Coś co nas wędkarzy łączy – marzenia. Żyjemy nimi. Są wśród nich te nierealne, które bliższe są fantazjom, jak chociażby wizje odnalezienia niewiarygodnie rybnego zapomnianego łowiska. Śnimy też o złowieniu rekordowego okazu, co już jest bardziej od nas zależne, ale ciągle w dużej mierze poza strefą naszych wpływów.
No i marzenia-plany. Snujemy je, realizujemy setki razy w naszej głowie, ale tylko czasem udaje się je urzeczywistnić. Czasem coś, co zrodziło się w naszym umyśle przechodzi przez te wszystkie stadia. Tak było z „moją Mongolią”. Jeszcze, jako mały dzieciak, czytałem artykuły w gazetach o tym kraju. Słowa „tajmień” i „osman” zakorzeniły się w mojej podświadomości niczym klucze do innego wymiaru, jawiły się jako bajkowe stworzenia. Często bywałem w tej krainie, wygrywałem wielogodzinne hole i łowiłem 50 kilogramowe ryby. Nie myślałem, że kiedyś naprawdę tam dotrę…
Nadeszły czasu Internetu i upowszechnienia się wędkarskich wyjazdów zagranicznych. Mongolia stawała się coraz częstszym kierunkiem. Fantazje przerodziły się w realną chęć odwiedzenia tego kraju, na początku bardzo odległą, ale z czasem coraz bliższą realizacji. Niestety im bliżej znajdowałem się celu, tym bardziej niepokojące wieści docierały do mych uszu. W końcu całkiem niedawno zdałem sobie sprawę, że „Mongolia umarła”. Akurat wtedy, gdy już mogłem pozwolić sobie na taki wyjazd, okazało się, że większość rzek świeci pustkami. Ludzie wracają z wypraw bez kontaktu z tajmieniem. Czyżbym się spóźnił?

Ostatnia rzeka
Brzmi nieprawdopodobnie, ale obecny rybostan jest tylko cieniem dawnej epoki. Nawet słynny Czulut nie gwarantuje złowienia tajmienia i pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu wyciągało się po kilkadziesiąt sztuk na wyjazd. Takie wspomnienia skonfrontowane z zastaną rzeczywistością wywołują łzy na twarzach zakochanych w tym kraju wędkarzy – raj utracony. Jednak jest takie miejsce, gdzie zwykli śmiertelnicy nie mają wstępu – strefa zamknięta w kraju Czyngischana zaraz przy granicy z Chinami. Tylko stacjonujący tam wojskowi i dygnitarze pojawiają się nad ostatnią rybną rzeką w tym kraju. Czy jest szansa, aby tam się dostać? Wymaga to bardzo dużo zachodu i niemniej szczęścia, ale jest taki gość, który od kilku lat próbuje. Został raz przegoniony, drugi raz aresztowany, ale podobno do trzech razy sztuka i tym razem wszystko ma być załatwione jak należy. Przez te kilka dni, zanim został przyłapany, nałowił się do bólu – dosłownie. Brzmi ryzykownie, ale to chyba ostatnia szansa, aby spełnić marzenie – połowić w niesamowicie rybnej mongolskiej rzece. Nie chodzi tutaj o złowienie kilku ledwo podrośniętych tajmieni, ale walkę z prawdziwymi królami i to w ilościach wręcz nieprzyzwoitych. Jest okazja, nie wypada jej nie wykorzystać. Oczywiście dołączam do wyprawy!

Na wschodzie wszystko jest możliwe
Lądujemy w Ułan Bator. Wszyscy szczęśliwi – cały sprzęt dotarł i jesteśmy już tak blisko. Spotykamy naszych mongolskich przewodników. Nie znam się za bardzo na innych kulturach i może to tylko złudzenie, ale patrząc na nich wyczuwam napięcie. Coś jest nie tak!
„Mariusz musimy porozmawiać” – to lekko zmroziło moją krew. Nie jest dobrze …
Za chwilę kolega wraca, trzęsą mu się ręce i lekko łamliwym głosem zaczyna opowiadać. Wybuchła epidemia dżumy zwierzęcej (po naszemu pryszczycy) i jedna trzecia kraju jest zamknięta. Na nic zdadzą się nasze przepustki do strefy zamkniętej i obecność z nami emerytowanego generała wojsk mongolskich, ponieważ wszystkie drogi są pozamykane. Co prawda może udałoby się ominąć blokady jadąc stepem, ale raczej nie wrócilibyśmy szybko do domów, ponieważ prędzej czy później złapano by nas i poddano kwarantannie. Mamy ciężki orzech do zgryzienia – ryzykować czy próbować na innych rzekach. Pytamy się nowopoznanych Mongołów, gdzie ewentualnie moglibyśmy jechać i według nich „tajmień JEEEST” prawie wszędzie. Mariusz szybko wyjaśnia nam, że to taka kultura, poza tym to nie są wędkarze. Siadamy nad mapą i myślimy. Typujemy dwa miejsca, gdzie jeszcze do niedawna można było coś złowić. Jedno z nich to także strefa zamknięta, ale przy granicy z Rosją, czyli zupełnie przeciwny kierunek i do tego wysokie góry. Co prawda nie jest to tak restrykcyjne miejsce i wędkarze tam bywają, ale kilka miesięcy temu były w tym miejscu ryby i ekipa Bayan-Goł trochę połowiła. Oczywiście wyniki były znacznie słabsze niż na docelowej rzece, ale ważne, że „tajmień jeeest”.

Palcem po mapie – poszukiwanie alternatywny
Mam trochę mieszane uczucia, wielkie kłębowisko myśli. Niby ryb znacznie mniej, ale za to region znacznie piękniejszy – zamiast rzeki na równinie, będziemy łowić w pięknych wysokich górach, czyli znacznie to bliższe moim marzeniom. Tyle, że to co mnie kręci, niekoniecznie będzie kręcić osoby, które podróżują w poszukiwaniu tajmienia nie pierwszy raz i jeszcze nie mieli okazji spotkać się z tą rybą. Ten wyjazd, nie miał na celu podziwiania krajobrazów…
Poza tym miało być ciepło i przyjemnie, a tam gdzie dotrzemy jest dość ekstremalnie. Północ zamiast południa i śnieg zamiast słońca. Bardzo niskie temperatury w nocy (znacznie poniżej minus 10 stopni), a mój lekki śpiworek daje komfort do +5, co w przypadku spania na gołej ziemi nie wróży dobrze. No i nie wziąłem normalnych butów do brodzenia. Obejrzałem w domu zdjęcia rzeki i przypominała mi moje mazowieckie ciury, więc wziąłem lekkie buty trekkingowe (koledzy stwierdzili, że wybrałem się w adidasach 🙂 ). Wątpię żeby dały radę …

Czasoprzestrzeń po mongolsku
Czas i przestrzeń w Europie to zupełnie inne wymiary niż w Azji. Nie raz przyjdzie się nam o tym przekonać. Można to postrzegać pozytywnie i ze sporym zainteresowaniem, ale może to także powodować wielką frustrację, ale o tym później 😉

Obrzeża Ułan Bator

„Od zmierzchu do świtu”
Podróż na północ ma zająć nam 3 dni ciągłej jazdy. Wkalkulowane są jedynie przerwy na sen w przydrożnych hotelach (hotel to brzmi dumnie …).

Oryginalny hotelowy żyrandol
W Mongolii łatwo docenić nasze polskie drogi. Tu nie ma asfaltu, a dobrze wyjeżdżony step jawi się niczym trasa szybkiego ruchu. Oczywiście mają autostradę, a jakże – pojedynczy asfaltowy pas po horyzont.

Wjeżdżamy na najlepszą drogę w Mongolii

„Gang Dzikich Wieprzy”

Marketing na każdym kroku 🙂

Koniec „cywilizacji”

Jednak większość czasu przyjdzie nam spędzić w stepie i w górach. Ciężko to przetrwać. Jazda się dłuży, więc postanawiam jak reszta ekipy zmienić postrzeganie czasoprzestrzeni na „słowiański sposób”. Okazuje się, że odpowiednio „przygotowany” człowiek jest nawet w stanie zasnąć w takich warunkach. Co prawda momentami jest to pozycja pomiędzy fotelami, czasami w poprzek auta, czasem stopy są na suficie, czasem gdzieś na bocznej szybie, ale czas mija, a my powoli przybliżamy się do celu. Raz na jakiś czas robimy postoje, aby rozprostować kości i coś zjeść w przydrożnych restauracjach. Mongolskie jedzenie raczej mało komu pasuje. Co prawda znalazł się weteran takich wypraw, który zachwalał niezmiernie podane smakołyki, a na koniec dla dobrego trawienia wypił spore ilości kumysu. Kilka kilometrów dalej zmienił zdanie, co do jakości spożytego jedzenia, a współtowarzysze podróży mogli przekonać się naocznie jak dużo tego pochłonął. Przymusowy postój i sprzątanie samochodu …

Niepowtarzalny klimat mongolskich restauracji

Solona herbata z mlekiem mi nie podeszła

Nie wiem co to było, ale muchom smakowało

Humory dopisują

Krótki odpoczynek

W gościnie …

Mongolskie dzieciaki miały niezły ubaw, jak zobaczyły z jakim dystansem podchodzimy do koni

Ostatni most, jaki musimy przejechać, dalej będziemy przeprawiać się przez brody

Selenga – rzeka wielkich tajmieni

Jesteśmy coraz bliżej, krajobraz zaczyna działać na wyobraźnię wędkarzy

Powitanie pośrodku stepu przez dawnych poddanych generała

Prawdziwa uczta jak mongolskie standardy. Przygotowana specjalnie dla nas przez wojskowych.
Trzy dni jazdy minęły. Kości zaczynają nas boleć. Powinniśmy być już na miejscu, ale … nie jesteśmy i prędko nie będziemy. Nie tylko musimy jeszcze trochę przejechać, ale nie możemy tego zrobić prostą drogą, ponieważ w strefie znajduje się rządowa ekipa wizytująca rezerwat. Musimy przenocować w górach u znajomego naszego przewodnika i na drugi dzień pojechać drogą na około. Jesteśmy już mocno zmęczeni, a nasze organizmy dość mocno wycieńczone, mimo wszystko humory dopisują. Czujemy, że jesteśmy blisko celu. Jest zimno, bardzo zimno … a może to zmęczenie? „Delektujemy” się smakołykami podanymi przez gospodynię i popijamy od razu alkoholem. Liczymy na to, że może dzięki temu te specjały nam nie zaszkodzą.

Wypasiona dacza w górach 🙂
Powoli ogarnia mnie znużenie, widzę jak przez mgłę. Chyba czas spać. Do tego gospodarz okazuje się jakimś tam szamanem. Wyciąga dziwne brzdąkadło i śpiewa swoje pieśni. Generał tłumaczy, że właśnie duchy przodków coś tam mu opowiadają. Taaaak, zaraz do nas wszystkich zaczną nawijać. Chłopaki, jak się okazuje, lubią sobie „przypalić”. Takich szamanów to u nas w kraju na każdym blokowisku można spotkać. Zasypiam …

Brzdęk, brzdęk …
Ciemno … gdzie ja jestem? Źle się czuję. Zapach serka z jaka rozchodzi się po izbie. Przypomina mi się jego smak i od razu muszę się ewakuować z chaty. O w mordę jak zimno! Jeszcze chwilkę sobie pospaceruję i jak nie zamarznę to wracam.
Budzi mnie krzątanina. Wszyscy się pakują. Podnoszę się i ledwo stoję. Masakra, ale dostałem w kość. Patrzę w bok i widzę okno, ale bez szyb. No tak, trudno nie zmarznąć w takich warunkach. Mongołowie zapraszają do jedzenia, co momentalnie wygania mnie z domku. Zwisam na płocie. Każdy odczuwa trudy tej nocy, ale ja jestem najbardziej zmasakrowany. Jeszcze kilka dni będę dochodził do siebie.

To była ciężka noc
Spacerując na zewnątrz widzę, jak gospodarz wraz naszymi mongolskimi opiekunami sprawiają sporego jaka. To będzie nasze główne źródło pożywienia przez najbliższe dni.

Zbieramy się i startujemy w góry. Jest to najtrudniejszy odcinek jak do tej pory. Co chwila wdrapujemy się na 2500m n.p.m. aby za chwilę zjechać na wysokość o kilometr niższą. Większość trasy wygląda jak wielka improwizacja. Czy nasi przewodnicy wiedzą gdzie jadą? Brak dróg potęguje wrażenie zagubienia. Musimy mocno trzymać się oparć i starać się siedzieć dość nisko, ponieważ tempo jest mimo wszystko znaczne i połowę trasy spędzamy w powietrzu. Nie raz sprawdzam twardość dachu swoją głową.

Tylko Mongołowie potrafią tak gnać po bezdrożach. Odczuła to nie tylko moja głowa, ale także żebra Maćka
Dojeżdżamy do pierwszych strumieni. Nie spodziewałem się, że jesteśmy w stanie przejechać po tak głębokiej wodzie. Przeprawiamy się co chwilą przez następne brody. Widok wody działa kojąco. Taaak już niedługo. Jeszcze kilka godzin i będzie dobrze … tylko ta głowa, czemu tak boli :/

Może tędy?

Nieee, tędy lepiej
Dojeżdżamy. Jest pięknie! Marzenia się spełniają – jestem w Mongolii nad jedną z najpiękniejszych rzek i do tego w górach na wysokości 1700m.

W końcu tu dotarłem!

Tu spędzimy wiele następnych dni – ujście Agaru do Delger Moron
Wszyscy momentalnie zaczynają się szykować do łowienia. Patrzę jak wskakują w śpiochy i składają zestawy. Ja nie mam siły. Jestem oszołomiony okolicą i zmęczony podróżą. Muszę odpocząć. Przyjdzie czas na łowienie, ale jeszcze nie teraz…

Pospolite ruszenie

Nie ma lekko
To już w zasadzie drugi dzień nad rzeką. Pierwsze łowienie odbyło się zaraz po przyjeździe, ale nadal nie dociera do mnie to co się wydarzyło. Przeglądam zdjęcia w aparacie i utwierdzam się w przekonaniu, że to nie był sen. Nie ciągnie mnie nad wodę, czuję się spełniony i szczęśliwy. Delektuję się i chłonę Mongolię. Pochorowałem się podczas pobytu w górskiej chacie, ale nie zaburza to mojego stanu ducha. Wszyscy już dawno pobiegli nad wodę, a ja powoli odłupuję lód z moich śmiesznych butów do brodzenia. Ciekawe jak długo pociągną? W czym będę łowić, gdy się rozpadną?
Dzisiaj jest dzień muchy. Wyciągam moją 9’tkę CD ICT i składam powoli zestaw. Biorę ze sobą trzy sznury:
– pływający Scientific Anglers Mastery Pike
– jakąś głowicę w 1 stopniu tonięcia
– bardzo szybko tonącą głowicę (klasa 8) Rio Outbound.
Nie idę daleko od obozu, lecz powoli obławiam każdy wlew i każdy dołek. Na zmianę zakładam pływające imitację susłów i wielkie streamery (20-25cm). Dzieje się niewiele, a ja muszę sporo się gimnastykować aby to latało. Jednak muchy są jakby za ciężkie do tego sprzętu. Łowić się da, ale komfortu wielkiego nie ma. Z drugiej strony może tak ma być, przecież jestem w stanie dosięgnąć każdego miejsca – spokojnie przerzucam rzekę w poprzek. W końcu dochodzę do najlepiej wyglądającego miejsca w okolicy. Wysoka skała po drugiej stronie schodzi pionowo do rzeki. Mój brzeg jest płaski i jestem w stanie brodzić oraz ciskać muchy pod samą skałę. Staram się, aby muchy szły jak najgłębiej, ponieważ jama jest wyjątkowo głęboka.

Najlepsze miejsca są czesane dokładnie i to na różne sposoby
Wiele rzutów i nic. Zmieniam sznur na pływający i zakładam największego streamera z pudełka – prawie 30 centymetrową włosiankę z muddlerowym łbem. Musi to wyglądać karykaturalnie, jakbym ciskał jakąś wielką wiewiórką 🙂
Nagle, w momencie gdy przynęta była już na płytkiej wodzie i powoli przymierzałem się do wyrwania sznura z wody, mam mega walnięcie. Niestety nie utrzymuję linki w dłoni i ryba niczym łódź podwodna gna w kierunku głęboczka. Łapię ponownie za sznur i docinam tajmienia. Podnoszę kij do góry, a ten gnie się aż po rękojeść. Nie daję rady zatrzymać ryby, więc z dużym oporem oddaję linkę. Nagle czuję luz … Czyżby ryba zerwała muchę? Nie, po prostu się wypięła. Nie czuję rozczarowania a jedynie wielką satysfakcję, że udało mi się sprowokować króla do brania na streamera. Łowię jeszcze jakiś czas, ale odczuwam zmęczenie. Postanawiam odpocząć i zakładam małą imitację pijawki. Łowiąc na głębokiej wodzie nie mam nawet brania. Dość szybko dociera do mnie, że w takich miejscach mieszkają władcy rzeki a nie plebs, czyli lenoki. Schodzę kilkadziesiąt metrów niżej na metrową płań z dużymi głazami i od razu zaczyna się jazda. Prawie w każdym rzucie mam branie. Nie patyczkując się podczas holu, spinam dużo ryb, ale i tak łowię blisko 10 lenoków w przedziale 45-50cm. Tego dnia próbuję ponownie ciężkiej artylerii, ale więcej brań już nie stwierdzono. Wracam szczęśliwy do obozu. Niestety mój dobry humor zaburza odpadnięcie podeszwy od jednego z moich wypasionych butów do brodzenia. No to jestem w dupie …

Lenok z oliwkową pijawką w pysku

Powoli wszyscy schodzą się do jurt
Robi się zimno. Temperatura spada poniżej zera. Jest źle – nikt nie złowił tajmienia. Padło natomiast trochę lenoczków.

Marek przoduje w połowie lenoków

Niezbyt duże, ale piękne i … pazerne
Siadamy do kolacji i omawiamy taktykę na jutro. Ja czuję się fatalnie fizycznie, już nie tylko boli mnie głowa i mam katar, ale zaczyna szwankować mi gardło i cały czas leci mi krew z nosa. Na tyle mocno, że mam problemy z oddychaniem. Tej nocy nie mogę zasnąć.
Ranek jak zwykle wita nas rześką pogodą. Wszyscy powoli szykują się na ryby, a ja postanawiam odpuścić. Nie mam w czym brodzić, więc nie byłbym w stanie oddalić się od obozu, ponieważ wymaga to przejścia na drugą stronę rzeki. Pożyczam szydło od Emila i 50 funtową plecionką zaczynam mocować podeszwę do buta. Poza tym dzisiaj i tak nie dałbym rady łowić. Jestem bardzo wycieńczony. Reperowanie idzie na tyle opornie, że mam zajęcie na kilka godzin.

Najlepszy posiłek jaki spożyliśmy nad Delger Moron – prawie „jak u mamy” 🙂

Król Munio I i jego świta 🙂
Wszyscy rozchodzą się w różnych kierunkach po rzece, a Marek z ojcem decydują się na rekonesans wzdłuż pobliskiego dopływu o nazwie Agar. Jak się okazuje to oni najwięcej połowią tego dnia. Co prawda nie trafią na tajmienie, ale złowią bardzo dużo lenoków i do tego kilka pięknie wybarwionych lipieni. Wszystkie ryby, o dziwo, na obrotówki.

Romek dobrze przeszkolił agarskie lenoki, przez następne dni na widok człowieka chowały się w najciemniejszych zakamarkach rzeki

Kolejny bidulek wraca do wody

Lipieniowy odcinek

Wyjątkowo ubarwione i drapieżne kardynały
Po południu część ekipy wynajmuje konie i zapuszcza się daleko od obozu. Co prawda duże ryby nie padają, ale Marek ma około 90centymetrową sztukę na kiju, którą spina pod samym brzegiem.

Lenoki jakby większe
Nie obyło się też bez innego typu atrakcji. Koń Maćka podczas wieczornego powrotu postanawia pogalopować sobie z jeźdźcem na plecach. Sytuacja, co prawda bardzo niebezpieczna, ale z drugiej strony nikt nie potrafi opanować śmiechu, gdy w końcu koń się zatrzymuje. Maćka głos dość mocno niósł się po górach, a okrzyk „ratunku!” będzie mu towarzyszył aż do końca wyprawy, oczywiście wypowiadany przez życzliwych kolegów 🙂
Tej nocy odbywamy naradę, co robić dalej. Delger Moron nie tylko rozczarowuje pod względem tajmieni, ale nie darzy także dużymi lenokami czy lipieniami. Plan wygląda następująco – ja, Karol i Mariusz idziemy w górę rzeki ile tylko się da, Marek, Romek i Emil idą łowić w dopływie, a reszta ekipy schodzi w dół. Pomysł jest ambitny, więc postanawiam się dobrze wyspać. Płuczę sobie nos wodą z solą i kładę się spać na siedząco.

Romek jak zwykle nie odpuszcza

Nasi współtowarzysze z Mongolii dość szybko nauczyli się poławiać lenoki. Kilka dni obserwacji, żyłka plus darowana błystka i to im wystarczyło. Zadziwiające …

W końcu coś smacznego 🙂

Zestaw obiadowy
Po przebudzeniu robię przegląd butów i stwierdzam, że na tak daleki spacer po górskim terenie się nie nadają. Plecionka zapewne się przetrze i będę wracał w skarpetce. Trudno, wbijam się w buty, w których przyjechałem. Są zdecydowanie za małe, żeby czuć się swobodnie w neoprenowej skarpecie, ale nie mam innego wyjścia. Czasem podobno musi boleć 😛
Pierwsze godziny są totalnie jałowe. Jednak w odległości około 7 kilometrów od obozu dochodzimy do wysokiej góry pionowo schodzącej do wody. Widok ten rozbudza wyobraźnie i od raz czujemy przypływ energii. Rozstawiamy się wzdłuż rzeki i bombardujemy drugi stromy brzeg. Trzeci rzut i widzę cień za przynętą. Wpatruję się intensywnie i widzę dwie ryby płynące za woblerem – jedna 70+ druga około 90cm. Szybko zmieniam tempo i podszarpuję przynętę, ale ryby nie reagują. Dopływają prawie pod moje nogi i zawracają. W tym samym momencie Mariusz ma wyjście dobrego 90’aka spod skały, jakieś 40 metrów powyżej mnie. Ta akcja nas nakręca i jeszcze długo łowimy w tym miejscu. Niestety kontaktów więcej nie mamy.

Czekoladowy posiłek
Powoli ruszamy dalej. Co chwila dochodzimy do miejsc genialnych – wlewy, głębokie rynny, jamy – wszystko czego można sobie zamarzyć. Tylko gdzie są ryby? Próbujemy różnych przynęt. Ja nawet zakładam kopyta Relaxa, ale jedynie łowię lenoki. Nagle dochodzimy do odcinka, który na tyle śmierdzi rybą, że przestaję kombinować i zakładam Maas Maraudera. Sprawdzony pierwszego dnia i nazwany „disco mouse” przez Karola 🙂

Piękna kamienista rynna
Przeczucie mnie nie myli, kilka rzutów i fontanna na powierzchni. Jest ! Mały, ale cieszy jak cholera. Hol „ala hlehle” i ryba ląduje na klacie 🙂
71cm szczęścia wraca szybko do wody, a ja siadam na ziemi i zjadam sobie batonika w nagrodę. Odpoczywam na brzegu i patrzę jak chłopaki walczą. Po chwili widzę jak Karol zacina, a jego wędka wygina się w pałąk. Chyba trochę za delikatnie chłopak się z rybą obchodzi. Osobiście zaciąłbym mocniej, a i holował bardziej brutalnie. Po chwili ryba się spina…
Tego dnia zaliczamy jeszcze po mocnym tajmieniowym braniu i wracamy wiele kilometrów do obozu. Mimo choroby czuję się dobrze, humor dopisuje. Co prawda ból przeniósł się już poniżej gardła, ale do zapalenia płuc jeszcze daleko 🙂

Łowić czy podziwiać, o to jest pytanie …

Za każdym rogiem czai się Tajmień

Powrót do obozu

Baranina – ulubione mięso Mariusza
Tradycyjna narada przy kolacji. Decyzja zostaje podjęta – część ekipy wynajmuje konie u miejscowego przewodnika. Przez następne kilka dni będą podążać w kierunku Ułan Tajgi, czyli dalej na północ. Teren trudno dostępny, ale dzięki temu jest szansa na duże ryby. Ja nie czuję się komfortowo na myśl o spaniu w namiocie przy -10 stopniach. W jurcie przynajmniej od czasu do czasu ktoś do ognia dorzuci i dzięki temu jakoś daję radę. Nie chcę kusić losu i postanawiam kurować się w obozie, jednocześnie trzymając kciuki za śmiałków. Oprócz mnie zostają jeszcze Mariusz, Emil i Karol.

Nocne Polaków rozmowy … i jednego Mongoła 🙂

Ruszyli na spotkanie z przygodą
Nowy dzień, nowe nadzieje. Poprzedni pokazał, że ryby są tylko nie bardzo chcą współpracować. Ewidentnie widać, że spotkały się już z człowiekiem. W pewien sposób cieszy mnie to, że jednak miało to wpływ na ich zachowanie. Są nieufne i dużo trudniej je złowić. Może uda się im przetrwać …
Wychodzę z jurty. Rozglądam się – cała okolica pod władaniem tylko czterech wędkarzy 🙂
Jednak dość mocno odczuwamy wczorajszą wędrówkę, więc tym razem postanawiamy dłużej odpocząć, połowić zdecydowanie bardziej rekreacyjnie. Emil z Karolem w okolicach obozu, a ja z Mariuszem w Agarze.

Lenistwo
Biorę muchówkę, a kolega spinning. Dość szybko zauważamy jak ryby zostały popłoszone w ciągu poprzednich dwóch dni. Musimy przemierzyć kilka kilometrów w górę dopływu, aby dotrzeć do nieprzekłutych egzemplarzy. Krystalicznie czysta woda powoduje, że wszystkie sztuki, które były na haku czmychają z daleka. Jesteśmy pełni podziwu wobec skuteczności naszych współtowarzyszy. „Zaszczepili” chyba wszystkie ryby w okolicy. Próbuję łowić na nimfy, ale nic nie działa. Duże, małe, ciężkie, lekkie wszystkie są ignorowane przez lipienie. Zakładam streamera i o dziwo oprócz spodziewanych lenoków, łowię pojedyncze kardynały. Dziwna i nieprzewidywalna to ryba 🙂

Wydłubany przez Mariusza na wirówkę

Ryby nie dopisują, ale widoki wynagradzają wszystko
Mimo, że kilka sztuk zameldowało się na naszych wędkach to szału nie ma, do tego nagle robi się bardzo zimno, pojawia się mroźny wiatr i momentalnie zamarzają nam przelotki. Wystarczy nam wrażeń – wracamy.

Czas wracać do jurt
Na miejscu okazuje się, że chłopaki też nie połowili. Tak bywa. Jutro będzie lepiej.
Musi być lepiej. Udajemy się znowu w górę rzeki, tym razem dodatkowo towarzyszy nam Emil. Trochę zazdrościmy ekipie na koniach, ale z drugiej strony doceniamy komfort pieszej wędrówki. Praktycznie odpuszczamy początkowy odcinek, aby skupić się na jeszcze nie przełowionej wodzie. Dochodzimy w końcu do skały, przy której mieliśmy tyle wyjść tajmieni i jak na komendę wszyscy na raz atakujemy. Nie trzeba długo czekać na pierwsze branie – Karol tarmosi tajmyszkę. Ryba nie jest duża, ale jakby nie patrzeć jego pierwsza, więc łowca aż się trzęsie ze szczęścia. Szybka sesja i książę wraca do swojego królestwa. Co ciekawe, więcej brań nie mamy, mimo że doskonale wiemy o tym jak dużo ryb jest pod tą skałą. Nie pozostaje nic innego jak ruszyć dalej.

Niewiadomo kto bardziej zszokowany – łowca czy ryba?
Robimy kilometr za kilometrem, obławiając sprawnie każdą miejscówkę. Czterech uzbrojonych po zęby wędkarzy czesze bardzo dokładnie wodę, ale ryby pozostają nieczułe na nasze zaloty i powoli motywacja zaczyna zanikać. Dość szybko znajdujemy wytłumaczenie takiego stanu. Praktycznie każde ciekawe miejsce zostało rozdziewiczone, przez naszych kolegów na koniach, a nie taka była umowa. Mieli zacząć łowić dopiero bardzo daleko od obozu, aby zostawić spory odcinek nam. No nic, może nie wszystko skłuli i przepłoszyli 🙂
Dochodzimy do sporego wlewu i długiej rynny poniżej. Miejsce śmierdzi tajmieniem. A jak!
Łowcy szybko zajmują pozycję. Ja dojadam jakieś słodycze i po chwili pakuję się pomiędzy Karola i Emila. Pierwszy rzut pod drugi brzeg, obrót korbką i wielka fontanna. Ja pierdziu, „disco mouse” rządzi! Karol wyciąga aparat i dokumentuje hol. Jednak, mimo emocji, przypomina sobie historie o tajmieniach pływających w parach. Szybko chowa swojego Canona i rzuca obok holowanej sztuki. Co za tupet :))

Tak długo oczekiwana chwila
Po chwili uczestniczymy w podwójnym holu. Ale jazda! Obydwie ryby lądują dość szybko na płytkiej wodzie. Mierzenie bez wyciągania z naturalnego środowiska – 99 i 70+ cm. Fotka i można napawać się sukcesem. Nie dość, że złowiliśmy dwie piękne ryby to na dodatek w tym samym momencie. Kocham wędkarstwo!

Nowa dyscyplina – holowanie synchroniczne

Lubimy to!

Urocza parka (mowa o rybach!)
Wieczorem ustalamy plan na jutro. Mariusz z Karolem wymiękają i nie chcą iść daleko od obozu. Nie dziwię się, też nie czuję nóg. Z drugiej strony nastąpiło cudowne uzdrowienie – zero bólu w klatce piersiowej. Nie mam już, co chwila krwotoków z nosa, a i katar jakby mniejszy. Nie pozostało nic innego jak zaatakować. Przeglądamy mapę z Emilem i postanawiamy tym razem zejść daleko z nurtem rzeki, aż do dwóch małych dopływów.
Dzień jak co dzień. Pobudka, wystawienie zamarzniętych rzeczy na słońce, śniadanie i spacer nad wodę. Mariusz rezygnuje całkowicie z łowienia i idzie pochodzić po górach, Karol za to decyduje się spróbować blisko obozu. Ryby miały kilka dni spokoju, więc brzmi to całkiem rozsądnie.
My za to, mimo że planujemy iść daleko, obławiamy każde miejsce po drodze. Jakieś dwa kilometry poniżej obozu dochodzimy do końca bardzo długiej i wysokiej skały. Miejsce genialne, ale rybą jak do tej pory nie darzyło. Mimo to próbujemy. Już w trzecim rzucie mam branie. Ryba narobiła hałasu i wzbiła fontannę wody, ale się nie zapięła. Podejrzewam, że uderzenie nastąpiło ogonem w celu ogłuszenia potencjalnej ofiary. Próbowaliśmy ją kusić jeszcze przez długi czas, ale nieufność tajmienia wzięła górę i więcej się nie pokazał. Następne kilometry nie obdarzają nas nawet lenokiem (z drugiej strony, czego się spodziewać łowiąc na 20 centymetrowe przynęty). W końcu docieramy do pierwszego dopływu. Jesteśmy rozczarowani jego wielkością. Mimo to miejsce wygląda bardzo obiecująco. 30 metrów powyżej jest spory wlew a poniżej woda jest szybka, głęboka, a na dnie zalegają duże głazy. Obaj z Emilem łowimy z powierzchni. Ja na moją kolorową mysz a kolega na poppera. Mijają kolejne minuty i nic się nie dzieje. Nie może być! Postanawiam zmienić taktykę. Zdejmuję swojego „killera” i zakładam łamanego Salmo Whitefish w kolorze pstrąga. Pierwszy rzut, centralnie w ujście dopływu. Nie zwijam tylko pozwalam woblerowi pracować wachlarzem wzdłuż podwodnego kantu rynny. Nagle czuję potężną siłę po drugiej stronie. Wędka bardzo szybko i jednostajnie wygina się aż po piankową rękojeść. Zacinam, mimo że prawie nie mam zapasu mocy, aby to zrobić. Rozlega się gwizd kołowrotka. Na to czekałem – ryba wyjazdu! Klamot odjeżdża spory kawałek i się zatrzymuję. W tym momencie powinienem dociąć, jednak z emocji zapominam. Ryba prawdopodobnie tylko trzymała przynętę w swoich silnych szczękach i moje pierwsze zacięcie nawet nie przesunęło woblera. Wiadomo co poczułem po chwili … pracującego łamańca w nurcie. Pierwsze myśli, jak zwykle są podobne – może jednak nie spadł, może to taka sztuczka, dopiero widok przynęty pod nogami odbiera nadzieję. Krzyczę do Emila żeby zdjął poppera i założył jakiegoś woblera. Nie zdążyłem się otrząsnąć, a już widzę Emila holującego rybę. Co prawda tajmyszka nie jest okazała, ale jest tą pierwszą, a wiadomo, że tych pierwszych się nie zapomina 😉

Ta pierwsza i niezapomniana …
Powoli idziemy w kierunku następnego dopływu. Mamy do przemierzenia jeszcze kilka kilometrów po skałach. Nogi zaczynają mi coraz bardziej ciążyć, a Emil sprawia wrażenie jakby włączył dodatkowy napęd. Cieszę się, że w końcu udało mu się pojmać upragnioną rybę. Ciągnę się za nim jakieś 100 metrów, ale miejsc jest tyle, że nie ma to wielkiego znaczenia kto idzie pierwszy. Co po chwili zdaje się potwierdzać nieduży tajmień, który wali z impetem w mojego Whitefisha. Ryba nie ma 80 cm i dość szybko ląduje na wodzie do kostek. Pojedyncza bezzadziorowa kotwica pozwala mi momentalnie i bezproblemowo wypiąć zdobycz. Tak więc, młodzieniec szybko wraca do swoich na swoje rewiry. Taka mała nagroda pocieszenia po spiętym olbrzymie.
W końcu docieramy do upragnionego dopływu, który okazuje się ledwo widocznym ciurem. Nie spędzamy, więc przy nim dużo czasu tylko obławiamy pobliskie dołki, ale jedyne ryby, jakie chcą współpracować to lenoki. Jeden, niespełna 50cm, wiesza mi się na 19 centymetrowym łamańcu. Nie wiem czy polował, czy chciał odbyć tarło …
Po powrocie okazuje się, że Karol tuż przy obozie złowił ponad 70centymetrowego tajmienia i spiął większego po dłuższej walce. Tak, więc następny udany dzień zaliczony. Można spokojnie kłaść się spać.
W obozie czeka na nas już pełny skład. Chłopaki wrócili z wojaży na koniach. Miny, mają nietęgie. Jedynie Maciek się uśmiecha, ponieważ pojmał swojego upragnionego króla rzeki. Jak to powiadają do trzech razy sztuka i w jego przypadku się sprawdziło. Trzeci wyjazd i w końcu wymarzona ryba.

Maciek i jego wymarzona ryba
Pozostali nie mieli tyle szczęścia. Wszyscy zgodnie twierdzą, że przewodnicy nie zrozumieli zupełnie o co chodzi i zamiast dotrzeć do niedostępnego odcinka rzeki to wzięli ich bardziej na wycieczkę krajoznawczą. Co prawda była to niezapomniana przygoda, ale zabrakło celu głównego – ryb. Z dodatkowych atrakcji poznali rodzinę, mieszkającą wysoko w górach, jedli dziwne rzeczy, a mimo to nikt się nie pochorował, spali na ziemi w małym namiocie przy dużym mrozie, przejechali na koniach wiele kilometrów i to w trudnym terenie. Jednak te niedostępne rejony okazały się dość częstym miejscem ekstremalnych wycieczek wędkarskich. Drugiego dnia chłopacy napotkali czesko-niemiecką ekipę moczykijów na koniach. Napotkani wędkarze byli tak wystraszeni nieoczekiwanym spotkaniem, że nawet nie chcieli nawiązać kontaktu. Prawdopodobnie nie czuli się komfortowo przebywając w zamkniętej strefie bez zezwolenia. Nie obyło się też bez mało przyjemnych zdarzeń. Koń, który poniósł Maćka kilka dni wcześniej, pozostawał bez jeźdźca, ponieważ nikt nie odważył się go dosiąść. Załadowano więc na niego bagaże, co wydawało się najbezpieczniejszą opcją. Niestety podczas przedzierania się zboczem górskim jedna z aluminiowych tub uderzyła o skałę, co wystraszyło to „bardzo inteligentne stworzenie”. Przewodnik próbował zatrzymać konia, ale ten zrzucił go na skały. Wyglądało to źle. Wszyscy szybko dotarli do nieruszającej się postaci. Na szczęście nie stało się najgorsze, ale jednak stan zdrowia Mongoła nie był dobry. Mimo swojej wrodzonej twardości, sam przyznał, że jest źle. Najbliższe dni przeżył na środkach przeciwbólowych, którymi faszerowali go członkowie ekspedycji. Na widok pleców i żeber nieszczęśliwego jeźdźca kilku osobom zrobiło się słabo … Mimo złego stanu zdrowia udało się powrócić do obozu.

Koń też czasem musi się napić

Wojtek nie rozstawał się z muchówką

Munio jak zawsze „pozytywny” 🙂

Obóz

Zasłużony odpoczynek

Dzieci z gór (brzmi jak tytuł horroru klasy B)
Ostatni dzień nad Delger Moron przywitał nas znacznym ochłodzeniem i prószącym śniegiem. Jednak to nie miało prawa nas zniechęcić, w końcu to już finisz. Ekipa jeźdźców postanowiła nie odpuszczać i udali się na koniach w dół rzeki, w okolice dopływów, które eksplorowaliśmy z Emilem. Natomiast ja i Karol ponownie idziemy w górę rzeki, ale tym razem postanawiamy skupić się na odcinku, który ostatnio omijaliśmy. Ja już jestem spełniony spinnigowo, więc biorę jedynie muchówkę. Robimy kilka kilometrów, ale jedynymi rybami jakie udaje się nam złowić (a w zasadzie Karolowi), są lenoki. Ja nie odpuszczam i łowię na grubo, czyli na latające wiewiórki 🙂

Częsty widok na naszej drodze
Dochodzimy do dużego wlewu, w którym Marek spiął 90’aka kilka dni temu. Nie spodziewamy się tam ryb, ponieważ był już on obławiany wiele razy, ale skoro już tu dotarliśmy…
Nagle Karol pod nogami widzi dostojnie przepływającego olbrzymiego tajmienia. Ryba ma grubo powyżej metra. Na nic zdaje się podrzucanie woblera pod pysk. Olbrzym spokojnie płynie w górę rzeki i znika w głębinie. Jednak jak zawsze w pobliżu kręci się partner, co kolega skrzętnie wykorzystuje i łowi niespełna 70 centymetrową tajmyszkę. Ja stoję około 50 metrów powyżej i liczę na to, że jest to wędrujące stado, które zaraz dopłynie do mnie. Nagle widzę dwa duże cienie na płyciźnie. Chowam się za olbrzymim głazem i ciskam przynęty powyżej stanowiska ryb. Jednak ciężko rzucać ciężką muchówką nie wykonując widocznych ruchów. Ryby mnie zauważają i szybko się oddalają. Liczę na to, że nie spłoszyłem całego stada i udaję się kilkadziesiąt metrów w górę rzeki. Postanawiam spławiać muchę z nurtem, prosto we wlew. Na próżno, kilkanaście minut czesania i zero efektów. Przechodzę na drugą stronę i przez najbliższą godzinę obławiam miejscówkę wszystkim co się da, praktycznie pod każdym kątem.
W końcu zdaję sobie sprawę, że nic z tego nie będzie i postanawiam podążyć w dół rzeki za Karolem. Przez ten czas musiał się mocno oddalić. Schodzę kilkaset metrów, aż do następnego wlewu i zaczynam zabawę z „pływającym susłem”. Nie spodziewam się już brań, gdy nagle wielki rybi łeb wynurza się z wody, zgarnia „wiewiórkę” z powierzchni i robi świecę! Zacinam, gdy ryba jest w powietrzu. Po chwili ryba wykonuje następny skok i następny i następny. O w mordę jaki zawodnik! No tak, byłoby za pięknie, gdybym na koniec wyjazdu walnął taką rybę na muchę z powierzchni. Po jednym ze skoków tajmień się wypina. Nogi mam jak z waty, ale mimo wszystko jestem przeszczęśliwy – właśnie po to tu przyjechałem. Mega emocje. Siadam na kamieniu i odpoczywam. Przypomina mi się pierwszy dzień nad rzeką i momentalnie odzyskuję wigor. Ich musi być tu więcej! Jednak to było ostatnie branie, jakie miałem nad Delger Moron. Czekała nas jeszcze kilkukilometrowa wędrówka do jurt i można było zacząć pakować się na jutrzejszy wyjazd …
(Tego dnia nikt nie złowił tajmienia)

Co wydarzyło się dnia pierwszego?
Siedzę przy jurcie. Nie czuję się dobrze, ale nie chce mi się spać i powoli zaczynam się nudzić. Wszyscy pobiegli nad wodę. Obserwowałem łowiących w rynnie obok obozu, ale niewiele się działo. Wyjechało jedynie kilka niedużych lenoków i powoli wszyscy zniknęli gdzieś w dole rzeki. Jedynie Romek kręci się w pobliżu.

Marek zameldował się nad wodą jako pierwszy
A co mi tam, porzucam sobie chwilkę.
Powoli składam zestaw. Kijek Greys G-Series do 100g, mocna i dość miękka wędka. Idealna na duże łososiowate. Postanawiam łowić na plecionkę 30lb plus ponad metrowy przypon z fluorocarbonu o średnicy 0.7mm. Power Pro jest bardzo nieodporna na przetarcia, a rzeka jest wybrukowana kamieniami, stąd taka końcówka zestawu. Zestaw mocarny, a i wiara w niego dość znaczna, co pozwala mi nie patyczkować się podczas holu.
Staję nad wodą i robię głęboki wdech. Staram się łapać każdą chwilę. Jestem w wymarzonym miejscu i zaraz oddam pierwsze rzuty. Życie jest piękne!

Wlew i głęboka rynna poniżej
Zakładam łamańca Salmo Whitefish i powoli przesuwam się w dół rzeki oddając, co chwila rzut pod drugi brzeg. Kątem okaz zauważam jakiś ruch pod moimi nogami. Patrzę w dół i niedowierzam – dwie wielkie ryby defilują mi przed twarzą. Delikatnie przepuszczam przynętę kilka razy w ich pobliżu, ale nie reagują tylko majestatycznie płyną w górę. Zaczynam się zastanawiać, czy to nie są jakieś omamy, przecież mam gorączkę.
Z daleka rękami pokazuję Romkowi jak wielkie ryby widzę i wskazuję palcem na miejsce. Chyba jednak nie zrozumiał, ponieważ tylko kiwnął głową. A może po prostu uważa, że to zwidy związane z moim stanem 🙂
Oddalam się od brzegu, siadam na kamieniu i zaczynam myśleć. Postanawiam dać rybom odpocząć od mojego widoku, a następnie zaatakować nie zbliżając się do wody. Poza tym wpadam na dziwny pomysł i wyciągam Maas Maraudera z pudełka. Przynęta, którą chciałem przetestować podczas nocnych połowów, a tu słońce nade mną i środek dnia.
Po kilkunastu minutach oddaję rzut pod drugą stronę. Dwa obroty korbką i widzę lej na powierzchni. Zacinam, nie czując szarpnięcia i … jest ! Wędzisko się wygina, a ryba w szybkim nurcie prze w dół rzeki. Macham do Romka, który szybko zjawia się z odsieczą. Od razu tłumaczę mu, o co chodziło z tym moim dziwnym machaniem rękami i pokazywaniem na wodę. Jesteśmy zdumieni tą sytuacją. Ryba, mimo że waleczna, nie ma zbytnich szans na tym zestawie i szybko ląduje w naszych rękach. Pomiar i już może odpływać – 92 cm. Rzadko mi się to zdarza, ale tym razem emocje biorą górę i muszę sobie krzyknąć z radości !

Pierwszy tajmień
Zadziwiam kolegę tym, że złowiona tajmyszka to raczej mniejsza z parki. Stajemy nad brzegiem i zaczynamy rzucać. Nie musiałem długo czekać – mam branie natychmiast. Patrzę w bok i widzę olbrzymie oczy Romka. Taaak, nie tylko ty jesteś w szoku, ja też nie wiem co się dzieje! Ryba jest większa i jazda znacznie ostrzejsza, ale nie po to mam taki zestaw, żeby przedłużać hol. Dwie minuty i Romek cyka następne fotki. Ryba ma 107 cm. Szok!

107 centymetrowa ślicznotka
Ponownie rzucamy, ale teraz ze zdwojoną energią. Mija kilka minut, podczas których nic się nie dzieje. Stwierdzamy, że pewnie to właśnie była widziana parka i już nie ma tu dalej czego szukać. Romek schodzi niżej, a ja kładę się na kamieniach i odpoczywam. Gdy udaje mi się zebrać myśli postanawiam jeszcze oddać kilka rzutów. Nie czekam długo, aby zobaczyć kolejny wielki lej na wodzie. Jestem zaskoczony nie mniej niż wcześniej. Jest ich tu więcej? Ryba jest waleczna, ale zamiast wykorzystać nurt, robi jedynie młyn na powierzchni, więc dość szybko i bez większych problemów mam ją na brzegu. Minimalnie ponad 100 cm szczęścia. Kolega jest za daleko, aby go wołać, a niestety nie widzi mojego machania. Ustawiam więc samowyzwalacz i cykam fotki. Po chwili wypuszczam rybę i sprawdzam zdjęcia. Niezły zonk. Autofocus złapał kamień, na którym ustawiłem aparat i nic nie wyszło. „Kocham” zdjęcia robione w ten sposób 🙁
Postanawiam dalej obławiać tę tak bardzo hojną miejscówkę. Po jakimś czasie mija mnie Maciek. Opowiadam mu, co się stało i zapraszam, aby stanął obok mnie. Maciek chwilę rzuca, ale powoli oddala się w dół rzeki. Ja za to przesuwam się w górę. Zbliżam się do wlewu. Woda tutaj jest znacznie szybsza i bardziej wzburzona. Powierzchniowa przynęta wręcz skacze po falach … co czyni branie tajmienia jeszcze bardziej efektownym. Tak, to była piękną i zarazem bardzo mało subtelna zbiórka! Zacinam i kolejny klocek buja się na moim zestawie. Wołam Maćka i jednocześnie macham do niego ręką. Maciek pokazuje, że wszystko widzi, ale nie przerywa łowienia. Szkoda … przydałyby się fajne fotki podczas holu. Ryba walczy bardzo dynamicznie, częściowo pomaga jej w tym nurt. Nie pozostaje mi nic innego jak wyciągnąć ją na spokojną wodę. Tam nie ma nic do powiedzenia i już mogę ją wypinać. Tu pojawia się problem. Tajmień zassał głęboko, a zadziorowe kotwice mocno wbiły się w kościstą paszczę. Szczęśliwie udaje mi się wypiąć tylną, ale przednia siedzi na zewnętrz w bardzo grubej kości. Doginam jakoś zadzior i udaje mi się oswobodzić rybę, ale jest bardzo zmęczona. Szybki pomiar (102 cm) i postanawiam wypuścić rybę bez zdjęć. Reanimacja trochę trwa ale w końcu tajmień odpływa … uff.
Staję ponownie nad wodą. Rzut i branie. Parskam głośnym śmiechem. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Zresztą nie słyszałem, żeby komuś innemu się zdarzyło. Król za królem melduje się na moim zestawie. Tym razem akcja jest bardzo szybka – „zaledwie” 90 centymetrowa ryba szybko wraca do wody. Nawet nie próbuję wołać kolegi.
Na następną sztukę musiałem poczekać troszkę dłużej, czyli oddać kilka rzutów :))
Tym razem od razu wyczuwam, że przeciwnik jest większy. Do tego hol wygląda inaczej niż w przypadku poprzednich tajmieni. Ten nie tylko pięknie wykorzystuje nurt, ale też popisuje się kilkoma świecami i saltami, co przy jego masie robi kolosalne wrażenie. Odgłosy, niczym cegły lądujące w wodzie, rozchodzą się po górach. Jednak to co efektowne nie zawsze jest efektywne. Każdy skok o co najmniej metr przybliża rybę do mnie. Na koniec mimo ostrego młyna, ślizgiem wyciągam ją na wodę po kostki. Dopadam do ryby i wyciągam 108 centymetrową kupę mięśni na brzeg. Znowu przynęta siedzi na dwóch kotwicach. Tylną szybko wypinam, ale przednia przebiła bardzo grubą kość. Nie mam czym jej przeciąć, a próby wyjęcia zamęczą rybę. Szybka decyzja – rozginam kółko łącznikowe i pozostawiam kolczyk wbity na zewnętrz pyska ryby. Przeżyje. Znowu fotki z samowyzwalacza i ryba znika w głębinie Delger Moron.

Najwaleczniejszy ze złowionych tajmieni
Rzucam jeszcze jakiś czas, ale chyba już nie wierzę, że coś się jeszcze wydarzy, a jak wiadomo bez wiary nie ma wyników. Wracam do jurty. Zjadam jakiegoś batonika i wypijam piwo. Wieści szybko się rozchodzą i przyciągają Karola do obozu. Wychodzimy przed jurtę i pokazuję mu, gdzie wszystko się wydarzyło. Kolega schodzi nad wodę i zaczyna rzucać woblerami. Postanawiam pokazać mu, na co tak połowiłem i jak prowadziłem przynętę…
Hmmm wydawało mi się, że coś wielkiego płynęło, za moim wabikiem. Oddaję, więc identyczny rzut, ale inaczej prowadzę przynętę, dodatkowo zmieniam co jakiś czas tempo. Tuż przy samym brzegu znikąd pojawia się cień, ale tym razem od razu atakuje. Znowu patrzę w bok i widzę wielkie oczy kolegi – bezcenne. Ryba jest wielka, ale agresją nie dorównuje poprzedniemu klamotowi. Trochę zamieszania podczas podbierania i po chwili cieszę sie jak dzieciak 🙂
Niestety tak jak wcześniej przynęta jest głęboko połknięta. Na szczęście wyjątkowo łatwo udaję się wypiąć wszystkie kotwice. Tajmień okazuje się największą rybą wyjazdu – 111 cm. Po wypuszczenie siadam z kombinerkami nad moją „dysko-myszą”, zdejmuję tylną kotwiczkę, a w przedniej usuwam zadziory. Do końca wyjazdu łowię już tylko na przynęty uzbrojone w ten sposób.

Ryba genialna … zdjęcie zdecydowanie nie 🙂
Cała ta akcja trwała niecałe dwie godziny – dwie godziny, które dostarczyły mi niezapomnianych wrażeń na całe życie. Tego nie da się zapomnieć i wiele razy jeszcze będę wspominał brania z powierzchni czy latające wielkie ryby.
Jednak to nie był koniec tego dnia. Odpocząłem chwilę, a następnie dałem się wyciągnąć Karolowi na wycieczkę w dół rzeki. Postanowiliśmy dokładnie obłowić jamy przy pionowych skałach. Już początek pierwszej skały obdarzył mnie widokiem tajmienia płynącego za moją przynętą. Zawołałem Karola, który łowił w tym czasie na poppera obklejonego futrem. To był dobry pomysł, ponieważ kolega ma branie w pierwszym rzucie, ale ryba się nie zacina. Kawałek niżej do wychodzącego na płyciznę Maraudera wyskakuje spory tajmień, ale jedynie uderza w niego ogonem (przynajmniej ja tak to widziałem). Bryzg wody i zero szarpnięcia. Schodzimy dalej. Puszczam kolegę przodem, ponieważ ja już jestem wręcz przełowiony. Dochodzimy do niezbyt głębokiej prostki. Nie rokuje ona wielkich nadziei, ale może wieczorem coś wyszło na taką wodę. Karol jednak ją odpuszcza i szybko udaje się w kierunku następnych skał i dołków. Ja staram się w miarę dokładnie obłowić to teoretycznie nieciekawe miejsce. Nie czekam długo na branie i po chwili nieduży tajmień walczy po drugiej stronie linki. Ryba w kilka sekund jest pod moimi nogami. Łapię ją za kark i szczypcami jednym ruchem wypinam kotwiczkę. Bezzadziory, to jest to!
Przyspieszam krok, aby pochwalić się przed kolegą kolejną rybą. Staję kilkanaście metrów powyżej i opowiadam co się stało, cały czas rzucając moją myszą w kierunku dużego dołka. Nagle czuję mocne kopnięcie, jednocześnie obserwując dużą fontannę wody przed twarzą Karola. Huk też jest na tyle znaczny, że Karol aż podskakuje. Niestety na tym koniec. Ryba się nie zacięła. Trudno, nie zawsze jest dzień dziecka, jak to powiadają. Tego wieczoru już nic więcej się nie wydarzyło, przynajmniej nic o czym bym wiedział 😛
Aaaa zaraz zaraz, zapomniałbym. Po powrocie do obozu okazuje się, że nie ma jurt – miały dotrzeć kilka godzin przed zachodem słońca. Jednak, czas w Mongolii to zupełnie inny wymiar niż ten znany nam Europejczykom, więc generał ze spokojem w głosie oznajmia nam, że pewnie będą jutro i żebyśmy się nie martwili, ponieważ ma namioty. Po chwili liczba mnoga zmienia się na pojedynczą i do tego dość mizerną – trzyosobowy pseudonamiot. Kilka osób może się zmieści, ale na pewno nie wszyscy. Widzimy spokój na twarzy naszego przewodnika, ale od jakiegoś czasu takie oblicze jeszcze bardziej nas niepokoi. Jednak generał wyjmuje asa z rękawa – kto chce może jechać z nim do pobliskiej jednostki wojskowej, aby przenocować w koszarach. Grubo!
Droga okazuje się dość sporym wyzwaniem, jednak co to dla naszego szalonego kierowcy, którym jest żona generała. Musimy przejechać kilka strumieni i małych rzek. Co jakiś czas potężnie uderzamy w jakiś głaz, co łączy się z jękiem byłego wojskowego i śmiechem jego kobiety. Urocze :)))
Pobyt w koszarach okazał się dość ciekawym doświadczeniem. Naocznie mogliśmy zobaczy jak ważna osobistością jest nasz przewodnik. Nie tylko dosłownie przy nim biegano, ale ugoszczono nas przednie. Nawet jedzenie było jakieś takie mało mongolskie. Z perspektywy czasu myślę, że musieli się spodziewać jego ewentualnej wizyty i dobrze się do niej przygotowali. Do tej pory zastanawiam się, gdzie spali żołnierze, ponieważ koszary zostawili do naszej dyspozycji. Ktoś nawet zażartował, że muszą nas w tej chwili szczerze nienawidzić 😛

Mistrz kierownicy ucieka
Nadszedł czas odjazdu, żegnamy się z Delger Moron. Szybkie śniadanie, zwinięcie obozu i start w kierunku jeziora Ogii Nuur. Generał zapewnia nas, że dotrzemy tam w 8 godzin, czyli akurat aby się wyspać przed następnym dniem, w którym zamierzamy ostro przećwiczyć tamtejsze okonie i szczupaki. Tylko ten wyraz twarzy naszego przewodnika … chyba powoli zaczynamy rozróżniać, kiedy „tak” znaczy „tak”, „może”, „nie mam pojęcia”, „łueeeee?”.

Składanie jurt

Czas najwyższy na wyjazd – pogoda się psuje
Odsuwamy europejski pesymizm na bok i wyruszamy. Szybko okazuje się, że przeczucia nas nie mylą. Na miejsce prowadzi jeden z naszych przewodników, nazywany „Dzikiem” (ze względu na swoją posturę i mało potulny wygląd). Generał twierdzi, że facet doskonale zna drogę i bez problemu zaprowadzi nas na miejsce. Patrzymy na gościa i już wiemy, że chyba dzisiaj nie dotrzemy nad jezioro…
Świeżo mianowany dowódca ekipy bardzo wczuł się w rolę i mknie niczym szatan przez step. Tylko trasa wygląda co najmniej dziwnie. Wyprzedza nas o kilka kilometrów, by po chwili pojawiać się z naprzeciwka gnając w przeciwnym kierunku. Co jakiś czas robimy przystanki i zauważamy, że ukradkiem wspomaga się alkoholem – nie wiemy czy to ma pomóc w odnalezieniu drogi, czy może dodaje mu odwagi.
Na jednym z postojów Dzik, swoją drogą były zapaśnik, próbuje wciągnąć Bartka w zabawę, czyli mongolskie zapasy. Kolega daje do zrozumienia, że jednak nie bardzo go to bawi. Po chwili przewodnik wyładowuje nadmiar energii na jakimś błąkającym się psie … aj, słaby klimat.
Zapadają ciemności. Zgodnie stwierdzamy, że nie jesteśmy już w dupie ale w jakimś jelicie cienkim :/
Generał się pyta, czy nie chcielibyśmy przenocować w pobliskiej jurcie. Lekko podirytowani stwierdzamy, że jesteśmy gotowi jechać bez przerwy byleby dotrzeć na miejsce. I tak wyglądała reszta drogi…
W końcu po ponad 20 godzinach jazdy docieramy nad jezioro. Co prawda kilkanaście kilometrów od kempingów, ale nikt nie ma siły narzekać. Przewodnicy załatwili jakiś nocleg u wystraszonej starszej kobiciny. Umieramy z głodu i pragnienia, ale jedyne co nam zostało to piwo. Dobre i to 🙂
Rano nie jesteśmy w stanie się obudzić i dość późno startujemy w kierunku kempingów, aby wynająć łódki i jurty na noc. Tam czeka nas następna niespodzianka – sezon się skończył i wszystko jest pozamykane a łajby dawno ściągnięto z wody. Nie poddajemy się i jedziemy w około co chwila pytając o środki pływające. W ten sposób udaje nam się zebrać 3 łodzie oddalone od siebie po parę kilometrów. Wracamy do ostatniego czynnego kempingu i zamawiamy obiad – zupę rybną.
Widzę małe poruszenie i zaskoczenie w restauracji. Wychodzę na zewnątrz i widzę jak dwóch Mongołów pakuje się do łódki. Czyżby wypływali po ryby dla nas? No bez jaj :)))
Oczywiście nie myliłem się. Okonie musieli, wyjąć z sieci mocno oddalonych od brzegu, sprawić je i jeszcze ugotować zupę, którą zamówiliśmy. Jednak głód i tak nie pozwoliłby nam na łowienie. Jesteśmy skazani na długie czekanie.

Okonie prosto z siatki
Najedzeni szybko wyruszamy na łowy. Nie pozostało nam dużo czasu. Może 2 godziny …
Jednak nic nie jest proste w tym kraju. Bartek z Maćkiem wynajmują łódź z właścicielem na pokładzie (nie było innej opcji). Koleś niby miał za zadanie wiosłować, a chłopacy łowić, ale najpierw nie chciał pływać tam, gdzie klienci sobie zażyczyli, a później stwierdził, że wiatr jest za duży i zarządził koniec „rybałki”. Niestety nie było opcji pozostawienia go na brzegu, czy … utopienia 🙂
Ja, Mariusz i Karol wynajęliśmy dużą aluminiową łódź, która przypominała motorówkę, a nie łajbę wędkarską. Otrzymaliśmy dwa króciutkie wiosełka jak do kanadyjki i … to nas zabiło. Nie byliśmy w stanie płynąć pod wiatr.

Chłopaki mieli fart i trafiła im się łódź w wersji de luxe 🙂
Początkowo ja i Karol stanowiliśmy napęd jednostki, a Mariusz w tym czasie zdążył złowić 2 duże okonie i pięknego 98 centymetrowego szczupaka. Szybka akcja, bardzo szybka. Po chwili ja z Karolem mamy okazję porzucać. Jestem uparty i mimo, że ryby reagują jedynie na obrotówki, próbuję kusić je na gumy, jerki i woblery – nic. Karol w tym czasie łowi okonia 40+ i ma odprowadzenie ponadmetrowej mamuśki.

Ach ci łowcy salmonidów – musiałem podbierać i pozować do zdjęcia z nieswoją rybą. Czyżby miała za wielkie zęby? 🙂

Standardzik 🙂
Na drugiej łodzi (Emil, Marek, Romek) też łowią okonie i ładnego szczupaka – wszystko na wirówki. Pękam … zakładam śmigło w rozmiarze 6 i już w pierwszych rzutach mam okoniowe brania, a po chwili łowię 70 centymetrowego cętkowanego drapieżnika.
Większość okoni przekraczała 40 centymetrów

Następny amator wirówek

Nagle pojawia się spora fala na wodzie i brania momentalnie ustają. Próbujemy jeszcze jakiś czas i wracamy po ciemku do obozu. 20 godzin jazdy by połowić troszkę ponad godzinę – możliwe tylko w Mongolii 🙂
Jemy kolację i idziemy spać do jurt. Czeka nas jeszcze daleka droga do domu …

W stepie nie ma drzew, a więc trzeba było znaleźć alternatywne źródło ogrzewania – końskie odchody

Samochód kierowany przez panią generałową w końcu wymiękł

W międzyczasie uzupełnialiśmy brak płynów

Znajomy most
Jakoś udało nam się przetrwać drogę powrotną i nawet znalazł się jeden dzień na zwiedzanie Ułan Bator.

Świątynia w Karakorum- dawnej stolicy Czyngischana

Atrakcje przed świątynią

Targowisko w Stolicy

Swojskie towary
Wyjazd, według mnie, był wyjątkową przygodą. Udało mi się zrealizować wszystko to, o czym marzyłem w kontekście Mongolii. Czy kiedyś powrócę do tego kraju? Myślę, że tak – powspominać, nacieszyć oczy niesamowitymi widokami, poczuć czas biegnący inaczej, a także posłuchać opowieści o stworzeniach, które dawno temu władały mongolskimi rzekami – opowieści o legendarnych tajmieniach …

Tekst i opracowanie: Daniel Celeda