Mark Twain, mimo swych okultystycznych zapędów zdarzał się mieć i dobre pomysły. Jednym z nich były słowa, że „dwa najważniejsze dni w Twoim życiu, to dzień, w którym się urodziłeś i dzień, w którym odkryłeś po co”. Urodzin swych pamiętać nie sposób, za to dzień w którym odkryłem co tak naprawdę chcę w życiu robić i owszem. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba w czerwcu 2003 roku. Porwaliśmy się z motyką na słońce. Przedzieraliśmy się konno przez tajgę nad górnym Jenisejem na północy Mongolii. Rzeka ta nazywa się tam Szyszchid-goł. To tajga, która nie pozwoli się przedrzeć, choćby nie wiem co. Zapuszcza swe korzenie w sercu nieszczęśnika, zatruwa swym eterycznym zapachem, usypia w siodle kołyszącym krokiem koni jakby była z nimi w zmowie i nie dość, że nie przepuści to jak najgorsza kobieta bluszcz, nie puści. Odtąd miałem stać się więźniem namiotów, bardaszek, jurt i czumów, estancji i wędkarskich lodge’y; niewolnikiem targanym końmi, pick-upami, kamazami, hydroplanami, helikopterami, pontonami i szybkimi łodziami; bywalcem lotnisk wszystkich kontynentów świata a mój żołądek został królikiem doświadczalnym wszystkich możliwych diet; zasypiałem i zaznałem miłości z różnymi kobietami w swoim i nieswoim łóżku ale i tak miałem myślami wracać zawsze do Niej – do tajgi nad Szyszchid-goł. Jak do innych kobiet, serce czasem zabiło mocniej do dżungli, czasem tundry, w afrykańskim buszu, amazońskim lesie deszczowym czy nowozelandzkim paprociowym lesie… A może to ciągle była ta jedna? Może zakochiwałem się tylko w Jej różnych obliczach?🤔

Teraz kobieta jest jedna, jak i tajga jedna – znoszą się jakoś… choć podejrzewam, że gdyby tylko mogły to wydrapałyby sobie o mnie oczy 🤯 Sam nie wiem, która jest moją słabością, a która siłą. Wiem jedno – urodziłem się by podróżować… i wracać – jak nie do jednej to do drugiej.

Musicie zatem zrozumieć, że powrót do tajgi nad Szyszchid-goł wiązał się dla mnie nie tylko z ekscytacją ale nawet lękiem. Zadawałem sobie pytanie jak przez te dwadzieścia lat zmieniła się Ona, jak zmieniłem się ja.

Skład zupełnie inny, bo Szerszeń już nie żyje. Ale zbierałem go długo i naprawdę nikt na tym wyjeździe nie znalazł się z przypadku. Choć niemałą niespodzianką było dołączenie w ostatniej chwili i to w roli przewodnika – Mariusza Teodorowicza vel Pułkownika Rżewskiego😉

Spotkaliśmy się dzień wcześniej w hotelu w Morön, do którego część dojechała, część szczęściarzy doleciała. O jak dobrze było usiąść w hotelowej restauracji, wychylić wspólnie szklaneczkę i w akompaniamencie śmiechów pouzbrajać przywiezione na tajmienie przynęty. Na zdjęciu prawdziwi „Brothers in arms”. Pisząc te słowa, gęba mi się cieszy na myśl, że za parę miesięcy znów ruszymy razem 💪 Gdzie? Niespodzianka!

Po fenomenalnym czasie w stepie byłem wdzięczny opatrzności, że w dalszym ciągu towarzyszył mi Dawid. Wiedziałem, że wyjazd tylko zyska dzięki Jego obecności. Na zdjęciu przy jednym z mijanych… hoteli na północy Mongolii.

Wjazd do przygranicznego Parku Narodowego usytuowany jest przy tej malowniczej skałce.

Odtąd Sajany miały nam towarzyszyć przez resztę wyjazdu. Gdziekolwiek się nie było, a gęstwina tajgi tylko pozwoliła to widziało się szczyty tych malowniczych gór.

Ułaan – uuł

Ostatnie zakupy możliwe są w tamtejszych nadzwyczajnych „galeriach”. My oczywiście uzupełnić musieliśmy topiące się w oczach zapasy wódki. Tak to już jest, że na początku wypraw alkoholu schodzi dziwnie dużo. W końcu zawsze jest tyle zaległości do przegadania😅

Karaoke w Mongolii to bardzo popularna forma rozrywki. W Ułan Bator trzeba tylko uważać by niechcący nie zabłądzić do zwykłego burdelu, bo to one właśnie uparły się działać pod przykrywką lokali dla amatorów śpiewu🤪

Pogoda tego transferowego dnia była wyśmienita. Nawet kierowcy aut, którzy wielokrotnie przemierzali tą trasę ochoczo przystawali na tzw. „siku” by samemu pstryknąć kilka fot.

Uroki Kotliny Darchadzkiej

Podróż z Morön nad Szyszchid-goł miała zabrać 10-12 godzin, zatem takie postoje na wyprostowanie kości były zbawienne.

Przejazd przez niegdyś fantastyczną rzekę tajmieniową Chogiin-goł. Dziś napewno żyją w niej lipienie i lenoki. Tajmienie z pewnością też choć bardziej jako duchy.

Późnym popołudniem docieramy do Tsagaannuur – ostatniej miejscowości, gdzie wyrobiono każdemu z nas przepustki na przebywanie w ścisłej strefie przygranicznej.

Bardziej doświadczeni kompani doskonale wiedzą na jakim paliwie podróż mija szybciej i wykorzystają każdą chwilę, gdy nie trzęsie😁

Przeprawa promowa (tratwa, którą się przeprawiały auta na drugą stronę Szyszchid-goł) znajdująca się niedaleko tego miejsca została zastąpiona mostem pontonowym, przyspieszającym dalszą podróż pewnie o 2-3 godziny.

To w tym miejscu, nieodżałowany Krzysiu Szerszenowicz, dwadzieścia lat wcześniej miał wypowiedzieć pamiętne „Łowienie tu nie ma sensu! Za dużo ryb!”

Trudniejsze fragmenty drogi nie zmieniły się nic a nic. Mieliśmy szczęście, że dawno nie padało.

W końcu, nie bez przygód docieramy na miejsce, gdzie wita nas menadżerka, przekochana Enkee.

Przywitał nas też zachód nad dopływem Szyszchidu – nad Tengyzem.

Moje dwie pierwsze konne wyprawy nad Szyszchid-goł w 2003 i 2005 roku wiązały się z koniecznością sprytnego ominięcia obozów czeskiej firmy Ingol, która uzurpowała sobie wyłączne prawa do organizowania rybałki w tym rejonie. Potrafili bronić tego dość agresywnie, o czym niestety przekonał się sam Bolek Uryn podczas jednej ze swoich tam wypraw. Ja stwierdziłem, że z koniem nie będę się kopał i w końcu postanowiłem oddać nas w opiekę „samemu diabłu”, czyli Ingolowcom właśnie, którzy na miejscu okazali się mieć wszystko bardzo dobrze zorganizowane. To jedna ze zmian, która przez te minione 20 lat we mnie zaszła – mniej ryzykuję i coraz bardziej cenię wygodę.

Zmęczonemu podróżą i jetlagiem Mirkowi poleciało oczko i nie mam wątpliwości, co mogło mu się śnić 😁

O poranku przywitało nas słońce i zapachy z kuchni…

… a także ciekawskie wrończyki (Pyrrhocorax pyrrhocorax centralis).

Po wydaniu nam licencji mogliśmy rozpocząć wędkarską przygodę.

Z obozu Tengyz ruszyliśmy pontonami w dwóch składach do obozu w dole rzeki, czyli do Khanagaj Camp. Jedni pod opieką przewodnika Mariusza, ….

… drudzy moją, czyli Słowika😎

Oczywiście błędem byłoby płynięcie bez wyciągniętych wędek. Pogoda sprzyjała. Rzeka pachniała tajemnicami.

Podobna do Dunajca, tyle że większa, dziksza, niepokaleczona ręką człowieka.

Ktoś z takim warsztatem wędkarskim jak Janek Soroka wiedziałem, że sobie poradzi bez problemu. Zatem pierwsza ryba właśnie na Jego wędce wcale mnie nie zdziwiła.

Na pstrągowego woblera wyciągnął jakże pięknie ubarwionego lenoka.

Zawsze kibicująca mężowi Monika szukała i swojego szczęścia.

Dream team przed najlepszymi tajmieniowymi miejscówkami, przynajmniej takimi je pamiętałem.

Dwie wulkaniczne skałki, które ściskają rzekę z jednej i drugiej strony to osobliwa brama do zony tajmienia.

Zona tajmienia

Nam jednak brało wszystko, tylko nie tajmienie. Choć niewiele wyżej branie na 18cm whitefisha Salmo zaliczyłem. Na tego kalibru przynętę mógł to być właśnie tajmień(?). Na zdjęciu znów Janek. Tym razem ze swoim pierwszym w życiu lipieniem.

Zbliżamy się chyba do najsłynniejszej, a napewno najbardziej rozpoznawalnej tajmieniowej miejscówki na Szyszchid-goł. Ałak hat czyli łaciaty kamień.

Zdjęcia z tajmieniami dekorujące ściany Ingolowych campów w większości pochodzą z tego właśnie miejsca.

I nie ma się co dziwić. To fenomenalna miejscówka. Dom tajmieni od zawsze.

Dwa kilometry niżej zatrzymujemy się na kolejnej tajmieniowej bani.

Niełatwe to miejsce, bo woda w rynnie pod skałą przeciwnego brzegu gna potwornie, nie pozwalając na sprowadzenie przynęty głębiej do tajmieni przyklejonych w ciągu dnia do ściany.

W końcu, bez jakichś większych wędkarskich sukcesów docieramy na miejsce – obóz Khanagaj. Nasz dom na najbliższe 10 dni.

Że dotarliśmy wcale nie oznacza, że zakończyliśmy tego dnia wędkowanie. W końcu po to żeśmy taki szmat podróżowali. Kuba na muchę przerzucał kolejne lipasy.

Janek na spinna kolejne lenki.

A Dawid zaczął uczyć Monię muszkarstwa.

Narodziny muszkarskiej bestii👻

No to za bestię🤪

Ulokowano nas w kilku mniejszych, dwuosobowych domkach…

… i jednym większym – czteroosobowym, który upodobał sobie jeszcze kot. Sierściuch jednak nikomu nie wadził, a napewno chrapał najciszej z nas wszystkich.

Kolejnego dnia zaraz po śniadaniu wyskoczyliśmy niczym jamajscy sprinterzy po wystrzale z pistoletu.

Na lekki sprzęt zaczęło się przerzucanie niebywałych ilości lipieni, którymi Szyszchid jest obecnie wręcz wybrukowany.

Głównie królowała metoda żyłkowa i poza parkinsonami i dużymi nimfami z powodzeniem używaliśmy suchych chrustów.

Dobór much jednak nie miał takiego znaczenia…

… jak umiejętności i refleks.

Szyszchidowe lipienie ładniejsze od naszych, europejskich.

Na niewielkie obrotówki skakały też ino furczało.

Ogrom wody darował ogrom ryb.

Mirek nie zdradza spinningu na rzecz muchy nigdy!

I mając wypracowany warsztat, wychodzi na tym całkiem spoko!💪👏

Chyba nawet orły były pod wrażeniem przerzucanych ryb, bo krążyły wokół jak nienormalne.

To tajga, która przetrwała pożar przed kilkunastoma laty. Dla piechurów przemierzających brzegi Szyszchidu na tej wysokości ówczesny pożar stał się zbawienny. Przyroda się odrodziła wspaniale a teren sprzyja pieszym wypadom.

Standardowy lipień z odnogi Szyszchidu

Modrzewie rosnące pod Ałak hat są niemymi świadkami wielu spełnionych wędkarskich marzeń.

Kiedyś tą półką przemierzali tylko wędkarze zmierzający do naszego obozu. Obecnie jeżdżą tamtędy i motory obsługi konkurencyjnej bazy, która powstała niedaleko „naszego” Khanagaju.

Oczywiście im dalej od obozów, tym lepiej.

Największe lipienie stały właśnie pod tą skałą. Najważniejsze by podczas holu nie spłynęły za skałę, bo tamtejszy nurt rzeki zrywał wszystko większe.

Modrzewie podobnie jak dwadzieścia lat temu wdzięczą się do swego odbicia w kryształowym lustrze rzeki.

Mały Ałak Hat powyżej dużego Ałak Hat i rzeka do kolan pełna lipieniowego plemienia.

To tam zgubiłem pokrywkę do obiektywu mojego Canona😅

Mirek najczęściej nad Szyszchidem poruszał się samotnie. Plusy takiej taktyki są takie, że nikt mu nie przeszkadzał, minusy, że fotograficznie był zdany na siebie.

Janek po krótkim Dawidowym instruktażu, na muchówkę zaczął przerzucać rybę za rybą.

Były to Jego pierwsze lipienie na muchę. Zatrybił natychmiast!

Moni wcale nie szło gorzej.

Biedny Dawid na chwil wiele mógł zapomnieć o łowieniu bo łowili Jego wędką. Na szczęście kolejnego dnia miało się to zmienić, bo wyłowił cudzą wędkę Hanaka z kołowrotkiem, które przeczyścił i sprezentował świeżo upieczonym muszkarzom.

Na spinning Soroki to prawdziwi „zabójcy”!

I to w dzień, czy w nocy!

Dzikie rojniki górskie to powszechna ozdoba skalistych ścieżek nad Szyszchid-goł.

Po kolacji ruszyliśmy znów pod Ałak hat, gdzie mieliśmy spróbować swoich pierwszych nocnych łowów na powierzchniowe imitacje myszy, szczurów i suslików.

Pierwszy był Jacek, który nad Szyszchid wrócił po 18 latach. Jak wiele przez ten czas zmieniło się i w Jego życiu.

Królem nocnego polowania został Kuba. I to pierwszej nocy!

Fantastyczne 110cm amatora szczurzego mięsa! Imitacja od Savage Gear spisywać się miała genialnie do końca wyjazdu.

Zachęceni nocnymi wynikami ruszyliśmy kolejnego dnia pełni wiary w czerwonoogoniasty sukces.

Motorniczy na łodzi przerzucił Soroczków z przewodnikiem Mariuszem na przeciwny brzeg.

A nas kilka kilometrów w dół.

Gdy my nieświadomi płynęliśmy aluminiową krypą, Monia ciągnęła swojego pierwszego tajmienia.

Prawie metrowa ryba złowiona na przeciwko obozu. Za szczęśliwą łowczynią, po lewej stronie można dostrzec zabudowania Khanagaju.

Oczywiście Catch & Release to obowiązkowa zasada dziś na Szyszchid-goł i to przy połowie wszystkich gatunków ryb!

Od mojej ostatniej wizyty nad Szyszchidem zmieniło się i to, że wszystkie przynęty sztuczne mogą być zbrojone tylko w pojedyncze haki. BKK Native jest wręcz do tego stworzone.

To właśnie w dole rzeka płynie przez najgęstsze połacie tajgi. Tu pożar nie sięgnął. Od eterycznych zapachów świerkowej żywicy i bagna zwyczajnego potrafi się zakręcić tam w głowie.

Poszycie tajgi poza bagnem lubi porastać tam i przysmak reniferów – chrobotek.

Wąskie korytarze w tajdze zmuszają momentami do poruszania na czworaka. Nie wiem jakim cudem, dwadzieścia lat wcześniej przedzieraliśmy się tędy konno. Pamiętam za to te wykroty, które konie fantastycznie potrafiły ominąć. Gorzej, że w głowach zakodowane miały tylko swoje rozmiary i trzeba było uważać tak na niskie gałęzie, które mogły zdjąć jeźdźca z siodła albo jeszcze gorsze były ciasno rosnące drzewa, między które konie potrafiły się wciskać zapominając o kolanach jeźdźców je dosiadających.

Ścieżka.

Udało nam się pieszo przedrzeć poniżej tzw. hydrostacji – naturalnego stopnia na rzece, przez który woda z hukiem przelewała się z zawrotną siłą.

Podobne zdjęcie mam ze Ś.P. Szerszeniem. Jestem pewien, że dogadałby się z Dawidem wyśmienicie.

Rachityczne modrzewie potrafią wyrosnąć tam nawet z kamienia.

Ta biała kipiel za zakrętem, poniżej wyspy to „hydrostacja”.

Niestety droga w dół wiązała się z koniecznością przemierzenia jej z powrotem w górę.

Przedzieraliśmy się z trzy godziny, nim w końcu łódka odebrała nas niemal vis a vis obozu. Menadżerka obozu nie wierzyła, gdy zobaczyła jak po kolacji wskakujemy w spodniobuty i ruszamy na nocne łowy pod Atak hat.

No ale jak w takich okolicznościach siedzieć w obozie i wódkę pić?

Co zatarło się w mojej pamięci to spadek rzeki. Szyszchid mknie ku granicy z Rosją jak oszalały.

Niestety tej nocy tajmienie nie były tak aktywne jak nocy poprzedniej. Powrotny spacer pod gwiazdami wynagradzał wszystko.

Gdy dotarłem do obozu, agregaty jeszcze chodziły. Prąd to po łóżku w opalanych domkach, smacznej kuchni wydającej posiłki prosto pod nos i ciepłej wodzie pod prysznicem kolejne udogodnienie. Oj przed laty nie mogliśmy o niczym z tych rzeczy nawet pomarzyć.

Khanagaj pod rozgwieżdżonym niebem.

Nie żałowałem, że pierwszy zrejterowałem z nocnych łowów.

Koledzy, którzy pozostali w obozie zadbali bym jak najszybciej uzupełnił „elektrolity”🤪

W nocy Jacek pod Ałak Hat zaciął i pomyślnie wyholował niewielkiego tajmienia (76cm), zatem coś się działo. Choć definitywnie nie było to tym, na co można było liczyć 20 lat wcześniej.

Tanio skóry jednak nikt z nas nie miał zamiaru sprzedać.

Jednak nauczony doświadczeniami sprzed lat stwierdziłem i co gorsza przekonałem Dawida, że przy tej pogodzie szans na tajmienia nie ma prawie żadnych, zatem skupiliśmy się na łowieniu na muchę kolejnych dziesiątek lipieni.

Na jednym z modrzewi znaleźliśmy wylinki wielkich widelnic, co szybko zweryfikowało rozmiar używanych much.

Dawid nie mógł się najpierw nadziwić…

… a potem na duże imitacje suchych piankowców zaczął łowić takie lenoki!👻

Mirek z lekkim zestawem spinningowym też miał niezłe wyniki.

Przynajmniej niezłe do czasu, bo potem rozwalił system zapinając na Meppsa black furry nr 3 tą właśnie jakże fantastyczną rybę.

Tajmień w odróżnieniu do głowacicy ma czerwony ogon, a miedziany grzbiet mieni się w wodzie, szczególnie przy głowie jakby był zielony. A że oczarował nas kompletnie nazwałem go „jarzębinowym szamanem”. Zagadka tytułu relacji rozwiązana🙃

Metrowy szaman wraca do domu.

Soroczki tego dnia wylądowały z Jackiem na hydrostacji i kompletnie rozwaliły system.

Najpierw Monia złowiła to jakże piękne 78cm.

Jarzębinowy szaman w rękach pięknej czarodziejki😍

Jasiu skwitował tajmienia tym lenkiem.

A zaraz potem dwoma tajmieniami, jednym po drugim!

1x90cm

2x90cm

Jacek też w końcu zaliczył😎

Ten dzień mi uświadomił, że guzik o tajmieniach wiem. Ryby te brały w totalnej lampie a wieczorami wcale nie było tak rewelacyjnie. Wszystko zmieniło się 180 stopni!

Mimo to nie poddawałem się i naprawdę pracowałem by osiągnąć sukces. Niestety jarzębinowi szamani z Szyszchid-goł byli innego zdania. Mogłem liczyć co najwyżej na nocne ataki lenków, które nie gardziły imitacjami myszy.

Życie towarzyskie w domku kuchennym trwało w najlepsze.

„Ciekawe co u Ewci?”

Kolejny dzień zbiegł się z totalną zmianą pogody. Serce o poranku aż mi szybciej zabiło. Niestety – po straconych dwóch dużych tajmieniach u Dawida musieliśmy cieszyć się co prawda dużym (70cm) ale jednak „tylko” lenokiem.

Przed południem miało się wypogodzić i deszcz stał się tylko wspomnieniem.

Tajmienie w wodzie mieliśmy widzieć wiele razy – niestety stały najczęściej kompletnie niełowne…

… albo pochowane w najskrytszych zakamarkach rzeki. Osobiście uważam, że poruszające się w tę i wewtę pontony ze strumieniowymi silnikami (głównie konkurencyjnej dla Ingolu bazy) czynią więcej szkody niż pożytku, rozstawiając jarzębinowych szamanów po kątach i doprowadzając do palpitacji serca.

Jedno z lepszych miejsc.

Tego dnia podarowało Grześkowi tylko lenka.

Niepozorne, a jednak Dawid stracił tam bardzo dobre ryby.

Miał tam wracać jeszcze wiele razy ale poza lenokami, nie odniósł tam większych sukcesów.

Złośliwa bestia z tego Mirka. Nawet na urlopie uparł się przypominać mi o pracy🤪

Tego dnia Grzegorz z Rafciem „robili” górę rzeki od obozu.

Pod małym Ałak hat.

Jak to ciekawie ujął Mirek – „lenok to taki efekt zabawiania się pstrąga z lipieniem”🤪 Coś w tym jest.

Soroczki z Hanakiem w ręku na zmianę „poprzerzucali” mnóstwo ryb stosunkowo blisko obozu.

Monia złowiła swojego upragnionego lenoka 65cm!

Definitywnie zasłużyli na pyszny posiłek.

Niestety sałatka smakowała trochę mniej gdy się dowiedzieli, z czego została zrobiona. Z jaczych żołądków!👻

Daniu głównemu nie oparł się już nikt!

A deser jak zwykle przeciągnął się do późnych godzin nocnych🤓

Na śniadaniu wszyscy jednak stawiali się świeżutcy i w pełni kondycji.

Z każdym dniem robiło się coraz bardziej jesiennie.

W ogrzewanym domku, aura na zewnątrz nie miała znaczenia. Naprawdę po pierwszych dwóch tygodniach w stepie mocno doceniłem wygody łóżka. Widok z okienka miałem taki:

A za oknem, tuż pod daszkiem🙂

Mniejsze domki były może bardziej kameralne ale po napaleniu miało być w nich cholernie gorąco a gdy wygasło w piecyku, wyziębiało się natychmiast. W porównaniu do nich, nasza większa chatka była znacznie lepiej izolowana.

Mirek w ciągu dnia najczęściej posługiwał się lekkim sprzętem spinningowym i dzięki niemu odnosił świetne wyniki.

Lipienie w Mongolii są znacznie bardziej drapieżne niż u nas, zatem wyniki na spinning potrafią zadziwić.

Od kilku dni nosiliśmy się z zamiarem przenocowania bezpośrednio na jakiejś dobrej tajmieniowej jamce, tej nocy miało się to w końcu stać.

Podrzucono nas w górę na jamkę, gdzie w 2003 roku udało mi się złowić mojego pierwszego wielkiego tajmienia -128cm.

Przybicie, desant, rozbicie namiotów i przygotowanie opału na ognisko zajęło nam mniej niż godzinę.

Około 16:00 Dawid na niewielką obrotówkę w końcu łowi tajmiszonka  72cm.

Ja niestety nie wpiąłem ryby na oko mierzącej pod metr. Atak nastąpił jak to zwykle bywa z zaskoczenia a ryba wyskoczyła z bardzo szybkiej wody do dużej jasnej gumy. Niestety.

Miejscówki poniżej też zawiodły.

Kuba za to pobawił się z lipaskami na zabraną muchóweczkę.

Kupiony w Morön czajniczek w końcu doczekał się inauguracyjnego gotowania wody.

Obozowanie w lesie ma coś w sobie.

W końcu staroindyjscy myśliciele już w VII w. twierdzili, że godnymi uwagi człowieka są tylko dwie rzeczy: młodość kobiet o pełnych piersiach sposobnych do kolejnych rozkoszy i… las.

Skupiliśmy się na lesie i było wspaniale!

Okopciliśmy czajnik,  wypiliśmy po herbatce a nawet dwóch i sobie nic nie złowiliśmy😅

Było magicznie!

Naprawdę nie musiała paść żadna ryba!

Trochę przespaliśmy budzik ale byliśmy na wodzie gdy zaczął się najpierw spektakl parującej wody…

… a zaraz potem spektakl światła wschodzącego słońca.

Potem śniadanko i trekking pod Ałak hat.

Bohaterem dnia był za to Grześ Popiela, który w końcu złowił swojego tajmiszona!💪

93cm

Portret jarzębinowego szamana, który kazał na siebie długo czekać.

Tajmienia poprawił tym lenkiem👏

Monia na muszkę tego dnia dopadła sporo fajnych ryb, w tym tego lenka. Farciarz🙃

Dobrze było znów tam być.

Domek szczęśliwych ludzi.

Kolejny dzień zaczął się nadzwyczajnie!

Szadź na drzewach i parująca woda sprawiły, że cieszyliśmy się z noclegu w domkach, nie namiotach.

Od kilku dni obserwowaliśmy wielką migrację ryb w górę rzeki. Tajmienie rozpoczęły wędrówkę na zimowisko w jeziorze Tsaagan nuur.

Liczyliśmy, że takie spadki temperatur mocno je uaktywnią.

Tego dni miała nas opuścić Enkee (najlepsza strona firmy Ingol), która wrócić miała do Ułan Bator.

Nam na szczęście zostało jeszcze kilka dni w tajdze.

Lipień z hydrostacji.

I Grzegorz, łowca tajmienia z dnia wcześniejszego w miejscu właściwym.

Ja niestety swój pobyt nad Szyszchid-goł miałem zakończyć tym oto lenkiem. Mimo starań i pracy przełożonej na ilość wykonanych rzutów ciężkim sprzętem niestety nie złowiłem tajmienia. Albo nie miałem szczęścia albo mój warsztat wymaga bym dużo popracował🤣 Bywa.

Moja kołyska – ukochany Szyszchid.

Z Rafciem można powiedzieć wróciliśmy na tarczy – ale my się jeszcze zemścimy! 👻

Mirek, jeśli chodzi o wyniki miał od nas znacznie bardziej udany wyjazd. No ale jak się umie to się nie liczy🤡

Przed Dawidem jeszcze kilka dni łowienia. Naprawdę wierzyłem, że Mu się uda.

Ja jednak miałem inne plany…

Wraz z Grzesiem i Mirkiem postanowiliśmy sobie skrócić rybałkę na rzecz innej przygody.

Wróciliśmy zatem tego dnia do górnego obozu, powyżej ujścia Tengyzu.

Gdzie spędziliśmy noc.

Czyżby uszczelnianie okien krowim łajnem?😱😅

Inne zastosowanie dla krowich placków znalazła ta oto rozśpiewana dziewczynka.

Budowała sobie wieżę😱

Szczęśliwe dzieciństwo w Mongolii🤯

I kolejny przypadek.

Psy też nie mają różowego życia.

Nie ma to jak pajda ze śmietaną z kożucha mleka posypana cukrem🙃

Dziury w pokryciu, jak i wątpliwe warunki sterylne świadczyły, że gościliśmy w naprawdę ubogiej jurcie.

Rzadkość, tymbardziej że należała ona do młodych ludzi.

Lata świetności miała dawno za sobą.

Po godzinie przyprowadzono konie

W końcu nastąpiło juczenie koni…

I ruszyliśmy po nową przygodę. Tym razem bez wędek.

Miałem spełnić swoje kolejne marzenie.

Dotarliśmy do plemienia ludzi reniferów – do Tsataanów. Znani są oni też pod nazwami „Ujgurzy”, „Sojoci”, „Dukha” czy z polskiego „Tuchalarzy”

Żyją w prymitywnych czumach (przy nich jurty to wersal!), nad którymi nieustannie krążą duchy bądź sami szamani, najczęściej pod postacią kruka.

Hodują i wręcz oddają cześć reniferom, które uważane są nie tylko za źródło mleka, mięsa i pantów (wyschnięte, porośnięte skórą miękkie poroża) ale i opiekunów!

Towarzyszą im psy o różnych oczach…

Czumy, w których mieszkają to nic innego jak ponad 20 długich żerdzi (najlepsza ich liczba, nie wiedzieć czemu to 22) związanych na górze i powleczonych brezentem i folią. Przed kilkudziesięcioma laty żerdzie okrywało się skórami renów i łosi lub zwojami brzozowej kory, a zimą grubymi płatami kory modrzewia. Wraz z bardzo prostą kozą i prymitywnie skonstruowanymi pryczami do spania są całym tsataańskim domostwem.

Ich wodzem jest bardzo pogodny i życzliwy Gambat.

Niestety zaczęła się już ich migracja na stanowiska zimowe, zatem z 12 rodzin poznaliśmy raptem 3. To zaledwie ułamek tej ginącej, turkijskiego pochodzenia mniejszości.

Gościliśmy u Tapta, który mimo współczesnego ubrania ciągle hołduje bardzo archaiczny szamanizm. Generalnie te tereny, zwane niegdyś Krajem Urianchajskim zawsze były uważane za „krainę szamanów”, a miano to jest nawet  bardziej aktualne dziś niż kiedyś, kiedy po latach prześladowań wyraźnie widać jego renesans.

Tapt posiada najpiękniejsze renifery, które są wypuszczane na łąki każdego ranka i popołudnia.

Zwierzęta były zdrowe i pięknie wyrośnięte. Ich stawy strzelały przeskakującymi kostkami przy każdym kroku.

Udostępniono nam jedną z czum tylko do naszej dyspozycji. Niesłychane jak niewiele trzeba by zapewnić minimum egzystencji człowieka. To jedyna czuma, niezamieszkała przez duchy.

Zabrane ze sobą chipsy szynki wieprzowej z Korycina okazały się wyśmienitą zagrychą pod kilka butelek wódki jakie pękły tego wieczora pomiędzy mieszkańcami tego leśno-górskiego pogranicza.

Renifery były bardzo ciekawskie i śmiałe. Widać, że się o nie dba i nie robi im krzywdy.

W „naszej” czumie.

Wraz z przewodnikiem od koni i Tsataanką Swietą.

Rysy zdradzały pochodzenie z Tuwy, z której Tsataani przybyli podczas stalinowskich prześladowań.

Autentyczna czuma naszego gospodarza – Tapta.

W codziennym kulcie podstawowe znaczenie mają w czumach ongony domowe. Ich materializacją są wstążeczki, które wiszą na honorowym miejscu – w północnej części czumy. Z reguły są czymś przysłonięte albo wręcz schowane w skrzynce. U Tapta widać je po prawej stronie lampy.

Mimo bariery językowej, uskuteczniane kalambury pozwoliły na minimalną komunikację.

Nadzwyczajna noc w nadzwyczajnym miejscu.

Największa przylepa i jednocześnie największy słodziak z całego stada Tapta.

Migracja trwała w najlepsze. Reniferów w obozie ubywało z godziny na godzinę.

Nie jest to takie proste. Renifery są powiązane jeden z drugim, więc wystarczy by jeden nich wszedł nie tak między drzewa i trzeba schodzić z konia i wyplątywać wszystkie zwierzęta, które w mgnieniu oka potrafią się zaplątać tasując jeden z drugim.

Taka wędrówka wymaga morza cierpliwości a Tsataani okazali się bardzo spokojnymi i gościnnymi ludźmi.

„Każde miejsce – góry, wody, tajga – ma swego pana-gospodarza (eeren), ducha (ongon). Dlatego nie wolno robić tam nic złego, trzeba być dobrym i spokojnym, bo inaczej to zło spadnie na człowieka. Starzy ludzie tak mówili.”

„Ongon to jakby osoba. Każde drzewo może mieć swojego ogona. Kto zetnie gałąź, nie wiedząc, że to ongon mod, ten zachoruje. Różne miejsca mogą być ongon gazar. Źródło z ongonem, ongon bułag, nigdy nie wysycha ani nie zamarza; nie wolno przy nim śmiecić, bo w głębi jest jakiś jego gospodarz (eeren). Ongony przychodzą też do szamana.”

Po śniadaniu zaczął się ruch.

Tataanki zorganizowały coś na wzór bazarku. Trzeba mieć na uwadze, że z turystami mają więcej do czynienia niż się wydaje.

Wilki i rosomaki to główni wrogowie reniferów, za to ich pazury są cenną pamiątką.

My zadowoliliśmy się fragmentami reniferowych poroży, które są barwione wywarem z modrzewiowej kory a później skrobane do czystej kości.

W czumie Tapta też dawno wszyscy wstali.

Jego żona szykowała burcyki. Sami byliśmy świadkami ofiary z pierwszego burcyka. Został on przełamany na cztery części i wrzucony do paleniska dla ongonów.

Odpowiednik naszych słodkich chruścików.

Mięso renifera schło dalej na zupę. Nie dzieli się  nim z duchami, bo związane jest z zabiciem a to co zabite uchodzi za nieczyste dla ongonów.

Na drugie śniadanie dostaliśmy świeżo upieczony chleb z konfiturą z leśnych jagód a do picia gorące mleko – oczywiście reniferowe. Pycha! Mleko nie wiąże się z zabijaniem zatem, poczęstowane zostały najpierw ongony czumy umoczoną gałązką tuji, potem dopiero my.

Codzienny rytuał trwał. By renifery podczas wypasania nie oddaliły się zbyt daleko, wiąże im się sprytnie jedną z nóg.

Białe renifery często są tzw. seterami czyli „gospodarzami stada”, których obecność ma dawać ochronę przed nieszczęściami i chorobami zarówno tsataańskiej rodzinie jak i reszcie zwierząt.

Malec podający starszej siostrze świeżo upieczone burcyki.

Te, jak wszystkie skarby trafiają za pazuchę tradycyjnej tuniki.

Przy takiej ilości zwierząt pracy nie brakuje.

To scypuł, który widzicie jak schodzi renowi z poroża jest głównym źródłem dochodu tsataanów. Popularny w medycynie chińskiej po dziś dzień kosztuje nie mało.

Pamiątka.

Igły modrzewi na tej wysokości żółciły się znacznie intensywniej niż te nad Szyszchidem.

Takie platformy służą głównie do przechowywania mięsa i innych produktów spożywczych a także jako graciarnie.

Seter

Renifery nie przepadały gdy dotykało się ich silnie ukrwione i unerwione, pokryte scypułem poroża. Najczęściej wycina się je latem. A ponieważ po ich odcięciu, renifery nie są w stanie regulować temperatury krwi przez co łatwo się przemęczają, cielnych reniferzyc nigdy nie pozbawia się poroża.

To już prawie miesiąc poza domem – ileż można żyć samym lasem?!🤪

Ten psiak już też świrował.

Nawet wiewiórki były zagrożone!

Wydawały się igrać ze śmiercią a w rzeczywistości, co niewiarygodne – po prostu się z psiakiem bawiły.

Poroże przygotowywane do wyrobu pamiątek.

Ongony nie lubią chłodu😉

Przyszłość tsataanów w rękach Swiety.

Przygotowywanie makaronu do zupy.

Ta niepozorna staruszka to znana i bardzo silna szamanka. Ściąga do tsataanów mnóstwo gości, nie tylko z samego Ułan Bator ale i cudzoziemców, którzy szukają w szamańskiej magii pomocy.

Gambat kuszący nieposłusznego renifera, świeżo zebranymi jagodami.

Jego czuma należała do tych największych.

Seterem, czyli gospodarzem stada może jeździć tylko Jego właściciel. Do tego renifery mogą być obciążane max. 80kg by nie stała im się krzywda.

Część kobiet z dziećmi miała być tego dnia odstawiona do Tsagaannuur, zatem renifery były siodłane i juczone od samego rana.

Włączyliśmy się w pomoc.

A po dobrze wykonanej robocie, pora na papierosa.

Oczywiście kobiety wszędzie są takie same – musiała poprawić po swojemu👻🤣

Nawet Gambat miał z tego polewkę🤓

Ruszyli…

Za kilka godzin dotrą na miejsce. Ale by mi opadła kopara jakbym zobaczył taką karawanę będąc w Tsagaannuur.

Jedni wyjeżdżają, drudzy przyjeżdżają.

Monia z Jankiem też poświęcili dwa dni z wędkowania by tu przybyć. Ostatniego dnia na rzece jedyna dziewczyna w naszym składzie skrzyżowała swą ścieżkę ze ścieżką wielkiego tajmienia. Olbrzymia, ok 130cm ryba niestety wzięła w takim miejscu, gdzie nie było szans na jej wyciągnięcie. Piekielne miejsce i jedno z tych spotkań, o których będzie myślała do końca swoich dni. Zazdrościmy, choć wiemy że znieślibyśmy to znacznie gorzej niż Monika. Kto wie, może jeszcze byśmy ssali kciuka.

Zdjęć z reniferem nigdy a dużo🤯😅

Kilka godzin później wrócili mężczyźni z samymi reniferami.

Oczywiście pierwszy kawałek dla ongonów, reszta dla nowoprzybyłych. Starzy bywalcy też się załapali🤓

Cienie tajgi na czumie.

Dzieciom tajgi, podobnie jak tym ze stepu, nie trzeba wiele do zabawy. Ten ujeżdżał zwykły baniak na wodę😊 Gnał jak oszalały, kopał piętami i chlastał po zadzie😅

A gdy zaszło słońce „Indianie” zaczęli zbierać chrust na zimę.

Przed nami ostatnia noc kalędarza księżycowego. To w szamańskim świecie nie byle jaka noc. Ognisko na ogrzanie to najmniejsza atrakcja tego wieczoru.

Kalendarz pozwalał szamance na przywdzianie tradycyjnego stroju szamańskiego. Nie byliśmy świadkami prawdziwego rytuału, raptem krótkiej prezentacji. Magia i tak była wyczuwalna w czumie, której szamańskie artefakty nigdy nie opuszczają. Nawet w trakcie przenosin najpierw zwija się czumę i pakuje na pierwszego rena z pochodu wraz z zabezpieczonym strojem i bębnem – najważniejszym przyrządem szamana. Na miejscu docelowym pierwsze kładzie się artefakty i nad nimi rozbija Czumę. To bardzo ważne – by nie odeszły ongony.

Potem zaczęła się impreza z prawdziwym ogniskiem.

Nasze ubrania od tych iskier rano miały wyglądać jak sito👻

Magia nie opuszczała nasto późnych godzin nocnych.

A gdy iskry się wytańczyły, parkiet nieba przejęły gwiazdy i popłynęły pieśni. M.in. „Wśród nocnej ciszy”…😅 (w końcu w naszej kulturze pozbawionej wspólnych śpiewów można liczyć tylko na „Sokoły” i kolędy właśnie)

Oj czka się do tych chwil.

Czuma przybyłych tego dnia Soroczków i Kuby, nie była taka uboga jak nasza.

Oczywiście bazar został urządzony i dla Nich.

Co dla mnie najważniejsze to szamanka, która zgodziła się dać sfotografować w swym stroju zapominając o kalendarzu księżycowym. A to rzadkość (wymagająca dolarów amerykańskich😅). W ogóle, mimo że szamańskie seanse mają często charakter usługowy, tak naprawdę mogą być odprawiane raptem kilka razy w roku, przy właściwej fazie księżyca. Nawet chorzy przychodzący na wyleczenie muszą czekać na te dni. Czarowanie w ich intencji może się jednak odbywać na odległość, zatem powszechne są „zamówienia”.

Bęben służy do wprowadzenia w trans, kiedy to w szamana wstępuje najwyższy ongon, o którym wiadomo tylko, że jest kobietą. O dziwo – w moim domu kobieta też jest najwyższym ongonem i biada śmiałkowi, który pozwoli sobie nie zgodzić się  w czymś z Najwyższą👻

Metalowe przywieszki pobrzękują przy każdym ruchu szamanki. Co musi się dziać kiedy wpada w dziki, transowy tan?!

Czepiec z piórami kruka jest tzw. trzecim okiem, które pozwala widzieć w zaświatach. Bez tych sfotografowanych artefaktów Szaman jest nikim. Po Jego śmierci zostaną one rozwieszone (pochowane) pod świętą górą Szar uuł przy świętym drzewie, o którym wie cała rodzina szamana.

Nie wiem co szamanka powiedziała tamtego dnia Kubie ale wyszedł bardzo zadowolony🤔

Ja też nie miałem powodu do smutków – usłyszałem, że w domu auto całe i poza kolegami, żaden obcy chłop się nie kręci🤡

Monia też wyszła zachwycona!

Ale zaraz, zaraz🧐 Przecież to nie czuma szamanki tylko wodza Gambata🤨👻

 

Pożegnalna fotka z rodziną Tapta – goszczącymi nas gospodarzami. To było nadzwyczajne spotkanie i kilka chwil w zupełnie innym świecie.

Z Taptem. Niech dobre ongony nie opuszczają Jego czum.

Nadjechała eskorta mająca nas przeprowadzić przez bagna😉

Grzesiu jak Mongoł – w siodle prawie urodzony.

Wracamy

Dwie najpiękniejsze grzywy😍

Niewiele małżeństw ma takie pomysły jak Państwo Soroka na spędzanie urlopu👏

Gdy dojechaliśmy do aut, z ulgą po paru godzinach w siodłach zsiadaliśmy z koni. Mieliśmy się też minąć z Mongołem, który do Tsataanów właśnie ruszał z tzw. żywą konserwą😅

Siodło nie wpija się w cztery litery, nie śmierdzi końskim łajnem i bez szans na dostanie gałęzią… nuuuuda.

Dzieci w dolinie Sziszchidu.

Na ostatnią noc wróciliśmy do obozu w ujściu Tengizu.

Tengiz w górze to naprawdę fajna rzeczka. Można się nałowić lipieni i lenków na imitacje myszek.

Niestety tajmieni spodziewać się już nie warto.

Tu córeczka naszej kucharki.

A tu Dawid z daniem dnia wcześniejszego – pieczeń z jaka, na którą załapali się Ci co nie ruszyli do Tsataańców.

Ci co nie ruszyli do Tsataańców załapali się jeszcze na coś wyjątkowego!

Dawid najpierw stracił olbrzymią rybę a gdy trzęsącymi dłońmi tylko przewiązał zestaw i zarzucił radiatora od Marka Honkisza z Honky Lures dorwał króla jarzębinowych szamanów!

Łeb jak sklep! Napewno większy od samego wędkarza!

Takie rzeczy się nie zdarzają. Chyba, że mają być dane. Chyba, że są ciężko wypracowane i z całą pewnością zasłużone. Coś mi mówiło, że się Mu uda. Dawidowy ongon tego dnia miał czerwony ogon i mierzył 117cm 😎 Fantastyczna ryba – najdłuższa wyjazdu!

Szacun wielki – od tego czasu wódkę Dawid miał mieć zawsze przez innych nalewaną i gorącą herbatkę dmuchaną🤓

Kolejnego dnia ruszyliśmy w drogę powrotną, przez Ułan uuł, gdzie podczas przerwy pofotografowałem sobie kanie.

Przewodnik

Tego dnia w miasteczku tym trwała gruba impreza – zjechały się wszystkie szkoły z całego ajmaku na coś w rodzaju konkursu cheerleaderskiego.

Jak będziecie kiedyś przejeżdżać przez szamańską przełęcz w okolicach Ułan uuł i zobaczycie na jednym z owoo przywiązane pióro łabędzia i orła – to Dawidowe wota dziękczynne dla ongonów, które podarowały mu tajmienia życia. W Mongolii już kiedyś był, wówczas się nie udało. Cudnie, że ciągle jest szansa.

Na przełęczy szamanów.

Kolejnego dnia wylecieliśmy z Morön do Ułan Bator.

To była mały samolot obsługujący trasę krajową. Do Mongolii dolatywaliśmy w większości też MIATem bezpośrednio z Frankfurtu i złego słowa tak na mongolską linię MIAT powiedzieć nie możemy. Punktualnie, kulturalnie i z pysznym jedzonkiem jak na obecne standardy.

W Ułan Bator zostaliśmy zaproszeni na wieczorek kulturalny prezentujący mongolską kulturę w tańcu, strojach i śpiewie + kilka innych atrakcji.

Przedostatniego wieczora czekała nas jeszcze wspólna, bardzo miła kolacja z Enkee i Jej siostrą.

Ostatniego dnia wizyta w klasztorze Gandan i obkupienie w kaszmiry dla naszych piękniejszych połówek, czekających w domu. Żałować nie wolno a jest szansa, że same będą wypychać na ryby. Przynajmniej tak sobie to tłumaczymy, że to przez prezenty😅

26,5m posąg Avalokiteśvary (Pana patrzącego w dół na świat ze współczuciem) wytopiony jest z 20 ton miedzi, 25kg srebra, 8,6kg złota z Nepalu i Japonii. Natomiast wnętrze statuy zawiera prawie 2300 drogocennych kamieni, 100kg jedwabiu, 27 ton ziół, 334 sutry i 2 miliony mantr.

Obecnie jest to największy ośrodek w Mongolii buddyzmu tantrycznego.

Mieszka w nim i kształci się ponad 900 lamów.

Zaczynają od najmłodszych lat.

Gandan to też jedna z największych atrakcji turystycznych dzisiejszej Mongolii.

Jeden z lamów, uzupełniających wosk w klasztornych lichtarzykach poirytowany fotografującym turystą z Polski😅

Z Mongolii wracaliśmy szczęśliwi, w większości oczarowani. Choć legendy, jaką powoli stają się tam tajmienie udało się nam ledwo dotknąć. Tajga, piękna dzika rzeka, tsataańcy – to wszystko będzie nam się śniło i kazało choć w myślach wielokrotnie wracać.

Wiem, że nie tylko w myślach. Jeśli ongony pozwolą to dla lipieni i lenków wracać mamy nadzieję wielokrotnie. Dla tajmieni wrócimy jeszcze raz. Póki co zbieramy siły bo przygoda będzie to nadzwyczajna i nie dla wszystkich.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Jan Soroka, Mariusz Teodorowicz, Mirek Fischer, Kuba Rzemieniec, Dawid Pilch, Jacek Przybyłowski, Monika Soroka, Grzegorz Popiela, Rafał Czuba i Rafał Słowikowski

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Mirosław Fischer, Dawid Pilch, Grzegorz Popiela, Jacek Przybyłowski, Jakub Rzemieniec, Jan & Monika Soroka, Rafał Słowikowski