnio schudłem;)

I jak tu nie cieszyć się pełną gębą! Długo mi kazała ta ryba na siebie czekać.

W końcu rzeka znów się o nas upomniała a na powitanie poczęstowała wiadrem wody dla każdego!

Kolejna stajanka i to dla wszystkich pontonów.

27 listopada 2016 roku okazał się być szczęśliwy i dla Grzesia Kempysa, który dwa lata wcześniej złupił nam wszystkim skóry łowiąc i najwięcej i największe!

Piękna ryba z bardzo ciekawym pyskiem.

105cm

Kilku lokalesów, którzy wyrośli jak spod ziemi po wypuszczeniu ryby pocmokało z rozczarowaniem a po chwili ruszyło nieco wyżej, na zakręt gdzie wyraźnie coś się działo.

Grzesiu Rauk w końcu też dopadł ponad metrową rybę.

Mrs & Mr Rauk i golden mahseer 103cm

Ojciec sukcesu jednak jest jeden.

I kolejna krzepiąca chwila – wypuszczanie zdobyczy.

Nepalscy wieśniacy po zrobieniu tego zdjęcia za pozowanie zażyczyli sobie wędkę z kołowrotkiem + set przynęt. Dawno się tak nie uśmialiśmy.

Miejscówka zwana odtąd miejscówką Grześków.

Dół rzeki wzywa.

Spojrzenie z plaży jaszczurki – miejsca, które bezsprzecznie było najlepszym podczas pierwszej i drugiej wyprawy. Niestety podczas ostatnich dwóch wyjazdów okazało się totalną klapą.

Poniżej jednak znajduje się kolejna miejscówka, która zawiodła tylko raz.

Tam też miał stanąć nasz kolejny obóz.

Poniżej bystrza w jamie pod skałą Grześ poprawił swój sukces, pieczętując go tą jakże pięknie ubarwioną rybą.

87cm z rzeki Bag. Z miejsca, z którego na pierwszej wyprawie wyciągnęliśmy ryby 125cm i 120cm, Marek Sielicki zaś zaliczył tam swoją 117cm

Dokładnie tu padły niegdyś te 120-tki.

Zmęczony ciasnotą ruszyłem z aparatem i wędką w dół w poszukiwaniu kadrów i ciągle ryb. Było tam jedno, bardzo krótkie miejsce pod ogromną skałą, z którego roztaczał się fantastyczny widok na ścianę górującą nad naszym obozem.

W głębokiej wodzie poczułem pstryknięcie podobne do tego z rana. Zacięcie i pusto. Poprawiłem rzut i przeprowadziłem przynętę tak samo lecz wolniej i nieco głębiej. W pewnym momencie… Jeb!

Po histerycznym holu i siłowym trzymaniu ryby by ta nie wpłynęła w bystrze (ciągle tętniło mi zdarzenie sprzed dwu dni gdy straciłem potwora) udało się. To był mój dzień – 116cm. Dobrze, że ekipa zrozumiała moje nieartykułowane dźwięki paszczęką i fotografowie przybiegli zrobić zdjęcia. Dzięki Wam za to!

W tym czasie w obozie, po kilku dniach spływu na dobre trwał remanent. Widać Nepalczycy dobrze byli przygotowani na grupową biegunkę;)

Spojrzenie na obóz z innej perspektywy. Tu widzimy Grzesia Kempysa łowiącego w pobliżu namiotów ale wkrótce uda się pod skałkę poniżej bystrza z prawej strony kadru i da się słyszeć przeciągłe… „Raaaaaafaaaaaaaaaaaaałłłłł!!!!!”

Gdy dobiegłem w obstawie dwóch Pawłów udało się Grzesiowi rybę wyciągnąć z rwącego bystrza gdzie wzięła mu w środku kipieli. Ryba jak widać chodziła już na spokojniejszej wodzie.

I łup! Równe 100cm!

Metr jest metr! A ten zawsze wygląda zacnie! No chyba, że trzyma go Paweł Korczyk;)

Wyjątkowa sesja.

Nepalczycy wraz z szefem kuchni – Sukmanem szykowali w tym czasie już coś specjalnego na ten wieczór.

Długo dbali by źródło ciepła wpływało na gar i z dołu i z góry.

Ten prowizoryczny piekarnik (w środku w wodzie pływał jeszcze mniejszy garnek) piekł dla nas ciasto!

Wyjątkowy dzień (choć tam aż chce się powiedzieć – dzień jak co dzień) więc i wyjątkowa noc. Znów w Galaktyce Drogi Mlecznej.
Według mitologii greckiej Droga Mleczna powstała z kropli mleka, którym Hera karmiła syna Zeusa – Heraklesa. W jej skład wchodzi 400 miliardów gwiazd a jej wiek jest oceniany na 14 miliardów lat. Droga Mleczna podczas obserwacji nieba widziana jest jako jasna smuga przecinająca nieboskłon. Jednak jeśli chcemy ją zobaczyć wyraźniej musimy znaleźć miejsce o niewielkim stopniu zanieczyszczenia światłem. Nepalski Taraj jest zatem doskonałą lokacją do takich obserwacji.

Kolejny poranek, kolejne nadzieje. Tym bardziej, że to ostatni dzień wędkowania. Choć do końca spływu jeszcze kilka dni.

Spojrzenie na obóz z perspektywy nigdy nieodpoczywającej rzeki.

Obiecująca miejscówka tuż poniżej obozowej plaży.

Czegóż nie zrobi zdeterminowany fotograf? Kiedyś już miałem okazję jeździć tym wózkiem. Charas wtedy wydawał się dawać więcej pary w rękach.

Z góry można zrobić fajne zdjęcia.

Grupa nie poddawała się do końca. Nie ustawali w łowach. Choć Janka wyraźnie już brało na amory;)

Zakręt rzeki zapowiadający rychły koniec wędkowania.

Tak nisko nigdy nie udało się złowić mahseery.

Ten rok był inny w wielu kwestiach.

Obóz rozbiliśmy tam gdzie ostatnim razem. W końcu mieliśmy odwiedzić niewielką osadę Tarajskich wieśniaków.

Miło było widzieć znane twarze, szczególnie dzieci, które zdążyły urosnąć (pojawiły się też nowe).

Ludzie Ci żyją tam wyjątkowo ubogo.

Sami z roślin wytwarzają naczynia.

Choć bywają i artefakty przekazywane od pokoleń.

Dobrze też, że trzoda chlewna się powiększa.

Pełnia szczęścia ciapatego!:P

Tarajki często ozdabiają się bardzo charakterystyczną, nadzwyczajną biżuterią.

Pamiątka sprzed dwóch lat od Pana Jana.

Rodzina.

I dziki miód, który mieliśmy wątpliwą przyjemność kosztować dwa lata wcześniej. Kit pszczeli nie pozwala tego przerzuć a martwe pszczoły w tym klajstrze średnio apetycznie chrupią.

Kolejnego dnia o poranku chyba seniorka rodu osobiście przyszła pod nasz obóz nabrać wody.

Dziadek miał w tym czasie lepsze zajęcie przy naszym ognisku.

Potem ruszyliśmy dalej w dół rzeki.

Właściwie szkoda, że spakowaliśmy wędki. Po drodze minęliśmy jeszcze jedno obiecujące miejsce.

A potem już wodospad, który jednak w tym roku niósł bardzo mało wody.

Spadająca woda jest wyraźnie cieplejsza niż ta w rzece. Dzień jednak był wyjątkowo chłodny.

Rauki – moi prześwietni kompani z pontonu.

Lokalesi nie używają pontonów. Nie mogliby nimi płynąć pod prąd rzeki. Używają długich, wydrążonych z pni czółen. I to używają ich od najmłodszych lat.

Kolejne dziecko, kolejne „namaste!”. Na tle bananowców.

Tą wioskę odwiedzamy praktycznie zawsze. Doskonały przykład wiejskiego życia w tej części Nepalu.

Bananowy zagajnik posadzony na potrzeby osady.

Starsza tarajka.

Młoda tarajka.

Obie razem.

Kobiety jak zwykle z rękoma pełnymi roboty.

Sóweczka falista (Glaucidium cuculoides) żywiąca się głównie żukami, konikami polnymi i cykadami.

Prządka olbrzymia (Nephila maculata). Sieci tych pająków są tak wielkie (pow. Metra kwadratowego) i mocne, że w niektórych krajach używa się je do łowienia ryb.

Wygrzewająca się na słońcu samica agamy ogrodowej (Calotes versicolor).

Portret tarajki.

Madzia, jak przystało na młodą babcię świetnie sobie radziła z dziećmi.

Malcowi tak się podobały te wszystkie „huzia, huzia”, że nie chciał wracać do mamy. Atmosfera się tak ociepliła, że aż nie chciało się wracać nad wodę.

No ale w końcu czekał tam na nas lunch.

Kalu na wolnej i szerokiej rzece dorobił się funkcji barmana.

Dzielnie podawał rozrobioną colkę między naszymi pontonami.

Czekało nas jeszcze jedno trudniejsze miejsce. Normalnie na mapach zaznaczone jako 4+ w skali whitewater, tzn. WW4 (bardzo trudny, tylko dla doświadczonych, na niektórych odcinkach wymagane rozpoznanie i asekuracja z lądu) – rzeki górskie, bardzo silny nurt, duże nieregularne fale, nieregularne i skośne odwoje, szachownice z dużych kamieni zasłaniające trasę, trudności z zatrzymaniem. Na pierwszej wyprawie miałem „przyjemność” wypaść w tym miejscu z pontonu.

Do dzisiaj wzbudza we mnie respekt i nie powiem – chętnie robię go zza drugiej strony aparatu;)

Spotkanie właśnie z dużą, odwojową falą.

Yahoo!

Pokonanie ostatniego newralgicznego miejsca zasługuje na opicie.

W miejscu kolejnego obozu Paweł znalazł szyszunię.

Nieboskłon po opuszczeniu kociego kanionu pokazuje jeszcze więcej gwiazd niż w górze rzeki.

Iskry ogniska podobnie jak kolejne żarty tańczyły bardziej żywiołowo niż gwiezdny pył gdzieś hen wysoko.

Nepalski wschód.

Parujące stoki nad doliną Taraju.

I poranna krzątanina w zwijającym się obozie.

Z dali kusiła przerwa w zwartym lesie. Musieliśmy to sprawdzić.

Natknęliśmy się tam na krystaliczny strumień, który po opuszczeniu lasu znikał pod kamieniami i dalej pewnie podążał aż do głównej rzeki Bag.


Długo obserwowaliśmy kręcące się tam puchacze brunatne (Bubo coromandus).

Tego jeszcze nie było – saracen wysiadujący jajka.

No i z Raukami pod piaskowymi „zamkami”.

Ależ te miejsca są piękne.

W Galaktycze Drogi Mlecznej.

Odwiedziny u rybaków suszących w dymie ryby…

Musiały zakończyć się zakupami. Niestety ryby te są kompletnie nieposolone.

W drodze. Wszyscy chyba przesiąkliśmy miejscowymi zwyczajami – wiadomo kto wiosłuje;)

Namaste!

Znaleźć mahseery na tej wielkiej wodzie graniczy praktycznie z cudem.

Krótka wizyta u kolejnych rybaków.


Pagaje coraz częściej angażowane na wodzie leniwego uciągu.

Cola krąży, humory dopisują.

Spotkana po drodze rybacka rodzinka.

Typowy widok z dolnego biegu Bag.

Wymiana spojrzeń.

Znów szczęście ciapatego saracena.

Ostatnia noc na rzece.

Ostatni sen w namiotach nad rzeką.

Tego nie da się zapomnieć.

Ostatnie kilometry spływu znów kanionem o fantastycznie wyrzeźbionych przez rzekę skałach.

I powitanie na mecie naszego spływu.

Po przerzuceniu naszych bagaży znów w mikrobus i pożegnaniu z obsługą spływu znów krótki postój przy tamie.

Jedna z większych mahseer nie była w stanie szybko przełknąć upolowanej zdobyczy, więc reszta jak sępy prześladowała ją próbując wyrwać kąsek.

Jest ich tam całe mrowie. Miejsce jednak chronione przez gwardzistów i nie ma co myśleć o zarzuceniu wędki bo można dostać kulą w łeb. Jest jednak możliwość zrobienia tam spływu i to przez sam środek pełnego tygrysów, nosorożców i słoni Parku Narodowego. Pomysł na przyszłość.

Znów cywilizacja i spojrzenie warte stu podobnych ujęć.

I oblicza zakurzonego, hałaśliwego, poranionego niedawnymi trzęsieniami ziemi (zginęło prawie 9 tys. osób) lecz ciągle barwnego Katmandu:



Magda i Grzesiu – to z nimi dzieliłem ostatnie chwile w stolicy Nepalu. Reszta była już w drodze do domu.

Mogliśmy najdłużej sycić oczy i duszę prawdziwym tchnieniem Azji.



Ostatnie zakupy pięknych, kaszmirowych i pasz minowych szali dla wybranek serca.


Żegnali nas nieco demoniczni opruszeni popiołem Sadhu – hinduscy żebrzący asceci.


Nepalskie dzieci bawiące się na tle martwych ciał czekających na kremację w kompleksie świątyń Pashupatinath.

Młodzi mnisi.

I kolejny Sadhu.

W wyprawie poza nepalską obsługą udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Grzegorz Rauk, Paweł Sinica, Jan Soroka, Grzegorz Kempys, Paweł Brandeburg, Paweł Kempys
Flagę trzymały (od lewej): Magdalena Rauk i Monika Soroka

Himalaje – najwyższe szczyty świata z lodowatymi wichurami, które zabijają śmiałków na spółkę z lawinami i innymi przekleństwami gór wysokich. Tam z lodowego rezerwuaru kapią krople krystalicznej wody by nieco niżej, na pogórzu w subtropikalnych, monsunowych lasach uformować szemrzące strumyki i w końcu huczące rzeki. Te rozlewają się by dawać życie na wielkiej nizinie Hindustanu. Na końcu zasilają święte wody Gangesu. Jedną z nich jest Bag. Jedna z piękniejszych rzek – gwiazda na niebie naszej pamięci. Swym skrzącym blaskiem podlewa jedne z piękniejszych wspomnień i doznań estetycznych. Dlatego by te nie zwiędły do Nepalu będziemy musieli znów wrócić. 2018.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Paweł Brandeburg, Grzegorz Kempys, Paweł Kempys, Paweł Sinica, Jan Soroka, Monika Soroka i Rafał Słowikowski