Do 1949r Nepal był zamknięty dla cudzoziemców. Szczęściarze zaproszeni przez władców Rana nie mogli opuszczać Kotliny Katmandu. My już mogliśmy ale Rana też był z nami! 66lat później ruszyliśmy z potomkiem władców na wspólne łowy.

W połowie XX wieku Królestwo Nepalu było największym krajem niezbadanym przez cywilizacje zachodnie świata zewnętrznego. Ograniczenia były szczególnie irytujące dla alpinistów, którzy zdobyli już wszystkie największe szczyty Europy i nie mogli się doczekać, aby sprawdzić swoje siły i umiejętności w potężnych Himalajach.
Wszyscy podróżnicy z tamtego okresu koniecznie chcieli się zmierzyć z trudnościami na terenach pozbawionych komunikacji i nowoczesnych urządzeń, gdzie nie było dróg, ani niczego innego. Całymi tygodniami mieszkali w prymitywnych warunkach, wyrzekając się od wszelkich wygód i uciech wielkich miast.
Od tego czasu zmieniło się wiele – dziewicze tereny, o których mowa znacznie się skurczyły a podróżników przybyło. Do tego nie tylko Himalaje stały się atrakcją przyciągającą rzesze turystów, samozwańczych „podróżników”, włóczęg, jaraczy haszyszu i hippisów. Dość wyraźną gałęzią turystyki stał się rafting – czyli spływy pontonowe, bądź kajakowe górskimi rzekami. Chcąc jeszcze bardziej zawęzić i ten nurt turystyki dociera się w końcu do marginalnej grupki ludzi, która odwiedza to państwo by… łowić ryby – wędkować w wodach postrzeganych za święte bo zmierzające do boskiego Gangesu. Któż inny miałby to skutecznie robić jeśli nie śmiałkowie związani z Klubem Wędkujących Globtroterów?!
Tym razem mieliśmy dodatkową przyjemność i zaszczyt, gdyż dołączył do nas potomek wielkich władców – jeden z Ranów. Dynastia Rana rządziła Królestwem Nepalu bezustannie od 1846 do 1951 roku. Były to krwawe rządy, które rozpoczęły się od masakry i można powiedzieć, że masakrą również się zakończyły i to nawet po powrocie Monarchii i nastaniu Demokracji. Otóż wuj naszego szlachetnie urodzonego kompana – Książę Dipendra w 2001 roku w królewskim pałacu zastrzelił Króla Birendrę wraz z dziewięciorgiem innych członków rodziny królewskiej (w tym królową), na koniec popełniając samobójstwo. Mimo tego przerażającego zdarzenia Ranowie w Nepalu są wciąż bardzo szanowaną i wpływową rodziną a członkowie tej rodziny wciąż zajmują czołowe stanowiska na scenie politycznej kraju.

Nim jednak przyszło nam znów stanąć pod Himalajami mieliśmy krótką „stację” w jakże orientalnej Doha, gdzie nie mogło się obyć bez sutej kolacji. A że jesteśmy w czepku urodzeni, poznaliśmy w naszym hotelu (raczej wątpliwego standardu) Irakijczyka, który świetnie mówił po Polsku. Ożenił się z Polką, z którą ma dziecko i przez wiele lat żył i pracował w naszym kraju. Szczęście nasze polegało na tym, że zaprowadził nas do fajnej restauracji – oczywiście jak na Dohę przystało, ze świetną iracką kuchnią 😉

Doha (z arabskiego „wielkie drzewo”), mająca ambicje stać się największym transferowym (jeśli chodzi o połączenia lotnicze) miastem we wschodnim świecie. Jakby się jednak przyjrzeć niektórym dzielnicom to bardziej niż dom potentatów paliwowych przypomina dom baśni tysiąca i jednej nocy.

Czekamy na zamówienie. Po prawej stronie naszego stolika – nasz iracko-polski guide.

Dość uroczy wieczór będę pamiętał szczególnie nie z uwagi na karaluchy w hotelowym pokoju lecz piękne, orientalnie pomalowane oczy Kataryjek w burkach, którym z uwagi na marne światło nie mogłem nawet zrobić zdjęcia! A może byli to mężowie surowo spoglądający i prowadzący swe oblubienice jakby na powrozie?

Zostawmy głupoty i wylądujmy w końcu w Nepalu, gdzie po ostatnim – krajowym locie przyszło nam się pakować do auta, którym mieliśmy podążyć dalsze kilka ładnych godzin.

Podążyć także przez charakterystyczny most na rzece, która stanie się naszym kolejnym celem…

… celem, podczas przyszłorocznej wyprawy na himalajskie brzany – mahseery (Tor putitora).


A tych jak widać w jej wodach nie brakuje!

Nie brakuje może, z uwagi na strażników pilnujących skarbów toni swej rzeki – gawiali (Gavialis gangeticus)…

… i krokodyla błotnego (Crocodylus palustris), który w przeciwieństwie to gawiali, poza rybami żywi się także płazami, skorupiakami a także ptakami i ssakami.

Na zdjęciu gawial czyhający pod tamą na skaczące ryby. Bo niestety wszystko to było pod samą tamą, gdzie ryby (mahseery) gromadzą się od początku jej istnienia, skutecznie ściągając krokodyle i gawiale. Miejsce to jest strzeżone przez gwardię narodową, więc nie ma mowy o kłusowaniu.

Ostatnie zderzenie z cywilizacją – ostatnie miasteczko po drodze do punktu startu naszego raftingu.

Ostatnie też piwko przed spływem. Ach te pyski jeszcze takie świeże, ogolone 😉 Chłopaki jak z żurnala 😛

Gdy w końcu dotarliśmy tuż przed zmierzchem, obóz już czekał rozstawiony jak zwykle bez naszej pomocy. Ach … Nepal…

Noc zapada tam nagle. Moment zmierzchu jest bardzo krótki – niemal jak w lasach deszczowych Boliwii. Cały obóz jednak żyje hałasuje jeszcze długo, nawet mimo że po podróży bywamy zmęczeni bardzo.

Ale gdy już się wyśpimy, wstępują w nas nowe siły i gotowi jesteśmy do pracy. Bardzo ciężkiej pracy! W końcu trzeba zlać szkła, bo te nie przetrwałyby pierwszego kilometra spływu rzeki Bag.

Rzeka ta poprzeplatana jest bystrzami niczym tarasami. Nierzadko przyjmuje się kubły wody na twarz.

By po chwili w ostrym słońcu móc przyjemnie się suszyć. Kaski i kamizelki asekuracyjne to „must have”. Rzeka nie żartuje ale przynajmniej jest fun.

Miejscowi, tym bardziej dzieci nie zwracają uwagi na takie”drobiazgi”. Bo też i za co mieliby kupić cokolwiek ze sklepu (jakiego sklepu?!). Uśmiechnięte dzieci podpływają, bawią się i chlapią czemu rodzice rzadko się przyglądają i nigdy z troską. Jest wesoło. Choć rzeka też potrafi się upomnieć o swoje – ale o tym później.

Ale jak przystało na grupowych „lonely riders” – pomachaliśmy i popłynęliśmy dalej, przed siebie.

Jeden z lepszych wlewów na rzece! 4+ skali White Water! Tu już d… trochę w trokach lata 😉

Stopy wciśnięte pod burty, serce w gardło, uśmiech na twarz i WIOOOOOooooo…

I ostatni ponton – ależ wszyscy mieli mokro w gaciach!

Ale nie żeby sami się o to zatroszczyli! Hola hola – szybko każdy odnalazł w sobie ukryte pokłady raftera z prawdziwego zdarzenia. To też kocham w tych naszych wyprawach – tyleż nowego o sobie można się dowiedzieć. W życiu codziennym nigdy by nie było nam dane odkryć tylu dobrych stron własnego ja! Oczywiście – wychodzą też dupki! Ale nie na tej wyprawie!

Na tej wyprawie – chyba za dużo oświetlała nas łaska boża, by odkryć jakieś słabe strony. No może, jedynie gdy ktoś głośno chrapał!

W środku dnia taki cień jest jak zbawienie. Po południu jednak człowiek jak kocur delektuje się każdą plamą słońca na rzece.

U stóp dwutysięcznika. Jak na Himalaje to niewiele (ponad 80% powierzchni Nepalu to góry powyżej 6000m n.p.m.), ale gdy siedzi się w napompowanej łupince, góra wystrzela tuż przed Tobą półtora kilometra w niebo tak byś musiał podnieść głowę by spojrzeć w kierunku jej szczytu – to robi wrażenie.

Podczas kolejnego postoju oczywiście pierwszym do asymilacji z lokalesami był Janek – polubicie Go patrząc na same zdjęcia. Świetny facet!

Sami lokalesi też to wyczuwali. Na zdjęciu wędkarz z zewnętrznego Świata i rybak z Królestwa Nepal (mimo, że Nepal po rewolcie maoistów jest republiką, w mojej świadomości zostanie na zawsze monarchią). Wciąż spotykaliśmy ludzi –zatem nie mogło być mowy o rybach.

Obóz się rozbija – biali Panowie raczeni popcornem, czekają na konkretny posiłek.

Ale nie żeby bezczynnie;)

No i „konkretny” posiłek.


A po posiłku znowuż czas dżentelmenów na drinka w sali kominkowej. Pora też na nepalskie „cygaro”.

I obóz podczas jednego z „cięższych” poranków 😉

Postój przed kolejnym trudnym miejscem. Jako, że rzeka się zmienia nasi przewodnicy musieli je najpierw dokładnie obejrzeć. Bezpieczeństwo ponad wszystko.

I walka!

Ponton szlachty nawet na wodzie radził sobie z większą godnością 😉

W tym miejscu, trzy lata wcześniej padły pierwsze ryby.

A my wędki jeszcze pochowane – „jak żyć panie premierze? Jak żyć”

Mahseerowe wrota! Od tego miejsca zaczyna się konkretne łowienie.

Jeszcze jeden zakręt i będzie…

… obóz. Tu łowi się ryby zawsze!

Jak za pierwszym i drugim razem, poszedłem jak po swoje. Już się nauczyłem, gdzie tam stoją.

110cm wielkołuskiego, himalajskiego szczęścia. Po to przylecieliśmy, jechaliśmy i spływaliśmy.

Końcówka prostki miała tamtego dnia być odwiedzana i przez wielu i wielokrotnie. Kajakarz Kalu z odczepianiem miał ręce pełne roboty! Oj nie wyszedł szybko tamtego dnia z kajaku.

Koszula flanelowa w cieniu była w sam raz! Heniu zagubiony w kocim kanionie.

Kolejnym szczęśliwcem, który poczuł rybę był Grzesiu. Nigdy nie widziałem tak fantastycznego odjazdu! Ryba wzięła w połowie prostki, po czym w ekspresowym tempie wysnuła z dokręconego na maxa kołowrotka 150 metrów żyłki.

Dopiero po pół godzinie „przeciągania liny” łowca zaczął wierzyć, ze może się udać.

Czegoś takiego wyślizgiem z rzeki się nie wyrwie, nawet na łagodnym, plażystym brzegu.

Trzeba opłukać do zdjęcia.

I zebrać siły do dźwignięcia.

Ladies and gentleman – I present You 137cm king MAHSEER!!!!!!

Taka ryba zasługuje na sesję z kilku aparatów. Rok temu udało się złowić 130cm ale 137cm to już nie lada gratka! Największa złowiona mahseera w historii wypraw Bayan-goł. Złowiona, bo owszem mieliśmy z większymi do czynienia ale spotkania te dotąd kończyły się zawsze przegraną wędkarza.

Sahar – samiec przywódca wraca rządzić swym stadem w tym obłędnym miejscu. To nasz trzeci tam wyjazd i za każdym razem miejscówka ta darzy.

Chwila przerwy między rzutami. Wbrew pozorom nie jest łatwo. Z wykonywaniem pięćdziesiątego rzutu w to samo miejsce nie może być łatwo. Psycha lubi siadać, więc krótkie przerwy wskazane.

No właśnie – przyłapany na gorącym uczynku. Za chwilę jednak wszystko się zmieni i nic nie będzie jak przedtem.

Bingo!

Myślicie, że patrzycie na rybę? Patrzycie na miesiące rzetelnych przygotowań, poświęceń, podlizywanie szefowi, wyżebrany urlop, wydaną kasę (na którą trzeba było ciężko zapracować), urobioną kobietę, godziny spędzone na przykładnym bawieniu dzieci, na zostawienie wszystkiego tak by było do czego wrócić i w końcu na wiarę. Wszystko to pływa w Bagu w tych rybach właśnie – w naszych rybach.

Jeśli się dopatrzyliście ciężarka to mieliście rację. Trzeba się nagimnastykować by poprowadzić przynętę w nurtach rzeki Bag w zasięgu brzan. Kombinowanie z ciężarkami i pałkami tyrolskimi może nie być takie złe. Z pewnością ryzykowne dla bezpieczeństwa przynęt (zaczepów w cholerę) ale efektywne.

„Tomek na tropach… mahseer”

115cm i kolory jak marzenie! Wszystko w pierwszych godzinach łowienia.

Zaraz wróci do stada.

Mahseery są najczęściej po wyciągnięciu bardzo spokojne i wytrzymałe – fajnie się z nimi pozuje. Ale gdy poczują rozluźniający się uścisk…

Jeszcze godzina, dwie czesania wody, czyli dość żmudnej roboty.

Krzyś był pierwszy, który swych sił na Bagu spróbował z muchówką. Prawdopodobnie jest pierwszym muszkarzem, który zarzucił muchę w wody tej rzeki!

To była świetna noc. Żartom nie było końca a baniaczek Royal Stag’a szybko przestawał być pełen.

Światło ogniska i świec tuż przed snem oddało pałeczkę pełni księżyca. Noc była jasna podobnie jak nasze serca.

Nim wygramoliłem się z namiotu, Marcin zaciął swoją Mahseerę. 120cm!

Ulegliśmy opowieściom naszego szlachetnego kompana Rana, który po indyjskich doświadczeniach zawsze ma ze sobą linkę bo twierdzi, że wypuszczona mahseer’a zawsze w popłochu wraca do stada i płoszy wszystkie w nim ryby. Ponoć złowioną zdobycz należy uwiązać i wypuścić dopiero opuszczając miejscówkę.

Przy „palikowaniu” tej ryby zgodnie jednak stwierdziliśmy, że taka królewska ryba zasługuje na lepsze z nią obchodzenie. Więcej tego nie próbowaliśmy, więc o słuszności tej teorii nie możemy nic powiedzieć. Ilość zdjęć w necie złowionych mahseer ze sznurkami w skrzelach jednak jest zastanawiająca.

Ach te gwałtowne powroty. Chyba jeszcze żadna złowiona przez nas mahseera, podczas wypuszczania nie odpłynęła po prostu, łagodnie.

Witek, w obiecującym miejscu ze srebrną, gnomową nadzieją na końcu wędki.

Kolejnego dnia poprawiłem rybką 94cm. Branie należało do tych rzadkich, tzn. nie jak zwykle ciężko przy dnie lecz pogoniła wypływającą ku powierzchni gumę. Zgarnęła ją diabelnie wściekle. Uwierzyłem zatem poza gnomami i w rippery (na główkach 35g).

Blada ale jakże urocza. Fajne stworzenia z tych brzan. I z jak pięknych miejsc! To daje niebywałego smaczku temu łowieniu w Himalajach.

Heniu – jak Go nazwał jeden z uczestników spływu: „Nasz Colin Flannell”, tuż przy pięknym wlewie, który wcześniaj obdarowywał nas rybami.

Rafting rzeką Bag

W środku dnia słońce oświetla całe koryto wąskiego kanionu Kociej Rzeki.

Grzesiu siedzi w zaczepie. Ależ blachy nam grzęzły w kamieniach. Dobrze – świadczyło to, że przynęty prowadziliśmy w zasięgu ryb.

Lunch się szykuje, ryby nie biorą – co robić?

Witek zdradzał większe oznaki życia.

Przerwa.

„Panowie! Podano do stołu!” Lunch.

I ostatnia prosta tamtego dnia przed rozbiciem kolejnego obozu przy dobrej jamie.

Nasza obsługa jak zwykle zabierała się do noszenia naszych bagaży, szykowania kolacji i rozbijania namiotów a my znów do wędkowania.

Wyniki były różne i mimo, że mina mówi coś innego, nie zawsze satysfakcjonujące.

Kalu na wodzie mógł oznaczać tylko jedno – ciągle łowimy.

Rzut oka na obozową kuchnię.

I kolejna, pełna uroku, nepalska noc.

I pełni uroku chłopcy o poranku:)

Niestety, zawsze dobra jama tego roku była pusta. Skupiliśmy się na czekaniu na śniadanie.

A po śniadaniu znów pakowanie i w drogę.

Plaża skolopendr. Było ich tam pełno! Na szczęście wszystkie martwe albo dziwnie odrętwiałe. Według Virata Rany – w Indiach, w taką pogodę w dzisiejszych obecnie nikt już nie łowi – godzinę przed i po wschodzie słońca, podobnie przy zachodzie. Pogoda taka zatem ma prawo i wpływać na ryby w Nepalu. Ale te przynajmniej w rzece są.

Jak zwykle rzekę obławialiśmy „na zakładkę”. Przy dwóch pontonach to nie problem, przy trzech już się nieco komplikuje ale udało się to bardzo sprawnie ogarnąć.

Najlepszego spodziewaliśmy się ciągle przed nami ale nie znaczy to, że się nie działo.

Janek, po braniu tej ryby utwierdził się, że fabryczne kotwice w blachach to paździerz!

„Life is brutal” – mówię Wam.

Bag – co za urocze miejsce naszej planety!

Sukman – jeden z głównych naszych guide’ów, pod jedną z nielicznych kładek. To jednak kładka niezwykła – sprzedają tu piwo!

Tomek z Grzesiem i Viratem na dobrej miejscówce.

Zakręt najdalej w głębi rok temu obdarował Darka Tataja metrówką. W tym roku… pusto.

Janek, Heniu i Witek dobijają na zasłużone piwko.

Sklep a na nim kosz do łowienia ryb. Jednak wszędzie gdzie mieszkają ludzie, mahseery są zagrożone.

Kaktus w kominie. Zwróćcie też uwagę na kamienny gont.

Najmilsza chwila dnia – zimne piwko! Niestety 3 ostatnie butelki musiały starczyć dla wszystkich. To była mała dawka przyjemności.

Ale jakoś sobie z tym poradziliśmy.

W każdym bądź razie, wszyscy byli zadowoleni.

Dobra – piwo wypite, dziewczyny uciekły, pora spadać.

Podczas kolejnego postoju na dobrej miejscówce minęła nas ciekawa para z plemienia Katharya. Było to dodatkowo nadzwyczajne, że wyrośli jak spod ziemi w miejscu, które wydawało mi się osiągalne tylko pontonem z rzeki.

Było to na plażyczce vis a vis jaskini pełnej nietoperzy. Zawsze tam są i słychać je z daleka.

Kolonia ta należy prawdopodobnie do podkowców dużych (Rhinolophus ferrumequinum) – wybitnie owadożernego gatunku. Zwróćcie uwagę ile ich jest – jak wodospad!

Wisiały, przemieszczały się po skale i kłębiły w powietrzu. Fascynujące zjawisko.

W końcu dobiliśmy do plaży, na której padł zeszłoroczny rekord, należący do Andrzejka Biernackiego. Jak widać, nie byliśmy sami ale na szczęście czółno należało jedynie do pastuchów.

W końcu i Krzyś dołączył do szczęśliwego grona łowców mahseery. Na zdjęciu przeciąganie liny z rybskiem.

Ostatnie chwile holu. Za chwilę Marcin podbierze rybę jak trzeba.

Jeszcze obmyć i…

Voila – 117cm!

Po wyciągnięciu takiej ryby, wędkarz jest gotowy do spakowania manatków i wracania. Pełna satysfakcja.

I powrót ryby, o której Krzyś rozmawiał jeszcze ze swoim Ś.P. tatą. Specjalna chwila.

Nie oznaczało to jednak dla Niego końca łowów tamtego dnia! Trzeba lecieć na skrzydłach sukcesu. Dokładnie z tego samego kamienia został złowiony rekord klubu.

Kolejną rybą i to na woblera (głęboko schodzący, złoty Dorado) była mahseera Grzesia.

Nosiła krwawy ślad, który mogła zawdzięczać forsownej walce w rzece pełnej kamieni.

Pysk tych brzan pokazuje jak wybitnie denne są to ryby.

102cm

Sylwetka Virata Rana na tle rzeki Bag.

I kolejna brzana naszego spływu.

Szczęśliwcem, albo bardziej fachowcą był znów Grześ.

Tak blisko a jednak tak daleko.

I decydujący chwyt

114cm – to już piękna ryba.

Założę się, że Grześ malując rok wcześniej obraz Andrzeja Biernackiego z mahseerą nie sądził, że wkrótce złowi również wielką rybę w tym samym miejscu.

Piękna ryba, z pięknej miejscówki.

To te pyski zostawiają właśnie ślady na kamieniach, porośniętych cieniutką warstwą glonów.

Gdyby nie Kalu (w niebieskiej bluzie i kamizelce), który na kajaku zasuwał odplątać z kamienia żyłkę Grzesia ciągnącego rybę akcja by nie zakończyła się sukcesem.

Niestety (albo stety, jeśliby pomyśleć o naszych brzuchach) ryba została przeznaczona na kolację.

Nowoczesne (już nieco wysłużone ale ciągle świetne) NSRy i Piranha na tle tradycyjnego czółna z jednego pnia drzewa. Przy nich denka zarzucona na goonch’a.

Na goonch’a najlepiej przygotowany był Marcin.

Ciężarki jednak nie przyjechały z Polski (walka o każdy gram bagażu, tym bardziej, że z tej wyprawy Marcin ruszać miał bezpośrednio na kolejną – wraz z Jego dwoma najlepszymi, wyprawowymi kolegami! 😉 )

To już był gwóźdź do trumny konkurencji ale i dowód, że dwie poprzednie ryby nie były kwestią przypadku. Wobler prowadzony wzdłuż kamieni po prostu rządził!

Trzecia tamtego dnia metrowa ryba Grzesia.

Mimo protestów największych głodomorów ta na szczęście wróciła do wody cało i zdrowo.


Czekając na kolację

A ta nie byle jaka. Mahseer’a na dwa sposoby a do tego odpowiednik mongolskiego hushur’a – smażony pieróg.

Nim rano zebraliśmy się i popłynęliśmy dalej, Heniu dołączył do grona łowców.

90cm

Długo kazała na siebie czekać.

I już przystanek podczas spływu – trzeba dokładnie obłowić każde możliwe miejsce tego odcinka rzeki.

Marcin raz za razem posyłał swe pełne wiary i nadziei gnomy w naprawdę dobre miejsca.

Dla guide’ów to chwila odpoczynku.

I na plaży jaszczurki. Najwięcej obiecywałem sobie po tym miejscu, jako że podczas dwóch poprzednich wypraw była to miejscówka najlepsza. Gdy jednak tam dotarliśmy, popłynęła brudna woda! A że nie była tragiczna byłem skory przychylić się do teorii przewodników, którzy stwierdzili że prawdopodobnie ryby z uwagi na spóźnioną porę monsunową i przeciągające się wcześniej upały zostały nieco wyżej w chłodniejszych prądach.

Trzej przyjaciół, którzy z niejednego pieca wspólnie chleb już jedli i niejedną wędkarską destynację wspólnie odwiedzili – Witek, Heniu i Jan.

Lunch

No comments 😉

Achhhh… Płyń po dziadka.

Kolejny obóz w wybitnym miejscu. Woda niestety wciąż brudna.

Podczas pierwszej wyprawy, padły tu dwie największe ryby (125 i 120cm), rok temu 118cm a zawsze tylko przepływaliśmy.

Muszkarz pod Himalajami.

Niestety muchowanie w Bagu jest arcytrudne.

Spinningiem jednak łatwiej obłowić szybki nurt nad kilkumetrową głębią.

Żeby jeszcze chciały żreć w tej przybrudzonej wodzie.

Indyjski sprzęt Virata zostawiał wiele do życzenia a supły łączące kilka fragmentów żyłek i plecionki plątały mu to wszystko w cholerę.

No ale od czego taszczy się scyzoryk?

Stojak na wędki.

Wszyscy odświeżeni po kąpieli delektowali się ostatnimi promieniami tamtego dnia.


Uskok na brzegu po spadku monsunowej wody wyrzeźbił charakterystycznie wiatr. Za kilka dni będziemy mijać coś podobnego większego formatu.

Zachód

Słońce zaszłe za górą nakłania już wszystkich do założenia koszulek.

Obsługa nie spała w namiotach. Używając pontonów stawiali sobie porządne saldy.

Z bliska wyglądało to tak

Wkrótce wszyscy mieliśmy zasmakować takiego spania, tymczasem Heniu postanowił uciąć sobie krótką drzemkę pod tytułem „obudźcie mnie jak bedzie kolacja”.

Długo nie wytrzymał – postanowił pomóc chłopakom w kuchni.

Krzyś też okazał się pracusiem.

Nieliczne świry myślały jeszcze o łowieniu ryb!

Jako, że w minionych latach odcinek ten przynosił najlepsze wędkarskie rezultaty, spływ tamtego dnia miał być bardzo krótki.

Że też woda musiała się oczyścić po opuszczeniu najlepszych miejsc!

Ostatni obóz przed opuszczeniem kanionu i wpłynięciem na niziny.

Ach ten kolor wody! Nadzwyczajne jak nagle potrafi się zbrudzić (i od czego?! – nie spadła jedna kropla deszczu!) i jak szybko się czyści.

Tylko w cieniu można było znieść ten upał, zatem lunch spożywaliśmy pod prowizoryczną osłoną. Dbano o nas jak o dzieci.

Część z nas postanowiła odwiedzić okoliczną chatę, licząc że Nepalczycy sprzedadzą nam więcej kur niż dwie, które przyniósł Ashok (jeden z przewodników). Po drodze spotkaliśmy pastuszka z krową na wagę złota.

A gospodarstwo wyglądało tak.

Jedyna kobieta akurat przesiewała zboże.

A część mieszkalna chaty (górna, jako że na parterze trzymano kozy) wyglądała tak.

Zabezpieczone w ten sposób suche ziarno wytrzymuje długo i opiera się nie tylko myszom ale i deszczom. Naczynia te robi się ze słomy, liści i gliny.

Janek z nowymi przyjaciółmi.

Najmłodszy członek rodziny Tharu.

I uprawiane cytryny.

Ogród w cieniu bananowców.

Poczęstowano nas plastrem miodu dzikich pszczół. Niezły, choć dziwnie się coś je gdy widać w tym pełno martwych owadów. Przypominał nieco ten rzepakowy.

Asortyment wiejski.

No i Heniu wystraszył dziecko!

Spotkała go za to kara.

Niewiele brakowało a Jasiu prawie by przehandlował Go za te kilka kolejnych kur. Śmiechu było co nie miara.

Jasiu zadbał też o zdjęcie dla fiskusa

Jeszcze ostatnie spojrzenie na gospodarstwo. Na słupach podtrzymujących nagromadzone kolby kukurydzy można dostrzec okładziny z ostrej i śliskiej specjalnej trawy. Chroni to zapasy przed myszami, które takiej przeszkody nie są w stanie pokonać.

Ostatnie chwile dnia.

I poranek.

Czekając na śniadanie.

W końcu opuściliśmy burzliwe nurty kanionu i wpłynęliśmy na odkryte i szerokie koryto Bagu – przed nami najbardziej relaksacyjna część spływu.

Bliżej zabudowań ludzkich od razu dostrzegaliśmy pułapki na ryby.


Widząc nas, często eskortowały nas brzegiem biegnące dzieci w fartuszkach szkolnych. Z późniejszych rozmów się dowiedzieliśmy, że uczą się godzinę dziennie.

Łowiec krasnodzioby (Halcyon smyrnensis). Zimorodek często spotykany z dala od wody, z uwagi że może żywić się płazami, gadami a nawet małymi ptakami.

Dobiliśmy do brzegu i ruszyliśmy do najbliższej osady po browca. To była wyprawa na wyprawie. Heniu nawet stwierdził, że chyba nigdy nie szedł tak długo i daleko!

Rolnicza osada Tharów

Urokliwy balkonik. Jeśli się nie mylę, wyglądał jakby wychodził prosto z jakiegoś foyer 😉

Proces młócenia odbywa się tam po staremu – kopytami bydła.

Taki wiatrak służy do przesiewania ziarna. Wiatrak Panowie! Wiatrak! 😉

Tak jak lokalna społeczność ciekawiła nas, tak kosmici (czyt. my) ciekawili ją.

W końcu po godzinie marszu dotarliśmy do hipermarketu.

Czekały tam na nas dwie wiadomości – dobra i zła.

Zła była taka, że piwa brak!!!

Nie, nie – to nie miała być ta dobra wiadomość.

Kobiety na szczęście tylko przechodziły.

To była ta fantastycznie dobra wiadomość! Sklepowi tragarze już piąty dzień byli poza domem. Pieszo z koszami pełnymi nowych towarów na plecach mieli dotrzeć do wioski właśnie tego popołudnia. Zamówiliśmy zatem karton browca z dostawą na obozową plażę. Udało się!

Ambrozja!


Rzeka od razu nabrała cieplejszych kolorów

No i wtedy, stało się – Janka odwiedzili koledzy!

Teraz tylko chwila podziwu, za chwilę jednak wstąpi w Niego diabeł.

To ten moment!

Proca została poddana próbie krytycznej.

Yeeeeeaaaaaaahhh!!!

Wszystkiemu przyglądały się rzesze dzieciaków z wioski. Byliśmy przygotowani.

Właściwie to właśnie Janek był najlepiej przygotowany – Jego podarki przy naszych cukierkach nie miały szans się równać.


Ależ to wdzięczne chwile. Diabeł jakby wyparował, Janka przejął Anioł.

Jedna z dziewczynek Tharów.

Anioł miał we władaniu Janka tylko do momentu gdy przynieśli koguty! Czekała je jeszcze nauka fruwania.

„Boooże! Co on robi tym biednym kurczakom?!”

Pierwsza nasza noc pod saldą właśnie się zaczynała.

Przynajmniej warunki były sprawiedliwsze – chrapacze doskwierali teraz wszystkim po równo.

Ognisko znów zapłonęło. A potrzebne było wyjątkowo! Była to nadzwyczajna noc.

Imieniny Marcina!!! Na stół trafiły wyjątkowe smakołyki – polskie krówki i wiśniówka „teściowej”. Nawet szlachetnie urodzony panicz Rana stwierdził, że w życiu nie pił lepszego alkoholu!

Tej nocy ognisko płonęło wyjątkowo długo i wyjątkowo ciepło. Prześwietna noc i to z niekończącymi się toastami.

I kolejny poranek.

Noce pod saldą zdecydowanie należą do tych bardziej rześkich. Nie jest to duchota namiotu. Ze śpiworka nie ma się ochoty wyłazić – zupełnie jak z łóżka w domu.

I nie ważne jakie widoki poranek odkrywa przed znużonymi ciężką nocą rafterami.

Za kilka dni każdy z nas miał wrócić wyrzeźbiony jak niektóre lokalne boyki 😉

Nie. Nie takie 😉

Bag, choć szeroki i rozlany w dolnym odcinku potrafi się zdenerwować i gwałtownie przyspieszyć. Tam człowiek szybko przypomina sobie jak było w kocim kanionie.


3 lata wcześniej, właśnie na tym bystrzu udało mi się nawet wypaść z pontonu. Akcja ratunkowa, była bezpardonowa, szybka i skuteczna. Jedyne co ucierpiało to moja duma.

Poniżej punktu 4 WW na mapie spotkaliśmy rybaka.

Okazało się, że wędzone brzanki były do nabycia po bardzo korzystnej cenie.

Chyba 1,5 godziny nasi przewodnicy przebierali, wybierali, targowali – deal był znacznie korzystniejszy niż gdyby chcieli kupić taką rybkę w mieście.


Waga

Uczta

I po uczcie. Pamiętam, że upał tamtego dnia był nie do zniesienia. Nawet ostatni Sapkowski nie wchodził ani na jotę.

I wtedy przez obóz przeszło kręcące biodrami zjawisko.

Młodziutkie i niewinne, z perspektywami na prawdziwego łabędzia.

Oto właśnie jeden z uroków Nepalu.

Kolejna noc, kolejne ognisko, kolejne opowieści.

I pomyśleć, że laicy którzy nas nie znają ale dowiadują się, że podróżujemy po świecie za rybami są w stanie zapytać tylko „a co wy z tymi rybami robicie?” A ryby to przecież tylko pretekst, powód, cel, który nas wyciąga z domowych kapciuchów. To cała reszta często staje się gwoździem programu.

Rosa, która siadała nad ranem przemaczała wszystko na wskroś.

Nocny chłód najlepiej wygonić z kości przy ogniu – wiedzą o tym nepalskie dzieci, wie i Jan.

Tam gdzie dzieci, tam i Janek z prezentami. Serce na dłoni.

Od wczesnych godzin porannych echo odbijało się od ściany dżungli niosąc daleko odgłosy ciężkiej pracy. Ktoś coś rąbał.

Kilka minut marszu od obozu, dwóch młodzików budowało z pnia drzewa czółno.

Robota szła im jak krew z nosa.

Dopiero, gdy przyszedł Janek, ruszyła jak z bicza strzelił! Nie wiem – albo to ten bijący z Niego prezesowski autorytet albo koszulka.

Virat wolał się Jankowi nie narażać, na wszelki wypadek został w obozie, w dalszym ciągu męcząc książki o ekonomii.

Zamki na piasku.

Ibisy czarne (Pseudibis papillosa) – gatunek twardziela, uważany za „przyjaciela rolnika” jako że delektuje się owadzimi szkodnikami zagrażającymi uprawom ale też i pająkami, modliszkami i skorpionami.

I bocian białoszyi (Ciconia episcopus). Co typowe dla tego gatunku – spotkałem je już trzeci rok w tym samym miejscu.

Taki zbór na brzegu dopływu Gangesu może oznaczać tylko jedno.

Ceremonialna kremacja zwłok. Kapłan, którego nie wolno nawet dotknąć właśnie dorzuca drwa do ognia.

Nepalka wyglądająca jakby podążała gdzieś coś gasić.

Jedna z licznych przepraw „promowych” funkcjonująca na dolnym odcinku Bag.

Hm… może by się załapać tam na fuchę?

Aaa… płyniemy dalej.

Ostatnia mijana wioska przed metą naszego spływu. Świeciła nieco pustkami w porównaniu ze wspomnieniami z lat wcześniejszych. Nie ma się jednak co dziwić – ogromna powódź podczas ostatniej pory monsunowej porwała i zabiła ponad 150 osób. Straszna tragedia.

Ucierpiał oczywiście także domowy inwentarz. Nieliczne świnie pilnowano jak oczka w głowie. A może z braku psów… ?

Restauracja, w której zamówić można było zupkę chińską. A jakże – z paczki.

Ja zostałem przy herbacie.

Tak – herbata i poznawanie miejscowej kultury.

Kobiety w tych stronach doprawdy należą do wyraźnie urodziwych. W Katmandu jest podobnie ładnych znacznie mniej.

Z bejbikiem.

No nic – jak zwykle dziewczyny nie miały z nas żadnego pożytku. Za to my mieliśmy piwo!

Wystarczyło akurat na ostatnie kilometry spływu znów w kanionie, jednak znacznie większym. Na mecie zaś…

I po jaką cholerę wymyślono pralkę?! Pytam się!

Aż miałem ochotę wybrudzić spodenki 😉

Do albumu zdjęć „rozwodowych”

Janek cieszył się „braniem” jeśli chodzi o zdjęcia zbiorowe. Marcin – mistrz drugiego planu.

Przyszła gwiazda Bollywood?

Normalny widok w miasteczku na mecie spływu. Znużony rafter jest zawsze zauroczony.

Normalnie tylko do hotelu brać! 😉

Na jednym ze słupów na terenie lotniska.

Agama ogrodowa (Calotes versicolor). W przeciwieństwie do innych jaszczurek, zagrożona nie potrafi odrzucić ogona.

I na nowo w Katmandu. W jednej ze świątyń, tuż przy stupie Swayambhunath.

W przeszłości, gdy szlaki handlowe prowadzące do Tybetu stały przed tutejszymi kupcami otworem, Ci przed ruszeniem na północ modlili się tu o bezpieczną podróż przez niebezpieczne przełęcze Himalajów, zaś przybywający stamtąd – składali podziękowania za pomyślny powrót. Od chwili, gdy z okupowanego przez Chiny Tybetu zaczęły tu docierać tysiące uchodźców, teren wokół stupy zaczął skupiać buddyjskie klasztory. To figura w jednym z nich.

Dwa pokolenia kobiet przed świątynią.

W Pashupatinath – głównym miejscu kultu Sziwy.

Sweet focie widać mają rzesze swoich amatorek i w Nepalu.

„A czy Wy dziewczyny, odbieracie tu telewizję kablową Vectra?”

Tak – Kathmandu jest miejscem wielu pozytywnych energii.

Tak pozytywnych, że na wszelki wypadek chodziliśmy częściej się modlić.

Bezpieczniej było się fotografować z wyznawcami boga Hanumana. Heniu z pewnością po tej relacji będzie miał mniej przechlapane niż… niektórzy pozostali.

Charakterystyczna zabudowa Katmandu.

Na koniec wyprawy zostaliśmy zaproszeni na uroczystą kolację do pałacyku rodziny Virata.

W Sali kominkowej u Państwa Rana.

Nad kominkiem zobaczycie oryginalny portret praprapradziada Virata – Janga Bahadura Rany, który jako młody oficer w 1846 roku, wykorzystując kryzysowe posiedzenie zwołane w rządowym arsenale zgładził wszystkich na nim zebranych (ponad 50 osób), oszczędzając jedynie króla. Tym samym rozpoczął długie rządy dynastii Rana.

Tata i brat Virata. Ojciec, ma ksywę „G2” jako że jest fanem Ferrari. Nie mogę wyobrazić Go sobie jeżdżącego jedną ze swych furek po Katmandu! Brat – gwiazdor nepalskiej sceny Bollywood.

I Krzyś na skórze pantery w pałacu Rana. Dom ten związany jest od lat z ruchem na rzecz niepodległości Tybetu. W związku z tym przed nami gościł celebrytów związanych z „Free Tibet” – m.in. Cameron Diaz, Evę Longoria czy Richard’a Gere. Przyszła w końcu pora i na Bayan-goł!

Rozmowa z Panią Łucją Rana należała do niezwykle czarujących. Mało kto wie, że nawet Ranowie nie są w stanie oprzeć się urodzie i czarowi Polek – szczególnie tak eleganckich.

Zbiorowe zdjęcie z Rodziną Rana.

W wyprawie poza obsługą udział wzięli, od lewej:
Virat Rana, Tomasz Caban, Rafał Słowikowski, Witold Woźniak, Grzegorz Kempys, Henryk Szilistowski, Jan Piotrowski, Krzysztof Malinowski, Marcin Białowąs

Nepal ugościł nas fantastycznie. Jego soczysta zieleń, słońce, serdeczni ludzie, chłodna woda i widok „siedziby śniegu” – Himalajów gdy tylko zamkniemy oczy koi. Po prostu nie da się nie wracać.

Kwiaty we włosach nepalskich kobiet i dziewczynek to aksamitki. Ten rodzaj astrów to roślina jednoroczna – taka sama powinna być nasza tęsknota do Nepalu, nim znów ją ugasimy kubłem zimnej wody przyjętym na twarz podczas raftingu, którąś z himalajskich rzek. Do przyszłego roku.

Opracowanie i tekst: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Białowąs, Grzegorz Kempys, Henryk Szilistowski i Rafał Słowikowski