Staroindyjski epos Purena mówi „I przez sto boskich lat nie mógłbym opowiedzieć wam wspaniałości Himalajów…”, dlatego opowiem tylko przygodę z kanioniu szmaragdowej rzeki, kanioniu zamieszkałego przez dzikie koty.

Już Jim Corbett pisał:
„Łowienie na wędkę mahseer w podgórskich rzekach jest, moim zdaniem, najbardziej urokliwym rodzajem wypoczynku. Jakkolwiek zrazu możemy sobie tego nie uświadamiać, o intensywności wrażeń dostarczanych nam przez poszczególne formy rekreacji decyduje w ogromnym stopniu otoczenie, w jakim rekreacji tej zażywamy. Jestem przekonany, że gdyby wędkowanie odbywało się w nieodpowiedniej scenerii, złowienie nawet rekordowego okazu sprawiłoby wędkarzowi tyleż satysfakcji, co tenisiście zdobycie Pucharu Davisa w zawodach rozgrywanych na Saharze.”

Dużej części ludzi udziela się myśl, że Nepal to surowa kraina pokryta lodowcami i chłodnymi skałami – miejsce trudne do przetrwania, gdzie poza topionym śniegiem trudno o wodę. Ja osobiście też tak myślałem – już przygotowując się do wyprawy mocno się dziwiłem. Przygotować się trzeba by nie wyjść na ignoranta a przede wszystkim nie wrobić przyjaciół w łowienie ryb na bezrybiu, Nepal jednak to kraina zieleni.

Kraj ten po prostu musi zaskoczyć – granica gdzie lodowce z najwyższych szczytów naszej planety topią się i nawadniają zieloną, bujną dżunglę jest niesłychana

Niestety, planując wędkowanie w Nepalu można się nieźle sparzyć. Część cieków niemal nie zawiera życia biologicznego, a przynajmniej nie takiego, który mógłby zawisnąć na końcu naszej wędki, część jest już dawno wyłowiona, część właśnie zabudowano tamami zmieniając termikę wody i przerywając odwieczną drogę migracji ryb. My przygotowaliśmy się rzetelnie i musieliśmy z Kathmandu jechać wynajętym autokarem. Gdzie? Daleko, jak najdalej…

Bojąc się latania, pokusiliśmy się na transport naziemny, niestety uciążliwość jazdy, zmarnowany czas a przede wszystkim drogi szybko zweryfikowały nasze zdanie na ten temat. Drogę powrotną mieliśmy zaliczyć już samolotem (mniejsza szansa, że samolot spadnie z nieba niż autokar stoczy się w jedną z tych przepaści!) i tak już to będzie organizowane zawsze, kiedy tylko przyjdzie ochota zawitania ponownie w kocim kanionie.

Droga mimo, że męcząca była bardzo ciekawa – kocioł kulturalny jeśli chodzi o ludzi, ich sposób życia były niesłychane. Podobnie przedstawiciele fauny jak ta Majna Brunatna (Acridotheres tristis), która jest takim smakoszem szarańczy, że niektóre kraje zdecydowały się introdukować ten gatunek w celu zwalczania szkodników. Niestety Majna jest też tak wielkim amatorem owoców, że sama wielokroć stała się plagą! W Nepalu występuje naturalnie.

Ponieważ nasza wyprawa miała przyjąć charakter raftingowy, nie mogliśmy zapomnieć o pontonach dla nas i naszych gratów a także o tzw. „safety kayak’u”, czyli kajaku bezpieczeństwa.

Ewa w tym czasie dorwała nepalskie dzieci – na łaskotanie reagują jak wszystkie dzieci świata. Sprawdzone.

Piotrek zatroskany stanem miejscowej flory, podobnie jak reszta grupy co przystanek dbał o dostateczny stopień nawodnienia bananowców, figowców, damarzyków… rowów i ścian zrujnowanych przydrożnych budynków.

Na tym postoju, trzeba było uważać gdzie stawia się stopy bo miejscowi byli bardziej zatroskani o faunę Nepalu i postanowili ją pieczołowicie także nawozić.

Doba z przerwami spędzona w autokarze to niełatwa rzecz – ależ czego się nie robi dla udanej rybałki! Na zdjęciu, jeden z nocnych postojów na rozprostowanie kości.

Kiedy pierwsze promienie słońca kolejnego dnia zaczęły oświetlać stoki gór my wciąż telepaliśmy się tym autokarem.

Przerwa na śniadanie pośród rododendronowych starych lasów. Zimą, w tym miejscu potrafi spaść już sporo śniegu, latem jednak kwitną rododendrony, pośród których uwijają się pszczoły.

Ponieważ miód z kwiatów rododendronowych ma właściwości halucynogenne (fakt), Szerszeń grzejąc się przy palenisku na wszelki wypadek zajął się konsumpcją owsianki.

Koło południa w końcu wjechaliśmy w dolinę rzeki Bag. „Bag” po nepalsku znaczy kot – jeszcze nie wiedzieliśmy jak bardzo trafna jest nazwa rzeki, którą mieliśmy spływać osiem najbliższych dni.

Nepalczycy świetnie się zaadaptowali i mimo trudności terenowych radzą sobie bardzo dobrze, czy z budową dróg, polnych tarasów czy… chodników. Lepiej, żeby nie przyszło się tam mijać dwóm pijaczkom pod wpływem umiłowanego preparatu;)

Klimat zbliżony do subtropikalnego i właściwa mu ilość opadów, a także żyzny materiał niesiony przez rzekę Bag uczyniły ten region ważnym terenem rolniczym, dla którego typowym krajobrazem są tarasy uprawowe na stokach gór.

Żaden skrawek ziemi nie leży tu odłogiem. Niestety eliminacja pokrywy leśnej bardzo mocno przyspiesza proces erozji gleby. Bez dodatkowego nawożenia (tylko naturalny, najczęściej pochodzący od bydła nawóz) się nie obędzie.

Po dojechaniu do miejsca startu naszego spływu trzeba autokar skrupulatnie „wygrużyć”, tak by niczego ważnego nie zostawić.

Właściwie dopiero na brzegu rzeki okazało się, że sprzętu mamy tak dużo iż część gratów obozowych, jak np. krzesełka musiała wrócić do autokaru.

Oczywiście obecność cudzoziemców, w tak odizolowanym od ruchu turystycznego skrawku Nepalu po prostu musi budzić zaciekawienie. Robota we wsi niemal stanęła.

Niemal. Ale przyglądać się pracując też można.

Nas też czekała ciężka praca – trzeba było zlać butelki szkockiej do plastikowych kanistrów. Właściwie nie wiem do dziś jak mam rozumieć napisy „100% Scotch!” a po drugiej stronie „Made In Nepal”.

Upalny dzień był zapowiedzią pogody na najbliższy tydzień. Biorąc pod uwagę, że z Warszawy wylatywaliśmy 1 listopada a plucha w Polsce rozgościła się na dobre, jakoś nikt nie narzekał na palące słońce.

Szerszeń z Rafałem zajęli się nawet uganianiem za dziewczynami na moście. To też była zapowiedź tego co mieliśmy oglądać przez najbliższy tydzień. Piorące i kąpiące się w rzece kobiety miały urozmaicać krajobraz szmaragdowej rzeki.

Ponieważ dosyć mieliśmy gapiów, spragnieni spokoju i noclegu z dala od ludzkich osad postanowiliśmy spłynąć godzinkę, przyjmując po kilka kubełków wody na twarz. Rzeka była niezła. Z czasem miała stać się ładna, potem śliczna, piękna, zjawiskowa, poprzeplatana byciem straszną, rozkapryszoną i awanturującą. Ale powoli.

Wszystkie nasze obozy miały być rozbijane na wewnętrznych zakrętów, gdzie wysoka woda naniosła piasek, przypominający fakturą ten z naszych nadbałtyckich plaż. Różnił się zawartością srebrnych drobin, mieniących się w świetle jak prawdziwe srebro.

Doświadczenie naszych przewodników w pracy terenowej dostrzegaliśmy na każdym kroku, nawet w tak prozaicznej kwestii jak toaleta. Kask na pagaju (wiośle) = kibelek wolny. Kask na ziemi = toaleta zajęta.

Ponieważ poza Przemkiem Lisowskim, z polskich wędkarzy nikt nie miał doświadczenia w łowieniu ryb po jakie tu żeśmy przyjechali, informacje w internecie były także lakoniczne dlatego też nie wierzyłem zbytnio w wędkarski sukces. Wolałem się skupić na fotografowaniu rzeki i cieszeniu raftingiem. Wielkie himalajskie brzany jakoś nie potrafiły się przebić i dopłynąć do mej wyobraźni. Choć wiedziałem, że w rzece Bag mahseer’y (bo tak się nazywają) z pewnością są. Rozeznanie, opierające się nawet na opinii Rosjan, którzy te ryby łowili napełniało nas nadziejami.

Pleszka białogłowa (Chaimarrornis leucocephalus) – żyjąca zawsze nad wielkimi, huczącymi górskimi rzekami przepływającymi przez strome, zalesione wąwozy.

Rafał, który nie jest maniakiem wędkarstwa podobnym do reszty grupy miał wbrew pozorom znacznie więcej serca do wędkowania. Ja mimo pocieszających wieści od spotkanych na Syberii Rosjan kompletnie nie nastawiałem się na połowienie – właśnie z takim nastawieniem wylądowałem w Nepalu. Ależ miałem się zdziwić!

Doliny tej części Taraju zamieszkują m.in. plemiona Danguara, Rana, Katharya czy Thakuri. Mimo, że ludzie Ci są bardzo przyjaźni i pogodni, Thakurowie np. uważają, że przyjmowanie obcych to kalanie domu. Kobiety wszystkich plemion Taraju wyglądają zawsze bardzo kolorowo a rozmaita biżuteria nierzadko ozdabia ich ręce, nogi, szyje, uszy czy nosy.

Nasi przewodnicy namówili nas na pierwszy nocleg nie w namiocie a pod saldą – rozpiętą na pagajach płachtą. To był strzał w dziesiątkę! Mało babraniny, ciekawie a przede wszystkim przewiewnie. Oczywiście para małżeńska (tak, tak – jeden zabrał małżonkę) miała osobny, intymny namiocik.

Jeśli zapomniało się lusterka, podczas golenia trzeba było liczyć na pomoc kolegów:)

Obóz przeważnie do końca zwinięty był dopiero koło południa – dyscyplina obozowa nie była naszą mocną stroną. No ale w końcu byliśmy na wczasach.

W końcu! Zaraz ruszamy.

Szybko nauczyliśmy naszego pontonowego guide’a – Oso polskich komend. Zatem przez najbliższe dni mieliśmy słyszeć kilkaset razy: „Do pssoduuuuu!”. Widoki niezłe – na razie… tylko „niezłe”.

Płynęliśmy starymi, dobrymi, amerykańskimi NRS-ami. Na rzece radziły sobie wyśmienicie. W pewnej sytuacji jeden z pontonów nie miał nawet prawa przeżyć – po zdarzeniu na burcie nie było śladu. Bardzo dobry sprzęt!

„Mały pikuś”!

Rzeka początkowo płynęła w szerokiej dolinie a jej spokojny, równy nurt sporadycznie przecinały niewielkie bystrzyny, które pewnie na Kamczatce byłyby niemal „miejscami z koszmaru”;)

Momentami rzeka wydzierała z brzegu kawały skał rozrzucając ich fragmenty po całym korycie. Może to tam powinniśmy szukać mahseer? Kompletnie nie mieliśmy pojęcia w jakich miejscach o tej porze roku mamy ich szukać. To się nazywa – wędkarskie pionierstwo!

Co rusz przepływać mieliśmy pod przewodami, kablami i żyłkami, które także służyły do połowu ryb. Siatka tu, siatka tam, rzutki z hakami – nie napawało to nas optymizmem. Wiedziałem jednak, że za jakiś czas opuścimy rejon zamieszkany przez ludzi i wpłyniemy w niedostępny, stromy wąwóz.

Tym nie mniej co jakiś czas spotykaliśmy młodych rybaków, którzy pojmali niewielkie mahseer’y bądź inne małe rybki, np. martiki, czyli brzanki.

Brzegi rzeki coraz częściej poczęły wspinać się stromo w górę. Biły tam strumienie, ujarzmione w akwedukty, rury itd. z czego pieczołowicie korzysta lokalna społeczność.

Wkrótce mieliśmy się przekonać, że piękniejsza połowa lokalnej społeczności potrafi być dobrawdy niezła. Co więcej – wieśniaczki wbrew pozorom są niezwykle czyste i zadbane, nierzadko ładnie ubrane i wypachnione. Kąpią się w rzece kilka razy w ciągu dnia.

Milano – czyli gość z asekurującego nasz pochód kajaka kąpał się jednak częściej. Eskimoskę, czyli manewr wynurzenia po wywrotce wykonywał po mistrzowsku.

Temperatura wody, można ująć była „taka sobie”. Upalny dzień jednak zachęcał do kąpieli a chlapiąca na progach woda była samą przyjemnością. Na zdjęciu ponton Sukmana (drugi przewodnik naszej grupy) mija właśnie hinduskie kapliczki.

Pełen „lajcikowy” charakter spływu przerywały takie rodzynki.

Na szczęście udało się wszystkim ominąć przeszkodę. Przywalenie w taki słupek mogłoby się źle skończyć. Dobrze, że to właściwie była jedyna nienaturalna przeszkoda podczas naszego spływu. Rzeka nie pozwoliłaby na coś podobnego w środku rwącego nurtu. Most już za nami.

Rafting trwa.

No ale nie można zapominać po co tu przyjechaliśmy. Łowimy!

Nepalczycy w tym czasie bacznie się nam przyglądali.

Może gdzieś tu stoją przyklejone do dna wielkie, złote mahseer’y?

Po chwili… „do pssoduuu!”

Yahooo! Dobry kubeł wody na twarz nie jest zły:)

W stylu kamczackim – obławialiśmy miejsce za miejscem wymijając się dwoma pontonami na zmianę. Wciąż jednak nie wiedzieliśmy gdzie ryb szukać.

Nie wiedzieć kiedy, szeroka dolina opanowana przez rolników zmieniła się w lesisty, skalisty wąwóz.

Wkrótce pola miały wrócić, ale póki co mogliśmy przynajmniej rzucać w piękniejszej scenerii.

No właśnie – Tomek w tym miejscu rzucał z pewnością jako pierwszy z Polaków, również jako pierwszy wędkarz w tym roku. Do listopada z pewnością byliśmy jedyną wędkarską grupą na Bag’u w 2011.

Szerszeń znalazł sobie miejsce niżej. Zanurzył się w szmaragdowej wodzie. Kiedyś ktoś powiedział, że „brodzić to wejść do królestwa pstrągów”. W tym przypadku – wejść do królestwa mahseer. Albo pstrągów, ale śnieżnych (nic łososiowatego).

Wydawałoby się, że brzany powinny żerować na końcu płani, zatem zaraz po Szerszeniu Piotrek zaczął poprawiać miejsce. Ja wciąż bez weny, wolałem szukać kadrów – chyba z nienajgorszym skutkiem. W przeciwieństwie do wędkowania…

Nephila maculata – to jego pajęczyny należą do największych i najmocniejszych na świecie! Potrafią utkać sieć o szerokości 2m, wysokości nawet 6m! Bywa, że w ich sieci łapią się mniejsze ptaki, jednak Nephila ich nie je, dlatego właśnie zostawia w sieci resztki skonsumowanych insektów – działa to jak ostrzegawcze naklejki na przeszklonych drzwiach. Pajęczyny Nephila maculata są niemal tak mocne jak Kevlar – najmocniejszy stworzony przez człowieka materiał ze stężonego kwasu siarkowego. Co ciekawe – pajęcza sieć jest zrobiona z… wody! Gdybyśmy potrafili przetwarzać sieć Nephili mogłoby to mieć milion zastosowań przy produkcji np. spadochronów czy kamizelek kuloodpornych itd.

Oczywiście jadowite nie są.

Kolejna „wymiana” miejsc.

Nieraz brzeg rzeki gwałtownie przechodził w głębinę. Łatwiej było łowić z pontonu niż brodząc, znaczy… płynąc;)

Miejsce na kolejny nocleg wybrane.

Nim jednak ułożymy się do spania czeka nas jeszcze wędkarski rekonesans na rzece – przynajmniej można obejrzeć, gdzie przyjmie się kubeł wody na twarz z rana… no… w południe.

Obóz powyżej – oczywiście znów na plaży.

Salda dla łebków i namiot dla Państwa Bobula już rozbite.

Nieczęsta to okoliczność tak patrzeć na modliszkę. Co ciekawe spopularyzowany mit, mówiący że każda ich kopulacja kończy się zjedzeniem samca przez samicę to nie do końca prawda. Takie zdarzenie zachodzi tylko w 15% przypadków. Aby do tego doszło, musi zajść kilka czynników jednocześnie: w otoczeniu musi być mało pożywienia, sezon godowy musi się już kończyć i samiec musi podchodzić do samicy od przodu, a nie od tyłu. Trzeba z tego wyciągać panowie wnioski:)

Próbowaliśmy z Rafałem nawet ją nakarmić martwym szerszeniem. Przy nas nie ruszyła ale rano nie było ani jednego ani drugiego. Na zdjęciu z pewnością samica. Płeć modliszek rozpoznaje się po segmentach na odwłoku. Samiec ma ich zawsze 8, a samica 6.

Modliszka dostała tego wieczora szerszenia a my spaghetti bolognese + frytki.

Pałaszowaliśmy szybko, tym bardziej że czekał na nas jeszcze boczek upieczony przez Rafała Zimmermanna mamę. Dziękujemy Pani Donato – był wyśmienity!:)

Oczywiście nie było obozu bez ogniska. Wieczorem temperatura wyraźnie spadała i trzeba było się przepraszać z polarami. Ogień jednak to jest to!
Druga sprawa to insekty i wszelkie robactwo – przez cały pobyt w Nepalu odnotowałem ugryzień w liczbie… ZERO!!!
Właściwie wszystkie piękne rzeki na świecie są strzeżone przez krwiopijcze insekty, czy to meszki na Kamczatce, czy komary na Kolskim, czy sand flies w Nowej Zelandii. W Nepalu… NIC! Re-we-la-cja!

A kiedy już oczy zaczynały się kleić, drogę do saldy rozświetlały świece.

Zaczynamy kolejny dzień. Czy w końcu złowimy mistyczną mahseer’ę?
Każdego poranka witała nas wilgotna mgła. Po dziesiątej promienie słońca zamieniały ją we wspomnienie.

Obchód plaży miał odkryć, że w nocy nie byliśmy na niej sami.

Ślad spokojnie idącej pantery.

Ślad biegnącej pantery.

Po znalezisku wszyscy dostali… hm… drapieżnego apetytu. Podobnie jak w Boliwii i tu było wspaniale odkryć, że w tym kurczącym się świecie jeszcze są enklawy gdzie dzikie koty, o których nie mają pojęcia nawet biolodzy żyją sobie w harmonii z otoczeniem.

Kiiiciuś? Niee. Ptaszulek!:)

Na stoku, w tle nad saldą wisiało domostwo nepalskiej rodziny. Biedacy, w okresie zbiorów muszą całymi nocami palić ogniska i pilnować plonów, zwierząt i dzieci gdyż tarasy te często atakują watahy agresywnych makaków!

Bagaże na pontonach wiąże się dokładnie tak samo jak juki na koniach! Ach Mongolia…

Zaczynamy jazdę! Takie miejsce w skali trudności „dzikiej wody” czyli white water określane jest jako 3+, czyli więcej niż „trudno”.

Cała skala trudności „dzikiej wody” wygląda tak:
WW1 „łatwo”: woda płynie, ale koryto jest otwarte, zakręty łagodne, pojedyncze głazy.
WW2 „umiarkowanie trudno”: droga płynięcia jest oczywista, ale występują drobne przeszkody. Mogą występować fale, małe odwoje i niskie progi. W niektórych miejscach woda nagle przyspiesza.
WW3 „trudno”: drogę należy wybrać, ale można to uczynić z kajaka. Fale mogą być wysokie i nieregularne. Głazy i inne przeszkody mogą występować często. Spotyka się odwoje i małe wiry.
WW4 „bardzo trudno”: droga płynięcia jest nie zawsze łatwa do znalezienia. Wielu kajakarzy musi wysiąść z kajaka i obejrzeć bystrze z brzegu. Bystrza są długie, ciągłe i trudne. Odwoje są duże i silne. Wymagane skomplikowane i uważne manewrowanie.
WW5 „wyjątkowo trudno”: rozpoznanie z brzegu jest praktycznie zawsze konieczne, ponieważ bystrza stwarzają poważne zagrożenia. Mogą zawierać wysokie progi, wąskie przejścia, bardzo skomplikowane szachownice z dużych głazów, niebezpieczne odwoje. Trudności występują ciągle, na dłuższych odcinkach. Konsekwencje kabiny mogą być poważne.
WW6 „granica spływalności”: bystrze jest w zasadzie niespływalne. W określonych warunkach (odpowiedni stan wody, pogoda) bardzo doświadczeni kajakarze mogą podejmować próby przepłynięcia. Konsekwencje pomyłki są zawsze bardzo poważne.
X to miejsce niespływalne, grożące niemal pewną śmiercią.

3+ czekać miało na nas kilka, dodatkowo na deser jedna 4+ Poza tym nuuuda;) Spływ był jednak bardzo bezpieczny, czemu z pewnością sprzyjało duże doświadczenie raftingowe naszych przewodników. Wszyscy pływali w kamizelkach ratunkowych i ochronnych kaskach.

Jeśli ktoś nie czuł się na siłach, bądź po prostu nie umiał pływać obchodził newralgiczne miejsce i wsiadał poniżej w czymś takim.

Szmaragdowy kanion kociej rzeki.

Nepalskie kobiety dźwigające ścięte sierpami zielska dla bydła, świń, kóz i owiec.

Znów w rejonie ludzkich osad. Na zdjęciu ponton Sukmana mija na brzegu młodą Nepalkę, która niestety… zdążyła się okryć;)

Holender! Tej też się udało.

Taki kamyczek w wodzie to nic dobrego – można na nim zawisnąć i niebezpiecznie nabrać wody, czemu nie pomoże nawet to, że NRSy są przepływowe (mają otwory, przez które nabrana woda wypływa).

Nepalskie władze nie zapomniały o tym odizolowanym, biednym zakątku kraju i jeśli po dwóch stronach rzeki znajdowały się dwie większe osady most był.

A jeśli był most a my pod nim, na gapiów nie trzeba było długo czekać. Kobiety dźwigają worki z mąką, facet siateczkę.

Woda niesie nas przez doliny Taraju ku małym Himalajom

Jeden z postojów na lunch. Nepalczycy szykują żarełko a my wędkujemy.

Daleko w dole rzeki, między kamieniami tętni życiem.

W górze wąwóz, który chwilowo opuściliśmy.

Kamienie na brzegu wielkością zbliżone były do ciężarówek. Wpadający zaś z lewej strumień niósł znacznie cieplejszą wodę i może przez to był pełen narybku małych mahseer. Gdzie te ryby?!

Byliśmy niemałą sensacją. W Boliwii, do dziewczyn woła się „Hola Chica! Como estas?” ; w Nepalu „Ci lalla!”:)

Część z ekipy jednak była całkowicie nieczuła na zaczepki nepalskich dziewczyn.

Sęp himalajski (Gyps himalayensis). Rozpiętość skrzydeł samicy tego gatunku sięga 3 metrów.

Ciężka praca to wędkowanie. Rezultaty nie rozpieszczają, palące słońce nie pomaga. Szkoda, że na bananowcach w tle nie rosły żadne z owoców.

Niektórzy pracowali w dolinie jednak ciężej. Oczywiście kobiety. Czy to Mongolia, czy Nepal – babki mają przerąbane. Może też dlatego, że jeszcze w 1995r trwał tu zaciekły konflikt polityczny władz tego regionu. Krwawe walki zabrały wielu mężczyzn a i do dziś znajduje się w tych stronach Nepalu wiele ośrodków działalności maoistów.

Nieświadomi historii i niezainteresowani życiem społecznym tych okolic podążamy dalej ku wielkiej przygodzie i odciętym partiom rzeki.

Rzeka momentami jakby niezadowolona z naszej obecności próbuje nas zrzucić ze swojego wężowatego grzbietu.

Szmaragdowy huk, piana i deszcz kropel wody rozproszony w powietrzu – to się nazywa „rafting”!

Ponieważ Bag w końcu prowadzi swe wody do świętego Gangesu, należało się tego spodziewać. Tego dnia mijaliśmy najpierw zgromadzenie wokół sporego ogniska, w którym dopalały się szczątki zmarłego a niedaleko powyżej miejsca na zdjęciu byliśmy świadkami innego obrzędu, przypominającego chrzest. Bag widać mocno uczestniczy w obrzędach religijnych lokalnych społeczności.

Po zderzeniu z tą skałą wszyscy płynęli już grzecznie w kaskach. Jedno wiosło było do wyprostowania. Płynęliśmy zaraz po nich i dokładnie tak samo wycedziliśmy w ścianę.

Te przybrzeżne jaskinie pełne były nietoperzy, które w ciągu dnia tylko cicho popiskiwały w cieniu, o zmierzchu jednak wylatywały całymi chmurami.

Jaka musi być moc wody w porze monsunowej by tak wynieść na skalisty brzeg ogromne otoczaki!

Piotrek Żurek – prawdopodobnie pierwszy Polak, który złowił mahseer’ę na spinning. Na muchę pierwszy był z pewnością wspomniany Przemek Lisowski.

Ryba wzięła na spokojnej, głębokiej wodzie. Szerszeń nie musiał długo rozmyślać, żeby wiedzieć jak trzeba łowić. Problem w tym, że w tym miejscu było ponad 5 metrów głębokości a równy nurt wcale nie był taki spokojny. Poprowadzenie przynęty w pobliżu dna, podczas gdy nurt upiera się ją wynosić pod samą powierzchnię nie należy do łatwych zadań.

Ja oczywiście wciąż nieprzekonany wolałem dalej uganiać się z aparatem. I chyba słusznie.

To czekało na nas kolejnego dnia – kanion kociej rzeki w dole.

Szerszeń szukający mahseer w bele pełnym wirów. Tam prawidłowe poprowadzenie przynęty graniczyło już z cudem.

Powyżej zryw, który tak dzielnie wbijał nas na skalistą ścianę.

Kolory kanionu zachwycały.

Podobnie kolory mieniącej się w wodzie kolejnej mahseer’y.

Kiedy Szerszeń uprze się złowić rybę, jeśli tylko jest w wodzie prędzej czy później ją złowi.

Nieduża ale jak cieszy! Panie i Panowie – przedstawiam Wam Tor putitora, czyli Himalajską Mahseer’ę, zwaną też „złotą”.

Złowienie drugiej ryby jak zwykle poruszyło całą grupę i jak to zwykle bywa wszyscy władowali się w jedno miejsce i poczęli katować fragment rzeki raz za razem. Niestety – tego dnia to by było na tyle.

Nie lubię zbiegowisk, więc zapał do łowienia „na kupie” szybko mnie opuścił i ruszyłem z aparatem na rekonesans w dół rzeki – jakże pięknej rzeki.

Tuż poniżej obozu natknąłem się na hinduskie kapliczki. Nie odważyłem się jednak zakłócać spokoju duchów zamieszkujących kanion dzwonieniem.

Tajemniczy, wielki zakręt poniżej miejsca naszego obozu. Z pewnością dobre miejsce na goonch’a (Bagarius Marelli) – ogromnego suma zamieszkującego wody także właśnie Bag’u.

Nie pierwsze złowione ryby, lecz malowniczość miejsca skłoniła nas do rozbicia tu obozu i wychylenia nie jednej szklaneczki wspomnianej stuprocentowej nepalskiej szkockiej.

Nieliczni pokusili się nawet na kąpiel.

W tym czasie nasi przewodnicy zatroszczyli się o kankę mleka.

Kanka w wydaniu nepalskim – bambusowa tykwa w rękach Oso.

Milano zaś zatroszczył się o mięso na kolację. Słyszałem o czymś takim ale niedowierzałem. Nepalczyk koguta po prostu uśpił głaskaniem. A ten miast uciekać leżał tam sobie jeszcze kilkanaście minut. I to tak właśnie z kogutami działa – leżysz sobie wygodnie, z dala od kurnika i tego całego babskiego świata aż tu nagle wali Cię coś w łeb – chajtasz się a potem czeka Cię już tylko… skubanie. Życie;)

Wkrótce w obozie pojawili się goście. Tu – dziadek palący sobie jakby nigdy nic haszysz.

Te dwie małe ślicznotki to tylko zapowiedź stonki jaka miała nas nawiedzić.

Akurat przyszli po wodę:)

Kolacja się już szykuje a najwytrwalsi jeszcze rzucają.

Podano do stołu – biedny kogut skończył marnie. Ale nie na marne! Świetnie przyrządzony smakował wyśmienicie.

Po sutej obiadokolacji, grzejąc się przy ognisku można spokojnie pomyśleć o życiu. Odpocząć.

Warto też porozmawiać, szczególnie w mądrym towarzystwie. Ostatecznie można jak nienormalny wciąż szukać kolejnego kadru;)

Kolejny dzień budzi kolejne nadzieje. Czy w końcu zaczniemy łowić?

Tu doskonale widać jak korzenie potrafią wrosnąć w szczelinę i rozsadzić skałę. Resztę zrobi rzeka zabierając odłamaną bryłę i odsłaniając winowajców.

Tomek Stefański – konkretny facet, nie marnujący czasu. Może dlatego też za kilka dni złowi największą rybę wyjazdu. Oczywiście na zdjęciu wysmarowany kremem z filtrem kompletnie nie był świadomy co się wkrótce wydarzy.

Rzeka w dole wyglądała interesująco, choć już wiedzieliśmy że prawdopodobnie należy się skupiać na wolniejszych fragmentach Bag’u.

Czekając na przedłużający się jak zwykle start spływu skupiłem się na fotografowaniu zmory okolicznych wiosek – makaków.

W tym czasie Ewa walczyła o powrót z wody do swych towarzyszy. Podwodny kamień nagle zatrzymał ponton i biedna wyleciała za burtę. Niestety pełnoklatkowy Nikon także zaliczył kąpiel. Dzięki Bogu nic się nikomu nie stało.

Spotykane małpy z rodziny makaków to dokładnie rezusy (Macaca mulatta) – jeden z nielicznych gatunków naczelnych rozpoznających swoje odbicie w lustrze. W 2000 roku to właśnie ten gatunek sklonowano jako pierwszy jeśli chodzi o naczelnych.

Od tego miejsca wszystko się miało zmienić. Wędkarstwo w końcu zdołało wyprzeć u mnie fotograficzną szajbę. Ale to za moment.

Tak patrzysz na to wszystko i czujesz jak serce niczym jakiś delfin, zbliża się gwałtownie do powierzchni wody i niezdarnie a jednak z gracją wywija salto do tyłu! Zupełnie jakby nadleciał wiatr, który zdmuchał włosy z karku Twojej ukochanej kobiet a Ty za nic nie możesz przepuścić by tego karku nie pocałować. Hop – salto do tyłu!

Młody sęp himalajski – w zatoce padliny.

Hop! Znów salto do tyłu! Poza Bogiem nie ma architekta, który wymyśliłby coś takiego.

Tomek jednak nie zajmował się głupotami a skupił się na wędkowaniu. Po tej rybie wiedziałem, że coś złowimy i że szykowana dla Was relacja nie będzie bezrybna:) Najpierw trzeba było ją jednak wyholować a brzeg nie był łatwy.

Tylko dawno upragniona ryba potrafi postawić cały skład pontonu do pełnej gotowości w niesieniu pomocy. Jeden ciągnie, drugi czeka na podebranie, trzeci filmuje, czwarty fotografuje. Ale szopka!

A oto i sprawca całego zamieszania. Czterokilogramowy mahseer – w końcu ryba z pyskiem, z którego niełatwo wypiąć blachę.

Po koszmarnym szarganiu nerwów przez pajary, bądź złote dorado w końcu ryba, która jak weźmie i nie przetrze żyłki o podwodne kamienie jest prawie Twoja!

Jak się wkrótce miało okazać – brzany te biorą przynętę wciągając ją z wodą i nierzadko przypomina to podwójne pobicie. Brania mahseer’y nie można pomylić z niczym innym. Nikt się nie zastanawia czy to kamień, czy skubnięcie ryby. Mahseer po prostu kopie w kij!

Mahseer’y żyją przy dnie o czym świadczy także budowa pyska – nie przeszkadza im to jednak by poza glonami na kamieniach, mięczakach, skorupiakach żerować także na innych rybach a nawet owocach, które wpadają do wody z drzew.

Rzadko kiedy ma się okazję łowić ładne ryby, w jeszcze ładniejszych miejscach. Bag to idealne miejsce do takich poczynań.

Kiedy ja znów barłożyłem z aparatem, Tomek znów wrócił na swe miejsce i po drugim rzucie zapiął kolejną rybę.

Trzeba było ją sprowadzić znów w dół rzeki, poniżej stromej ściany, tam zmęczyć…

I znów pozować.

Ależ zazdrościłem łowcy. Wieczorem miało się wszystko zmienić.

Oczywiście jak każda dotąd mahseer’a tak i ta miała wrócić do wody.

Nic dziwnego, że w zatoce powyżej gdzie śmierdziało na kilkaset metrów od padliny wołu wyrzuconej przez rzekę znalazłem wkrótce ślady kolejnego kota. Tym razem jednak nie były to ślady pantery a znacznie większe odciski tygrysa!
Pewnie niektórzy z Was mają mieszane uczucia ale gdybyście przeczytali świetne książki Jim’a Corbett’a („Ludojady z Kumaonu” i „Lampart – ludojad Rudraprayag”) albo „Ryk tygrysa” Anderson’a, wiedzielibyście że przypadki spotkania z kotem ludojadem graniczą z cudem i zawsze jest to związane z kalectwem zwierzęcia (ułamany kieł, bielmo na oku, kolec jeżozwierza w łapie itd.)
Zatem wspaniale można było tak sobie odcisnąć ślad własnego buta obok odcisku łapy protoplasty legendarnego Shere Khana.

Po zapachach z zatoki padliny dziwnie grupie zaostrzyły się apetyty więc na tym zakręcie czekał nas lunch.

Zaraz potem „Vamos amigos!”… tfu… „Do pssoduuu!”

A serce – hop i salto do tyłu!

Chwilę później Mariusz wyciąga prawie metrową rybę!

To jest to po co tu przyjechaliśmy! Na południu w Indiach Corbett, na północy w Nepalu BAYAN-GOŁ!:)

Niedługo potem Rafał miał zaliczyć swoją pierwszą himalajską brzanę.

Co prawda była słabym pocieszeniem wobec utraconej chwilę wcześniej ryby, jednak jeśli ktoś nie jest pochłonięty przez wędkarski amok ważniejszym się stają okoliczności opisane przez Corbett’a a zacytowane we wstępie tej relacji.

Ponton Oso, ze mną na pokładzie w tym czasie przekraczał bramę wędkarskiego raju.

Ogromne, pożłobione skały raz mijaliśmy z lewej…

raz z prawej.

Milano w safety kayak’u zawsze wyprzedzający pontony pokazywał już z daleka jak układają się prądy i którędy należy płynąć.

Tego dnia miałem zasnąć będąc szczęśliwym wędkarzem. Panie i Panowie – 117cm! Pierwsza właściwa ryba wyprawy.

Pierwsza ale zdecydowanie nie ostatnia!

Przynęta: 1 gram umiejętności i 3 gramy szczęścia!
Zdobycz: 20kg wraca do wodnego świata
Pozostałość: 20kg radochy i 20 zdjęć dla próżności;)

Po pierwsze późno, po drugie dobre miejsce do wędkowania, po trzecie… SĄ!
Wybór miejsca na nocleg tamtego dnia był oczywisty. Kurka krasnoczoła (Gallicrex cinerea) tylko utwierdziła nas w postanowieniu.

Kiedy Nepalczycy rozbijają obóz i przygotowują obiadokolację szczyt wędkarskiej gorączki wali nas w beret po kolei. No ale w końcu po to przyjechaliśmy.

Ewa czekając na Sławka zdążyła zasnąć już przy ognisku.

Oblicze obozu nocą.

Żar ogniska rozgrzewał moje serce nie mniej niż wydarzenia z dzisiejszego popołudnia.

A gdy emocje opadły, wszyscy się najedli i napili można było się oddać lekturze jakiejś wybornej książki. Czas kółka czytelnika nastał;)

Obóz o poranku w dwóch spojrzeniach.


Podczas śniadania, po przeciwnej stronie rzeki dojrzeliśmy parę kun żółtogardłych (Martes flavigula), które jako jedyny gatunek z rodzaju Martes zamieszkuje w lasach tropikalnych jak i w subtropikalnych. Występuje na terenach do 3000 m n.p.m.

Ich obecność wyjaśniła bliskość gniazda dzikich pszczół. Miodek nęci. Mimo wszystko należy pamiętać, że jest to zwierzę wybitnie samotnicze. Jedynie samice przez okres trzech do czterech miesięcy żyją razem z młodymi. Kuny żółtogardłe najprawdopodobnie kopulują w sierpniu, a potomstwo rodzi się w kwietniu, zatem spotkanie dwóch osobników jednocześnie z pewnością nie jest niczym zwyczajnym.

Kiedy tylko kuny oddaliły się od obozu a śniadanie znikło ze stołu, Piotr chwycił za kij i pognał w dół rzeki na pogranicze plaży i stromej skalistej ściany. Tam też dopadł także ponad metrową mahseer’ę. Była to jedyna ryba tak wcześnie (przed 10:00) przez nas złowiona. Wszystkie brania mielismy praktycznie w środku dnia , po południu i pod wieczór. Można zatem było z czystym sumieniem spać. To się nazywa „urlop”!

To już się nazywa rybka! Zmiotła niewielką wahadłówkę niczym Catherine’a domek w Nowym Orleanie i po szaleńczej walce na granicy spokojnej wody i gwałtownego nurtu w końcu skapitulowała.

Po ostatnich osiągnięciach wszyscy ostro zabrali się do roboty.

Na wyniki znów nie trzeba było długo czekać.

Lonely Rider… In Nepal.

Pierwsza ucieczka każdej mahseer’y powyżej pięciu kilo była nie do zatrzymania.

Mniejsze jednak mimo uparcie powtarzających się odjazdów stosunkowo szybko się poddawały.

Przeciwnik, który podniósł rękawice musi wrócić do swego świata.

To tu, nim dopłynęliśmy Piotr stracił ogromną, być może półtorametrową rybę! Ta nie chcąc w ogóle dyskutować po prostu spłynęła niemal pod skałę w dole rzeki, gdzie władowała się w kamień i zerwała wszystko w diabły. Niestety scenariusz ten na tych przeklętych plecionkach miał się powtórzyć jeszcze nie raz. Pamiętajcie – jeśli Nepal i jeśli mahseer’y to tylko nylonowa żyłka. Plecionka brzdęka tam jak struna gitarowa pod koniec pochodów gitarowych Iron Maiden!

Może pod tymi kamieniami żeruje stado? Mahseer’y jak wszystkie brzany pływają stadami. Każde ma swojego przywódcę – największego samca pool’a, nazywa się go „sahar”.

Goniąc za drugim pontonem, który niewytłumaczalnie zasuwał w dół rzeki zostawiając wszystkie najlepsze miejsca tego nie mogliśmy zostawić nieobłowionego. Oczywiście nie kto inny jak Piotrek zapiął zaraz kabana.

Co Wy na to?:) Drugie pytanie: Czy te oczy mogą kłamać?:P

Zdecydowanie samiec – pięknie wybarwiony i wypasiony.

Piękna ryba. Z pewnością jednak nie sahar. Kilkadziesiąt metrów wyżej, Tomkowi odprowadziły przynętę dwie większe ryby.

Łuski z takiej ryby mają średnicę 6cm. Nie wiem ile musiały mierzyć mahseer’y łowione przez oficerów armii angielskiej w Indiach XIX-go wieku, że robiono z nich karty do gry!

O tym, że łowienie mahseer podbiło serca angielskich kolonizatorów mogło dowodzić istnienie takich banerów.

Z pewnością nie puszczali oni jednak ryb tak jak my. Podobnie było z tygrysami. Nierzadko podczas jednego polowania zabijano kilkanaście kotów! Masowe polowania doprowadziły tygrysy bengalskie do krawędzi wymarcia. Długo jeszcze potrwa nim populacja tygrysa wróci do bezpiecznych rozmiarów. Taki okres masowego tępienia jeśli chodzi o mahseer’y himalajskie właśnie trwa. Przede wszystkim plany zabudowy niemal wszystkich górskich rzek Nepalu nie napawają optymizmem.

Sto metrów wyżej zacząłem rzucać, jednak gdy zobaczyłem kolejne rzutki przywiązane do kłody drzewa na brzegu jakoś odpuściłem. Dzięki Bogu, jakość samorobnych haków zostawia wiele do życzenia, szczególnie przy łowieniu mahseer.

Chwilę później w miejsce to wszedł Piotrek. Trzeba pamiętać, że On nie partaczy spraw tak jak ja.

Być może sahar. W końcu znów 117cm! Oczywiście rzeka miała potencjał by wyżywić ryby dwa razy takie. A to miejsce było szczególnie „grube”.

Dobry egzemplarz o idealnych proporcjach.

I ten garb tuż za głową!

Z reguły ryby te po wyciągnięciu z wody były spokojne, z tą jednak było inaczej.


Po zapasach ryba i tak wróci do wody. Trzeba tylko uważać by nie spadła na kamienie.

Ryba wraca do swego królestwa a każde machnięcie jej ogona jakby miesza wyjącą z radości duszę w wędkarskim ciele.

Noce nad Bag były wyjątkowo jasne. Trafiliśmy na pełnię księżyca. Za chwilę jego jasna facjata wyjrzy zza tej góry.

W świetle świec widać jak piasek skrzy się od srebrnych drobinek, zupełnie jakby Bóg pobłogosławił to miejsce obsypując go gwiezdnym pyłem a wody szmaragdowej rzeki napełniając złotymi sztabami o wielkich łuskach i ogonach. Po pyle gwiezdnym depczą tygrysy a na złote sztaby polują wędkarzyki z Polski.

Rafał pewnie właśnie kończy kawał: „Bardzo pana proszę… niech pan spróbuje jeszcze raz.”

Kolejna kolacja „na stole”. Wszystko pięknie i smacznie ale mogliby sobie już darować to curry.

Kolejny wieczór, kolejna plaża, kolejne ognisko – to niemal jak rytuał. Należy czcić każdy kończący się w takim miejscu dzień. Każdy z tych dni jest jak podarowany.

CIĄG DALSZY W CZĘŚCI DRUGIEJ