13 lat…

Bez widoku stepu, bez zapachu tajgi, bez jurt i nomadów je zamieszkujących, bez tabunów ich koni, bez gwiazd tak widocznych jak nigdzie indziej, bez modrzewi uspokajających wzrok po wypatrywaniu oczek na wodzie, bez ognisk z najbardziej roztańczonymi iskrami mknącymi w niebo, bez ołtarzy ofiarnych dla duchów…

13 lat…

Pytany niegdyś o najukochańsze miejsce wspominałem swoją „Trójcę Świętą” – jedną z „trzech boskich osób” była Mongolia.

13 lat temu…

Potem pojawiły się Patagonia, Afryka, Himalaje, Papua czy choćby Grenlandia albo Nowa Zelandia – mnóstwo innych bóstw, innych fascynacji, „romansów”.

Inni do Mongolii jeździli poznając Ją chyba zupełnie inną niż mi było dane poznać. Mniej zachwytu, więcej zawodu. Po ich powrotach różne wiadomości do mnie dochodziły, a najczęściej, że… „się skończyła”.

13 lat…

W końcu wróciłem. Wróciłem sam będąc innym.

Nie usypiam już i nie budzę się kiedy ostatnią i pierwszą myślą dnia jest myśl o Niej – o Mongolii.

Syn zdążył podrosnąć a w „wiek męski, zwycięski” wpisało się kilka kolejnych kobiet, które zostawiły tyleż pięknych wspomnień co blizn. Obecna serwuje kalejdoskop wrażeń i… oby tak zostało (To w końcu moja najpiękniejsza wyprawa!)

Ale jestem starszy, ostrożniejszy, pewnie mniej spontaniczny. Życie…

Obawiałem się tego co zastanę na miejscu. Bo przecież „się skończyła”… Przecież „już nie ma po co”.

Zastanawiałem się, czy jeszcze zobaczę jurty. Czy koczowniczy tryb życia w Mongolii w ogóle jeszcze jest spotykany?

Szybko miałem zrozumieć swój błąd i już pierwszego dnia zacząłem powtarzać jak mantrę „Cóż żem najlepszego uczynił?!”

Mongolia czekała – wygląda na to, że na mnie nawet bardziej niż na kolegów… jeśli zwątpili. A może to rozbujane oczekiwania? Ciut za mało pokory?

W końcu od lat doświadczam, że najpiękniejsze wyprawy to te przed którymi ma się najmniejsze oczekiwania…

Ze środka Mongolii do samego Mörön wylano asfalt. Jego jakość wątpliwa a wszystko wokół takie samo jak niegdyś. Ruch jednak się zwielokrotnił i pasterze częściej niż koni używają dziś Toyoty Prius. Z Ułan Bator do Mörön miast 3 dni jak kiedyś, dziś podróż zabiera 12 godzin.

Wielbłądy dwugarbne potrafią przetrwać bez wody ponad tydzień, a bez jedzenia nawet ponad miesiąc, tracąc około 40% masy ciała. Jednorazowo są w stanie wypić 145 litrów wody.

Baktriany mają grube futro zimowe, które gubią latem. Znoszą temperatury od -20 do +50 stopni Celsjusza.

Nie straszne im burze piaskowe – posiadają na oczach dodatkowe, przeźroczyste powieki oraz gęste rzęsy, potrafią zamknąć nozdrza. Ich specjalnie zbudowane kopyta pozwalają poruszać się po sypkim piasku i śniegu, rozszerzając się na podłożu i kurcząc przy uniesieniu.

Wykorzystają każdy pokarm. Niezrośnięte wargi poruszają się niezależnie i umożliwiają zjadanie najmniejszej nawet trawki.

Owoo – typowe niegdyś dla krajobrazu Mongolii miejsca kultu duchów wciąż są i też mają się dobrze. Mongołowie ciągle oddają przy nich duchom cześć zostawiając na ich ołtarzykach dary. To też się nie zmieniło.

Późnym popołudniem zjechaliśmy z asfaltu by skierować się nieutwardzoną drogą do rzeki gdzie niegdyś spełnialiśmy swoje marzenia. Rzekomo też się skończyła i nie miało już być ryb.

Jechałem zatem by znów na nią spojrzeć, posłuchać Jej szumu, porozmawiać ze Ś.P. Krzysiem Szerszenowiczem, z którym ramię w ramię było mi dane tam łowić. Nie musiałem łowić, choć wiadomo było po co przyjechałem.

Te stepowe wzgórza tak łagodne i gładkie spotyka się chyba tylko w Mongolii.

I konie – jakże ważne w kulturze i krajobrazie Mongolii.

Suche modrzewie w Mongolii to nie tylko wina pożarów czy grzyba wywołującego opadzinę igieł. Niestety niemały wpływ ma na to i ocieplenie klimatu.

Swoje pierwsze podróże do Mongolii przeżywałem z tym właśnie człowiekiem. Zna Mongolię jak własną kieszeń, mimo wieku jest ciągle niezwykle bystry, ostrożnie jeździ i jest bardzo lubiany przez samych Mongołów, gdziekolwiek się pojawi. Bardzo wiele mu zawdzięczam. Sukhee.

Tak blisko a jednak jeszcze daleko. Przed nami jeszcze bród i dobrych kilkanaście czy dwadzieścia kilka kilometrów…

Po dojechaniu na miejsce, rozbiciu namiotów i pochłonięciu kolacji mieliśmy czas już tylko na jedno…

Na gwiazdy 🤓

Byliśmy rozbici niedaleko najpiękniejszej jamki na całej rzece. Mariusz Aleksandrowicz, kiedy wylądował nad nią pierwszy raz w 2002 roku, po wrzuceniu kamienia, patyka czy konika polnego na powierzchnię wody w tym miejscu obserwował zjawisko „ruchomego dna”, które się wybrzuszało jak w jakimś Matrixie, podnosząc do góry i opadając. Był to lipień przy lipieniu. Kiedy sam wylądowałem tam rok później, zagęszczenia ryb na taką skalę już nie zaobserwowałem ale i tak było wybornie. Rzeka ta miała spełnić wieeeele moich płetwiastych marzeń. Średnia długość łowionych wtedy lipieni wynosiła 46cm.

Dziś ryb w jamce widzi się naprawdę niewiele. W dawnych czasach (20 lat temu) jednak poza wspomnianym epizodem Mariusza też nie widziało się ich wiele. Przynajmniej ja ich nie dostrzegałem.

Miejsce jednak wciąż pachnie rybą choć odwiedziło je po prostu już zbyt wielu wędkarzy. Myślę, że najczęstszą nacją występującą tu z wędkami są Polacy. Rzeka po prostu jest nieznana szerszym kręgom i niech tak zostanie. Dlatego wybaczcie, że nie podam nazwy, choć założę się że znawcy tematu i tak doskonale będą wiedzieć.

Dawid poza tym, że jest przeserdecznym, niezwykle pomocnym, ciekawym i towarzyskim kompanem podróży ma jeszcze jedną wielką zaletę – jeśli jest ryba w wodzie to ją znajdzie, złowi i powie jak to zrobił.

Koledzy, którzy byli nad tą rzeką miesiąc wcześniej nie mieli dla nas dobrych wiadomości ale fakt – nie są tak nienormalni jak ja i Dawid, z którym w zeszłym roku na Ziemi Ognistej robiłem po 38km jednego dnia. Stwierdziliśmy i tu, że nie można się bać odległości i… ruszyliśmy na spacer w górę rzeki.

Szybko miało się okazać, że im dalej tym lepiej.

Kolejna obawa związana z ilością zwierząt, których się spodziewałem też została rozwiana. Tych było wyraźnie więcej niż w minionych latach. Okazuje się, że tak jak był wtedy boom na emigrację koczowników ze stepu do wielkich miast za pracą, tak teraz widać wielki powrót w step, gdzie hodowla zwierząt jest stosunkowo łatwa i tania a skupy mięsa, które się pojawiły dają całkiem nieźle zarobić.

Jaki to zwierzęta praktycznie samowystarczalne – stosunkowo łagodne, odporne na choroby i trudne warunki meteorologiczne, same obronią się przed wilkami, wiosną przed insektami, również zimą same znajdują trawę wyżej na połoninach.

Lipieni w rzece łowiliśmy tyleż samo co podczas pierwszych naszych tam wypraw. Niestety średnia wielkość łowionych lipków (a te były prawdziwymi klejnotami tej rzeki) jest teraz wyraźnie mniejsza.

Co nie znaczy, że nie ma już wcale tych większych. Ich kolory są obłędne!

Z każdym kilometrem i mijanymi ciurkami zasilającymi główną rzekę ta kurczyła się w oczach.

Kurczyła się odwrotnieproporcjonalnie do ilości ryb. Nie pierwszy raz obserwowaliśmy to zjawisko a moim zdaniem związane nie jest to z migracją ryb tylko… wędkarzy. Na wodzie, której potencjał na pierwszy rzut oka jest wyraźnie mniejszy ludzi z wędką zagląda relatywnie mniej.

Choć widać, że filmowcy są innego zdania. Dawid ze szpulą po starej taśmie.

To cały On! Najpierw wypatrzy absurdalnie niepozorne ale jednak możliwe miejsce, potem rewelacyjnie rzuci prezentując perfekcyjnie dobraną muchę a ryby po prostu się tam magicznie materializują, próbując sprostać Jego marzeniom.

Dawid Pilch i Jego talent.

Garnuszek ze złotem pewnie też by złowił. Gdyby tylko chciał! No ale oczko🤪

Niewielu zapuszcza się wyżej.

Czas złotej godziny w Mongolii to dla mnie pora gdy aparat wygrywa z wędką bezdyskusyjnie.

A między tymi górkami królestwo ryb.

🔥 📷

I wtedy na wzgórzu niewiedząc skąd pojawiło się stadko koni. Westchnąłem tylko do Dawida – Ajajajajjj… gdyby tylko chciały zejść tu do nas i zapozować z tym światłem w tle…

5 minut później 🙃

Do obozu jeszcze ponad 20 kilometrów. Musieliśmy się spieszyć by zdążyć przed nocą. Oczywiście nie zdążyliśmy. No ale nie ma to znaczenia. Wzrok w stepie, z dala od źródeł światła poza gwiazdami świetnie się adaptuje.

Dawid naczytał się w nocy Makłowicza i nie umiał inaczej zaserwować śniadanka 😂

Po śniadaniu przesuszyliśmy spodniobuty z potu dnia wczorajszego…

By zaraz móc je znowu zapocić, tyle że idąc w dół, na odcinek który spodziewaliśmy się, że będzie zdecydowanie gorszy.

Nie był. Ja tego dnia skażony spinningiem chwyciłem za lekki spinn; Dawid pozostał wierny muchówce. Gumki śmierdziuchy robią wszędzie dobrą robotę.

Pod największą górą w dolinie zawsze rósł dziki szczypior i rośnie dalej!

Zapuściliśmy się w dół do pierwszych jurt. Ich obecność była bez znaczenia. Mongołowie w tej dolinie to typowi koczownicy hodujący owce, kozy, bydło i konie. Łowienie jak i jedzenie ryb to w ich mniemaniu fanaberia dla świrów albo przymus dla biedoty.

Momentami naprawdę żałowałem, że muchówka została w obozie. Od lipieni woda się gotowała a spinning jak na złość nie trafiał w gusta lenoków, którym tego dnia chciałem się dobrać do skóry.

Prawdziwy klejnot tej przejrzystej rzeki.

Gdybyśmy łowili jak za dawnych lat to z pewnością tyle byśmy nie połowili ale metoda żyłkowa rozwalała system.

Lenki jednak zdecydowanie wolą żelastwo zatem Mepps kładł tam Libra Lures na łopatki.

13 lat tej ryby nie trzymałem. W Kraju Chabarowskim łowi się inny gatunek – to pstrąg amurski, mimo że Rosjanie nazywają go „lenkiem”.

Ciężki muchowy jig, o którym Dawid niegdyś pisał w „Sztuce Łowienia na Muchę” był niezwykle skuteczny. Nie warto stronić od wynalazków.

Tego dnia Dawid podobnych lipieni miał złowić około 200!!! Rzeka jest w rewelacyjnej kondycji. Niestety widać nawet tam ślady biogenu na jasnych kamieniach a to zjawisko (patrz San) nie wróży nic dobrego.

Póki co cieszyliśmy się tym co od rzeki dostaliśmy.

To tylko niewielkie pocieszenie po straconym ogromnym lenoku. No cóż. Ładny.

A że lenonki, podobnie jak lipienie też nie stoją pojedynczo to i mi się udało z tego miejsca poprawić lenokiem.

Wracając pod prąd do obozu trafiliśmy znów pod górę ze szczypiorem.

Już wcześniej koledzy brali nasiona tej rośliny. W ogrodzie nie miała się przyjąć ale rzekomo na jakimś nasypie kolejowym…

Cóż za moc w łodydze! 😅 He he – zdaję sobie sprawę jak to brzmi ale niestety po zjedzeniu tego żadna normalna dziewczyna całować się nie będzie🤪

Ale nie byliśmy tam dla dziewczyn!👻

Co dobitnie mieliśmy sobie przypomnieć – brodzenie w butach bez kolców albo na kolcach tępych w Mongolii graniczy z samobójstwem. Wybierając się tam na ryby zadbajcie o odpowiednie podkucie podeszw (warto kolców zabrać i zapas).

Dopiero wtedy będziecie się mogli skupić na takich przeżyciach.

Jig

Libra Lures

Larix sibirica czyli modrzew syberyjski to najczęściej spotykane drzewo w górach Changaju, przez które płynie rzeka pełna płetwiastych klejnotów.

Pliszka cytrynowa (Motacilla citreola) konkuruje z lipieniami i lenkami o pokarm.

Wędkowanie tego dnia mieliśmy zakończyć pod skałka przy obozie. Jak to zwykle bywa – mieliśmy kilka ryb zabrać na kolację ale jakoś nie było weny a teraz jak na złość przestały brać.

Takim jednym lipkiem trzech chłopa się nie naje.

Ale taki lenko robi już robotę.

W minionych latach jakoś stroniliśmy od konsumpcji tych ryb a okazały się wyraźnie smaczniejsze od lipieni. Niestety🤔

Z uwagi na deszcz, smażenie odbyło się już pod samochodem a suszenie w namiocie. Niestety podróżując z wędką po Mongolii trzeba się narazić na takie niewygody. Do tego zimne noce w sierpniu i bezsenność związana z wysokością (ponad 2000m n.p.m.). Czyli to co tygrysy lubią najbardziej!🤓

Kolejnego dnia byliśmy umówieni z trzecim kompanem, który miał do nas dołączyć z lekkim opóźnieniem. Na śniadanie pojechaliśmy do jurt przyjaciół Sukheego.

Najmłodsza córka Bora z kuzynką nad garnkiem chińskiej zupki😅

Suszący się pod sklepieniem jurty ser o konsystencji płyt chodnikowych.

„Czym chata bogata”

Żerdzie kratownicy, na której jurta jest rozstawiona są związane najmocniejszymi rzemieniami dostępnymi w Mongolii – ze skóry wielbłądów.

Tegoroczne odkrycie – cukier czy cukierki już w jurcie nie robią wrażenia za to mandarynki są hitem!

Dzieci w Mongolii od najmłodszych lat są przyzwyczajone do pomocy rodzicom i obowiązków.

Jurty Bora, odkąd pamiętam świeciły przykładną czystością.

Szykuje się zupa.

Woda na zupę oczywiście z rzeki.

Voila!

Po późnym śniadaniu a właściwie wczesnym obiedzie pora było ruszyć dalej w drogę.

Ten bród jest pierwszym brodem przez jaki przejeżdżałem w Mongolii. Nie zmieniło się tu nic. Ryby spod kół uciekają jak kiedyś.

Krajobrazy tej doliny należą do najbardziej sielankowych. Mogłyby widnieć na każdej widokówce z tego kraju.

Owoo to nic innego jak miejsce kultu religijnego związanego z oddawaniem czci miejscowym duchom. Auto jeśli tylko może powinno je minąć lewą stroną. Dla przychylności dalszej podróży.

Mongolska wielopasmówka😅

Kumulusy na mongolskim niebie zawsze niezwykle kontrastowo odcinają się od błękitnego nieba. Podobnie jurty na tle zielonego stepu.

Liczna obecność kanii syberyjskich oznacza trzy rzeczy – padlinę, wysypisko śmieci albo zbiorowisko ludzkie… Resztę dopowiedzcie sobie sami.

Milvus migrans lineatus

Stary most na Suman-goł

Owoc pracy mongolskich inżynierów – nawet nie chcę wiedzieć ilu i jakim próbom był poddany.

Dolny Suman widziany w korycie ze skał wyraźnie pochodzenia wulkanicznego

Legendarne miejsce – połączenie Suman-goł z Czuulutem. Wszystko poniżej linii stepu. Często jadąc wzdłuż jej koryta wcale tego nie widać, co zawdzięcza się wylewom ław, które zrównały powierzchnię, nadając jej charakter równin z wybitnym bazaltowym jarem rzeki Czuulut.

Rozbiliśmy się tam gdzie zawsze – „na rysunkach”. To tu dwadzieścia lat temu łowiłem swoje pierwsze tajmienie. Miejsce tyleż sentymentalne co z niegasnącym potencjałem. Rzeka jest mało dostępna, przez zatrucie kilka lat temu nieco bagatelizowana przez środowisko wędkarskie (z pewnością się odradza) i nie wiedzieć czemu z brudną wodą od dwóch lat.

Poruszanie się w kanionie Czuulutu to wyzwanie – kamienne osuwiska, zaschnięte lawiny błotne, skalne zawały z drzewami poukładanymi jak bierki a do tego bura woda gnająca na złamanie karku. Mieliśmy nadzieję, że czysty Suman na tyle rozcieńcza burozielony Czuulut, że da się łowić i niby da ale przyjemność żadna a wiara gasła z każdym rzutem. Tajmieni nie złowiliśmy. Dawid za to zaliczył lenoka.

Gwiazdy wynagradzały jednak wszystko!

Z Dawidem oczywiście musieliśmy dać sobie po jajach, bawiąc się w nocne powroty przez góry (ot 3 godzinny spacer graniami w ciemnościach, z rzeką szumiącą w przepaści). W chwilach kryzysu i zwątpienia pocieszaliśmy się jakże wymownym i jakże polskim „jakoś to będzie” – pomaga!🤓 Białego była to pierwsza noc w Mongolii. Dwadzieścia lat temu by tu dojechać trzeba było przeznaczyć minimum trzy dni.

Za dnia, kiedy wszystko widać, spacer górą to zupełnie inna bajka. Widoki cieszą na tyle, że jeden z nich wylądował niegdyś na fototapecie salonu Ś.P. Krzysia Szerszenowicza. Ileż to razy Przyjacielu będziesz wracał wspomnieniami? Wiem, że jakbym zapomniał to Twoje słowa zawsze wypłucze spod kamieni, któraś ze wspólnie odwiedzanych niegdyś rzek. One przypominają…

Jakże inaczej patrzy się na te same rzeczy, które widziałem dwadzieścia lat wcześniej. Jakże inaczej wyglądają w aparacie.

Naskalne rysunki w kanionie Czuluutu od 1998 roku zostały objęte ochroną.

Petroglify te pochodzą z Neolitu i Epoki Brązu. Wyryte renifery mogą świadczyć, że autorzy tych rysunków należeli do ludów wędrownych.

Owce górskie naturalnie występują w górach Changaj.

Ludy te najpewniej w późniejszych latach wyemigrowały do … Poznania🤪

Można tam chodzić od kamienia do kamienia i podziwiać

Ogólnie wygląda to tak. Warto się pochylić i poświęcić trochę czasu a znaleźć można „list w butelce” od naszych przodków z minionych epok.

W tle obóz.

Ciemne kamienie świetnie oddają ciepło, zatem wszystko do wysuszenia schnie w oczach.

Po śniadaniu i wysuszeniu szmat i woderów po nocnym spacerze, zwinęliśmy majdan, zagrużyliśmy Land Cruiser’a i ruszyliśmy dalej.

W mieście uzupełniliśmy zapasy prowiantu i zjedliśmy obiad. O dziwo wszelkie jadłodajnie wyraźnie się poprawiły i właściwie ani razu nie mieliśmy powodów do narzekania. Oczywiście gdyby coś podobnego podały nam nasze kobiety to zapaliłoby nam w głowach wszystkie lampki alarmowe.

Podobnych stożków wulkanicznych w tej prowincji Mongolii jest bez liku. Oczywiście najlepiej wyglądają z perspektywy drona.

Młody suseł – z pewnością niejeden tajmień dałby się skusić.

Niestety, kto myśli o podróżowaniu po Mongolii musi się nastawić na wiele godzin jazdy w aucie. Widoki jednak wynagradzają wszelki trud.

Po wcześniejszych usterkach auta, o których opowiadali koledzy nie było śladu. Znów mieliśmy więcej szczęścia.

W Mongolii „koniec języka za przewodnika” to jedyna nawigacja samochodowa, który ma jakikolwiek sens. Spotkani pasterze skierowali nas do jurty jedynego sensownego człowieka, który zna okolicę i może nam pomóc w dalszej podróży.

Niestety gospodarza nie było w domu bo pojechał na polowanie. Jego żona ugościła nas świeżo upieczonymi burcykami (rodzaj słodkiego chruścika, jednak nie tak pusty w środku) i śmietaną w postaci kożucha z mleka.

Nauczony wcześniej, których serów należy unikać „płytom chodnikowym” robiłem tylko zdjęcia.

Koło to zwane „koroną” to jedyne okno w jurcie – otwarte dla wentylacji praktycznie cały czas, chyba że pada – wówczas płócienną płachtę zasuwa się od zewnątrz. Jak widać na zdjęciu, to tam wystawia się komin od pieca (kozy) usytuowanego w centralnym punkcie każdej jurty.

To na barkach mongolskich kobiet spoczywa najwięcej pracy. Dzieci pomagają od najmłodszych lat.

Ta rodzina jaki musi doić dwa razy dziennie. Dojenie zatem zaczyna się o 5 rano i trwa 3-4 godziny!

Ileż uroku daje okolicy ta zwietrzała góra🤩

Krowy są dojone ale nie do końca. Pod koniec dojenia pojedynczo wyłapuje się z zagrody cielęta by te mogły dokończyć dzieła. Bez obaw – mleka wystarczy dla wszystkich.

Egzystencja Mongołów żyjących w stepie tak naprawdę opiera się na jaczym mleku. Jeśli ktoś z Was miał sposobność pić mleko bezpośrednio po wydojeniu krowy to dodam, że to od jaka jest o niebo smaczniejsze.

Temat i światło do fotografii miałem kosmiczne!

Paznokietki pomalowane być muszą😍

Kiedyś wszystkie buty w Mongolii miały tradycyjnie zadarte czubki, by nie ranić Matki Ziemi. Dziś poza Naadam (Igrzyska) czy wojskowych kompanii honorowych praktycznie się tego nie spotyka.

Proces suszenia sera jest niezwykle ważny, w końcu opiera się na nim dieta całych rodzin w okresie zimowym.

Wraz z Sukhee i Marcinem, który mimo olbrzymiego doświadczenia w podróżach, do Mongolii dotarł pierwszy raz. Czas najwyższy! Właśnie się zderzał z najprawdziwszą Mongolią z dawnych lat.

Dzieciństwo w mongolskim stepie z pewnością do beztroskich nie należy. Choć patrząc na dzieci tzw. krajów rozwiniętych, którym pewnie w drodze ewolucji niedługo wyrosną kabelki do łączenia ze smartfonami, moglibyśmy się zdziwić.

Tego dnia zrezygnowaliśmy z wędkowania na rzecz poznawania mongolskiej kultury. Najważniejsze, że noc też mieliśmy spędzić w przestronnej jurcie a nie klaustrofobicznych wnętrzach naszych namiotów.

Na pierwszym planie typowo mongolska rasa psa pasterskiego. Zdjęcie nie oddaje ale są naprawdę olbrzymie i nie bez powodu wzbudzają respekt nawet w wilkach.

Do rozpalania ognia nie używa się ani papieru, ani podpałki czy jakichś miechów. Metalowa rurka jednak jest niezwykle pomocna.

W końcu przybył gospodarz. Polowanie miał udane, co widać na zdjęciu. Świstaki to bardzo popularna łowna zwierzyna w mongolskich stepach. Co prawda od kilku lat obowiązuje zakaz strzelania tych zwierząt z uwagi na gniazda dżumy, roznoszonej przez pchły żerujące na tych zwierzętach. Ich spożywanie jednak jest na tyle mocno wpisane w historię i tradycję Mongolii, że przepis praktycznie jest martwy.

Mieliśmy wrażenie, że wraz z przybyciem głowy rodziny, wszystko się ożywiło! Dzieci się ośmieliły, kobieta uśmiechnęła, nawet ogień buchnął raźniej w piecu!

Śmietana dojrzewająca na ser.

Wyciskany ser spod ciężaru kamienia…

… trafił na stół. Dla nas – białasów, powinien co prawda być podawany odrazu z garścią nifuroksazytu. Nim flora bakteryjna naszych przewodów pokarmowych się uspokoi po spożywaniu mongolskich rarytasów mija kilka dni kiedy trzeba być czujnym a chusteczki mieć zawsze przy sobie, bo…

nie znasz dnia ani godziny!🍾💩

Gość w dom, Bóg w dom! Zatem na kolację mieliśmy mieć świstaka😅

Zapytacie „a nie baliście się dżumy”? Baliśmy jak cholera! W 2019 para turystów zmarła na dżumę w Mongolii po spożyciu świstaka!

Cóż było robić? Popatrzyliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy „jakoś to będzie”😂 W końcu po coś się człowiek szczepił… na Covida 👻

Zaraz zobaczycie cały proces przygotowywania tej jakże zacnej potrawy.

Najpierw skrojono ziemniaki i cebulę, świstacze podroby wyciągnięto z tuszki tarbagana (świstak po mongolsku).

Wcześniej „ozdóbka” (mała dziewczynka) na polecenie ojca przyniosła ze stepu czarne, gładkie kamienie – doskonale wiedziała o jakie chodzi. Te wrzucono do pieca by porządnie się nagrzały.

Wkrótce tarbagania tusza miała zostać wypchana rozżarzonymi kamieniami na zmianę z warzywami i mięsem.

Swąd palonego mięsa wkrótce miał wypełnić całą jurtę i wgryźć się w każdy skrawek materiału i wszystkim we włosy.

„Stoi i sapie, dyszy i dmucha,
Żar z rozgrzanego jej brzucha bucha”

A ku ku🤓

Po wypchaniu i zadrutowaniu otworu po wyciętym łbie trzeba było jeszcze opalić tarbagana z futra.

Niegdyś robiło się to w ognisku. Ale dziś…

Tata opala a mała pomaga kawałkiem deseczki zeskrobać zwęgloną sierść.

Babcia zawsze pomoże.

Ale nie wyręczy. Nikt tam krzywdy dzieciom nie robi, nawet z dobrych intencji.

Ostatnie szlify.

No i podano do stołu.

Można rozciąć i wyciągnąć co się upiekło w sosie własnym.

Zlać rosołek…

Wydłubać resztki i pokroić tuszkę na kawałki… Voila!😋

A gdy na stole na deser stanęła buteleczka to gęby już wszystkie roześmiane.

Pora spać. Dzieciaki (z prawej na łóżku) już dawno odleciały

Biały jeszcze paciorek, co by zmiennik na chacie nie spisywał się za dobrze😉

A to już pobudka.

Süütej caj, czyli herbata z mlekiem, która jest głównym ciepłym napitkiem. Kto nie pił süütej caju będąc w Mongolii – nigdy w niej nie był. Do herbaty tej może być dodawana też sól, a w okresach zimowych kawałki tłuszczu, owczego łoju lub masła.

Jaki udomowione są mniejsze od swych kuzynów żyjących na wolności. A mimo to wielkością potrafią wzbudzić respekt.

Burcyk ze śmietaną – pyszny ale mógł oznaczać tylko jedno. 🍾💩

Sucharowi to nie groziło.

Wynalazek do wyciskania wody z twarogu

Radość z pomocy dorosłym – coraz większa rzadkość w naszym świecie.

W końcu gdy przestało mżyć i grunt nieco przesechł, nasz gospodarz – Erthynbaatar wsiadł na motocykl i poprowadził nas do jeziorka ukrytego w górach. Na miejscu przywitały nas mokre orły siedzące na kurhanie.

Nasza przepływowa „kałuża” i obóz rozbity w prawym, dolnym rogu kadru.

Zdążyliśmy rozbić obóz a potem rozpadało się na dobre. Ryby łowiliśmy w totalnej ulewie, zatem aparatu już praktycznie nie wyciągałem.

W tej niepozornej kałuży przerzucaliśmy niezliczone ilości okoni (do 40cm) i szczupaków (max 80cm). Najlepsze wyniki miał Dawid z belly boata. Ja z brzegu musiałem się zadowolić ok. 40 okoniami i 20 szczupakami, Biały 50 szczupakami.

Zaraz po deszczu poprzedniego popołudnia temperatury gwałtownie spadły. Zapowiadała się pogodna ale chłodna noc. Ranek był rześki do bólu.

Amplitudy temperatur w Mongolii są nadzwyczajne. 40°C różnicy to nic nadzwyczajnego. Doświadczaliśmy tego wielokrotnie!

Nic tak nie wygania chłodu ze zmarzniętych gnatów jak gorąca herbata.

Sukhee namiotu nie rozbija nigdy. Kładzie oparcia i śpi w maszynie.

Z każdą minutą szron na namiotach zamieniał się w krople wody, które spływały po tropikach namiotów a wkrótce wszystko miało odparować na dobre.

Jeziorko zmieniło się w lustro, w którym odbijał się rewir pantery śnieżnej, o której powiedział nam Erthyn. Ten rzadki i jakże piękny kot pod jedną z tych gór poprzedniej zimy zagryzł mu dorosłego jaka!

Ryby zachęcająco oczkowały w trzyobozowym jeziorku ale w pobliżu mieliśmy dwa inne do obłowienia.

W jenym z nich, gdzie występowały same szczupaki znaleźliśmy przy brzegu fragment ludzkiej czaszki. Zapytany Sukhee stwierdził, że to normalne znalezisko. Biedak pewnie utopił się na lodzie.

Trzecie jeziorko do zbadania było bez ryb zatem wróciliśmy na przyobozową wodę by przerzucać kolejne okonie i szczupaki. Wyniki mieliśmy zbliżone do dnia poprzedniego.

Będzie smażone.

Proza życia w obozie podczas upału.

Biały kapitan zawsze jednak na posterunku, wypatrywał panter śnieżnych. Ale te pod obóz miały się podkraść dopiero późnym wieczorem… po otwarciu flaszki👻🤪

Smażenia nie odwlekaliśmy do kolacji.

Najedliśmy się późnym popołudniem kiedy lampa nie wróżyła pomyślnych łowów. Poza tym lepiej się łowi z pełnymi brzuchami.

Pod tą górą zginął jak.

To nie to co myślicie! 👻

Dom panter śnieżnych.

Kolejnego poranka zarządziliśmy odwrót i zmianę miejscówki.

Naszym celem było jezioro w górze tej rzeczki.

Mieszka tam brat Erthynbaatara – także w Mongolii świat mały, mimo, że od Polski większa 4 razy.

Takie znalezisko pod jurtą. Czyli na kolację też mieli świstaka. Normalnie rewir smakoszy! 👻

Rozbiliśmy się w pobliżu ujścia rzeczki do jeziora.

A to wcale nie było takie małe! No i z informacji od Mariusza Aleksandrowicza wiedzieliśmy, że żyły w nim lenoki.

Mimo bezlitosnej lampy, Dawid w końcu nie wytrzymał. Uzbroił muchówkę i poszedł na rzeczkę, w dół od obozu. Raptem 200 metrów.

Na suchą muchę złowił całkiem fajnego lipienia.

Z pierwszego bystrza od jeziora.

Chwilę później przybiegł do obozu się przewiązać bo zobaczył w wodzie cień grubszej ryby. To cały On!

Oczywiście poleciałem za nim z aparatem i patrzcie na to!

Jego największa ryba na suchą muchę – lenok 71cm!👏 Patrzcie jaki kloc!

Po wypuszczeniu. Lepszego przywitania z jeziorem nikt sobie by nie wymyślił.

Później, popołudniu chłopaki zostali na jeziorze blisko ujścia a ja zrobiłem rekonesans w górze rzeczki. Wynik u wszystkich ten sam – bez ryb! Nawet w Mongolii nie zawsze musi być różowo. Ale za to pięknie – i na rzeczce…

… i na jeziorze.

Okolica dzika – z jedną jurtą brata Erthyna i po drugiej stronie jeziora z dwiema innymi w pobliżu wypływu rzeki. Co rusz uciekający suseł albo…

gwiżdżący świstak.

Wkrótce mieliśmy się przekonać, że gra w ujściu rzeczki zaczynała się wraz z zachodem słońca. Wcześniej w tym miejscu było szkoda pary.

No ale dla samych takich widoków człowiek wychodził szybciej by porzucać w końcu. Najbliższe dni miały pokazać, że w ciągu dnia rzeczka była pusta a ryby pojawiały się w niej od 19. Wpływały jakby chciały pooddychać. Dni w końcu cały czas upalne.

Dawid wystawił Białemu rybę ale niestety wzięła nie ta co miała. Jeszcze podczas holu tego szczupłego wszyscy zobaczyliśmy torpedę, która się odpaliła w długą do samego jeziora. Ajjjjjajajaj…

Było kilka wyjść do powierzchni…

No ale w końcu poszczęściło się mi. 62cm.

Catch & release

Wschód księżyca nad górami panter.

No i w końcu Biały zapina pierwszą rybę. To jego pierwszy lenok (nie pstrąg amurski) w życiu!

Jest! Dooobry!

Patrzcie jaki spaślak!

67cm! Obłędna ryba!

Łowiliśmy doncoy ale nic się więcej nie wydarzyło. Monitoring rzeki w świetle latarki pokazał kilka porządnych lenoków i… miętusy!

Rano obudziła nas para krzyczących bielików po drugiej stronie rzeki.

Zapowiadał się kolejny, bezlitośnie upalny dzień.

Na ryby ruszyliśmy dopiero koło 11:00. Poszliśmy w lewo na jezioro na wystające z wody kamienie. Już z daleka widzieliśmy porządne oczka żerujących ryb. Po dobrej godzinie chłostania w końcu skusiłem między zbierającymi rybami desperata na obrotówkę. Też lenok.

Najlepsze co mógł zrobić, zrobił Dawid czyli wrócił do obozu po muchówkę…

I się zaczęło na dobre!

Pogoda wydawała się kompletnie niewędkarska a mimo to ryby zbierały jak szalone!

Dawid raz za razem zapinał kolejnego miedzianego lenka.

Prześwietne łowienie!

Lenki brały na wielkiego suchego chrusta.

Było ich 5 i wszystkie wróciły do wody

Spinning przy takim łowieniu był kompletnym nieporozumieniem.

Woda w jeziorze była krystalicznie czysta a mimo to odcień ryb był ciemniejszy niż gdziekolwiek.

Najmilsza chwila dnia.

O 13:30 było już po braniach. Wróciliśmy do obozu gdzie odwiedził nas brat Erthyna, który okazał się tyleż amatorem polowań co i naszego piwa. No cóż – w Mongolii trzeba przewidywać takie rzeczy a nie kupować na styk😅

No ale nie przyszedł z pustymi rękoma (sic!)

Zatem na obiad znów tarbagan – o dziwo, na zimno lepszy. Mongołowie niezwykle sobie cenią to mięso z uwagi na dietę tych gryzoni. Mają jeść najlepsze zioła, które znaleźć można tylko w górach.

A że i my bardzo sobie cenimy własne zdrowie…😅

Po kąpieli w jeziorze i opalaniu wróciliśmy z Dawidem na skałki, gdzie i mi udało się na muchę zdjąć lenka.

nim go wpakowałem w podbierak, obtańcował mnie ze wszystkich stron.

63cm

Na miarę moich muchowych umiejętności – więcej niż dobrze.

Dwie godziny później znów trzeba było się zameldować w ujściu rzeczki na ciągnące do niej ryby.

Na spinning nie chciał ale suchego chrusta za drugim razem zgarnął z impetem!

62cm

Zbliżaliśmy się do pełni. Biały w tym czasie przygotował rzutki, które rozstawił na koniec łowienia w rzece. W Mongolii nie jest to metoda zabroniona. Liczyliśmy zatem na miętusa.

Poranny obchód dał dwa takie oto mętnookie. Wzięły na żołądki z lenka. Rzutki z kawałkami mięsa świstaka były nieruszone.

Nalim (po mong. miętus) to gatunek powszechnie spotykany w rzekach i przepływowych jeziorach Mongolii. Mongołowie bardzo sobie cenią jego mięso (wiadomo – wątróbka najlepsza) ale poławiają tą rybę tylko z lodu. Najlepszą przynętą mają być właśnie lenocze żołądki.

Po śniadaniu a także proporcjowaniu i zasoleniu miętusów wylądowaliśmy znów na skałkach, gdzie lenki już zbierały w najlepsze.

Znów suchy chrust.

Koncert brań trwał w najlepsze.

Ryby brały i natychmiast wracały do wody.

Oczywiście Dawid przodował ale mi też od czasu do czasu udawało się coś zapiąć.

W końcu postanowiliśmy sprawdzić co się dzieje na rzeczce poniżej jeziora. Mniejsze ale też były.

Jeśli tylko wybieracie się na ryby do Patagonii, Na Islandię czy do Mongolii właśnie – czyli do miejsc, gdzie nieskażone chemią rzeki płyną przez pastwiska to musicie to mieć ze sobą. Filtr do wody SAWYER i nic Was nie obchodzi. Chce się pić to nabieracie i pijecie z tego. Nie trzeba tachać ze sobą wody, myśleć o jej uzupełnianiu i nie ma ryzyk, że rozleje się w plecaku zalewając aparat. Nie waży i nie zajmuje miejsca. Stosunkowo tani i zadbany wystarczy na wiele lat.

Podjechał do nas konno zaciekawiony autochton. Jak zwykle fajka przełamała wszelkie lody i już dawał Dawidowi konia by się karnął😆

No ale siodło miał piękne.

Zapytany przed wylotem jeden z kolegów, który miał okazję łowić na tym jeziorze na pytanie – czy da się obejść jeziorko w ciągu jednego dnia odparł, że jakby się człowiek sprężył to się da. Jeszcze tego dnia mieliśmy nie dość, że obejść to obłowić to i jeszcze dwa inne jeziorka znajdujące się za kolejnymi dwoma wododziałami w górach. Niestety – występował tam tylko tajemniczy „czapak”.

Dawid przy spalonym pniu modrzewia.

Niestety – jeziorka w górach nie obdarzyły nas rybką. No ale po powrocie możemy spać spokojnie. Sprawdziliśmy.

Wypływające z nich rzeczki też zostały sprawdzone.

Bez większych sukcesów, choć pojedyncze lipienie były.

Po powrocie „na bazę” zażyliśmy kąpieli, przynajmniej dopóki przeprawiające się jaki nie zbrudziły wody, przebraliśmy się suche, nieprzepocone ciuchy…

I o porze właściwej byliśmy w miejscu właściwym. Niestety – poza kilkoma okonkami i małymi szczupakami tego dnia nic sensowniejszego nie ułowiliśmy.

Za to wątróbka z miętusów na deser kolacji okazała się rewelacyjna!

Pod wódeczkę smakowała wybornie. Oj nasłuchały się gwiazdy z mongolskiego nieba tamtej nocy żartów i głupot. Piękny, piękny czas!

Kolejnego dnia niestety przyszło nam się  zbierać. No ale skoro brat Erthyna zgarnął ostatnie piwko, rzeczywiście był już czas.

No ale nie tylko my się zbieraliśmy. Brat Erthyna tego dnia też przenosił się wyżej w góry na przedostatni obóz przed zimą. W końcu koczownicy. Co ciekawe, zebranie całej jurty z resztą dobytku i zapakowanie tego na maszynę zabrało im tyle czasu co nam nasze namioty i resztę majdanu. Mają skubańce wprawę.

Poniżej kilka wycinków z BHP mongolskiego dzieciństwa.

Oswojenie z bronią palną pod czujnym okiem mamy.

Zabawa w mechanika pod naczepą załadowaną na maxa.

No i pierwszy papieros.

Wtedy byliśmy oburzeni ale z perspektywy czasu, jak sobie o tym pomyślę, to… przecież wcale nie musiał być pierwszy!👻

W końcu znajomy poprowadził nas jak wyjechać z tych gór na skróty.

Kolejny obóz czekał nas kilkanaście kilometrów w dół rzeki. W końcu musieliśmy coś jeszcze połowić.

Właściwie to jeszcze przed rozbiciem namiotów sprawdziłem osobiście, czy coś w wodzie żyje. Żyło😎

Szybko miało się okazać, że rybami rzeka jest wypchana po brzegi.

Na tą jedną muchę (suchy, duży chrust) na żyłce 0,25mm sam jeden tego jednego popołudnia złowiłem około 200 lipieni!

Patrzcie na sekwencję trzech kolejnych zdjęć, jak lenko daje Dawidowi drapaka.

Jak fajnie widać jak zmyka, niczym wystrzelona torpeda.

No ale zaraz był kolejny.

Ten niewielki ale były też 60-taki! Niestety bez fotografa, który gdzieś się zgubił😅

Pod wieczór się okazało, że najlepsza rynna w okolicy była nie daleko w dole od obozu a nieco powyżej, przy samych jurtach.

To z nich przyszła suczka, która od obiadu nie odstępowała nas na krok.

Trzeba było uważać, bo za surowymi rybami wręcz przepadała!

Z resztą nie wszystkie się udało przy niej wyciągnąć!😅

Przy sprawianiu ryb tak się nażarła surowych łbów, że jeszcze drugiego dnia po śniadaniu ledwo chodziła.

Zajechaliśmy jeszcze do Erthynbaatara się pożegnać. Też już zmienili miejsce.

Pożegnalne zdjęcie.

Kania syberyjska – czyli znów blisko ludzkiej osady.

Rogi argali na jednym z mijanych owoo.

Duchy wyraźnie nam sprzyjały.

Dalsza droga na północ z gór Changaj.

Najpierw zobaczyłem go jak nurkował (a pikując z dużej wysokości może osiągnąć prędkość do 320 km/h) i gwałtownie spadł gdzieś za wzniesieniem, na które właśnie wspinaliśmy się naszym Land Cruiserem. Początkowo nic nie zobaczyliśmy ale był! Rozpłaszczony przycupnął do samej ziemi. Myślałem, że coś upolował i udaje, że go nie ma. Gdy się zbliżałem w końcu wstał i wzbił się w powietrze. A może pomylił ze zwierzakiem ten jaczy placek?🤔

Całkiem niedaleko siedział drugi ptak. Orzeł przedni (Aquila chrysaetos kamtschatica). Łacińska nazwa rodzajowa Aquila oznacza po prostu orła. Z kolei drugi człon nazwy – chrysaetos – pochodzi z języka greckiego, od słów chrysos – złoto, oraz aietos – orzeł i oznacza „złotego orła”.

Polują głównie na małej i średniej wielkości ssaki, np. zające bielaki, kuny, koty domowe oddalone od ludzkich siedzib, susły czy świstaki. Są w stanie zapolować na lisa, owcę czy młodą kozicę. Udokumentowano nawet zabicie tak dużej ofiary jak jeleń wschodni. To najsilniejszy orzeł jaki zagląda do Europy. Pazury tego ptaka są ostrzejsze od kocich!

Pierwsze zderzenie z cywilizacją. Jargalant.

Miało być podejście do tajmieniowej jamki na Iderze, ale skoro woda w gorących źródłach była i czystsza i przyjemniejsza postanowiliśmy nie wyciągać wędek tego dnia.

Ciągle jednak byliśmy na terytorium pantery śnieżnej😉

Kolejnego dnia ruszyliśmy do drugiego największego miasta w Mongolii – Mörön.

Czekał nas dłuuugi dzień w maszynie.

Pogoda ciągle sprzyjała – kto wie, może i była to sprawka duchów.

A że porządne z nas chłopaki…

Mniejsze miejscowości w Mongolii od tych sprzed lat nie różnią się niczym. Może tylko tym, że są większe.

Myśl budownicza jednak jest tam niesłychanie światła. My w Europie o tej technologii nie wiemy nic😜

Ja wspominałem na początku relacji – najczęściej spotykaną maszyną w Mongolii jest Toyota Prius. Widywaliśmy te auta w takich miejscach, że dostarczano tam je chyba w częściach!

Kolejna przełęcz, kolejne owoo.

Kierownice pojazdów i kule inwalidzkie są najczęściej spotykanym artefaktem w tych miejscach.

My zatrzymaliśmy się na obiad.

Hushur – to rodzaj smażonego w głębokim oleju pieroga z baranim mięsem z cebulą. Osobiście uważam je za najlepsze z mongolskiej kuchni. Fanta z miseczek pasuje doskonale🤪

Na zapleczu typowe mongolskie rysy.

Popołudniu dotarliśmy do Mörön, gdzie udało się kupić czajnik na kolejną przygodę i zlokalizować hotel, w którym mieliśmy wylądować kolejnego dnia. Zachód słońca podziwialiśmy już z rozbitego obozu nad dolną Delger Mörön – wybitną, tajmieniową rzeką, niestety tylko w górze, bliżej granicy.

Ostatnia wspólna wieczerza. Kolejnego dnia Biały miał wrócić do Ułan Bator a ja z Dawidem do hotelu w Mörön, gdzie mieliśmy się spotkać z resztą ekipy, z którą mieliśmy ruszyć w tajgę na tajmienie.

Ostatnia wspólna flaszka.

Ostatni wspólny, mongolski zmierzch.

Ostatnie wspólne ognisko

I niczym outsiderzy, ze światłami miasta – chłodem ludzkich technologii w tle grzaliśmy serca przy pełnym ciepłego blasku ognisku kolejnymi planami. Gdzie tu w Mongolii jeszcze by pojechać? Wiem! I coś czuję, że nie będzie to nasza ostatnia tam wizyta. Jestem przekonany, że Mongolia wciąż ma duuużo do zaoferowania – tak w kwestii przygody jak i wędkarstwa.

W wyprawie udział wzięli: Marcin Białowąs, Dawid Pilch i Rafał Słowikowski

tekst: Rafał Słowikowski

zdjęcia: Rafał Słowikowski, Dawid Pilch i Marcin Białowąs