Musiały upłynąć dwa lata wody w Szyszchidzie nim go znowu zobaczyłem, nim tajga znów zdołała zatruć moje serce kolejną dawką siebie. Zatruć bo w Polsce nie pozwala przestać myśleć o sobie. Wszystkie zmysły znów porwał zielony czar. Węch czeka zapachu cedrowego igliwia, słuch szumu modrzewiowych koron, wzrok płomieni ogniska. Nie ma dnia bym nie budził się, nie zasypiał nie myśląc o niej. Tajga – Pani mego serca.

Długo, stanowczo za długo musiałem tęsknić za tym stepowym wiatrem.

Gościnność mongolskiej jurty znów zaczęła rozpieszczać nasze zmysły przyzwyczajone do gościn, tzw. „ą,ę”

Wielokrotnie spostrzegaliśmy suszące się sery twarogowe pod sklepieniem jurty. Ich stopień twardości porównywalny jest z płytą chodnikową

„Krokodyli grzbiet”

Oddech ośnieżonych gór skutecznie wabił nas coraz bardziej by opuścić gościnny, wiosenny step i podążyć dalej na północ

Duchy owoo miały zapewnić pomyślną podróż

Przyszło nam ponownie pokonywać coraz to nowsze brody…

… zniszczone mosty…

by w końcu dotrzeć do mongolskich górali i poprosić o pomoc w przyrządzeniu odpowiednich tajmieniowych przynęt. Myśliwy z ustrzelonym susłem

Zestaw Adama Słodowego – „zrób to sam”:)

Niestety to co przynosi cywilizacja dotarło i tu. Początkowo takie widoki wywoływały uśmiech na naszych twarzach, później zdałem sobie sprawę, że wydzierają coś brutalnie z dziewiczego krajobrazu

Przed podróżą w knieję należało dobrze przestudiować mapy. Najlepsze okazały się rysowane kredkami przez samych Mongołów, którzy by je sporządzić wspinali się wysoko w góry

Przeprawa przez Szyszchid. Jak zawsze właśnie tu zaczyna się prawdziwa przygoda. Na środku rzeki zostaje chłopięcość, zaczyna dominować hemingway’owski hart ducha

Oczywiście konie również musiały się przeprawić

Dzielnie zniosły tą przeprawę

Na drugim brzegu witały nas kosaćce…

chwilę potem jaskinia Yeti

Tajga zaczynała znów czarować

Czar udzielił się również Szerszeniowi:)

Pierwszy obóz. Pod Ałak-hat – „łaciatym kamieniem”. Mistyczne miejsce, wymuszające w rozmowach szept, w uśmiechach nutę niepewności a przed snem rozmowę z duchami

Mongołowie będąc w tajdze nie potrzebują wiele

Suszące się na słońcu jelenie mięso

Uwierzcie mi – nie chcielibyście w tradycyjnym mongolskim siodle spędzić chodźby pięciu minut. Chyba, że niemiłe wam wasze przyrodzenie

A gdy ruszyliśmy dalej, przyszło nam mijać arcymalownicze strumienie, których brzegi porastały gęste krzaki różaneczników

Trudy podróży wielokrotnie zmuszały nas do krótkich postojów, czy to by poprawić popręgi, juki bądź dokonać niezbędnej przecinki pośród gęstwiny drzew

Koń zostawiony samotnie w tajdze dostaje szału. Prawie natychmiast gdy z jego pola widzenia znikną inne wierzchowce bądź jeźdźcy ciszę tajgi przeszywa przerażające rżenie wystraszonego zwierzęcia

Podejścia pod górę nie należały do łagodnych

Ale gdy już weszło się na górę widoki z reguły zapierały dech w piersi, jak ten na Ałak-hat

Wysokie szczyty porastała roślinność tundry wzbogacona licznymi tu białymi rododendronami

Jedenaście godzin w siodle aż do późnej nocy, ale miało to też swój urok

Wielokrotnie rozbijaliśmy obóz już w całkowitych ciemnościach, nie wiedząc jak wygląda okolica wokół. Rano po wyjściu z namiotu wielokrotnie doznawaliśmy olśniewającego zaskoczenia, jak tamtego poranka na terytorium starego niedźwiedzia na „Górze tysiąca jezior”

Napełnialiśmy tu nie tylko manierki. Zmysły także.

By tu jednak dotrzeć musieliśmy się nieźle namęczyć. Trudy podróży widoczne były także na koniach. Ta rana należała do łagodnych, w najgorszej widziałem pracujące ścięgna

Jadąc dalej napotykaliśmy również rzeki kamieni, uchodzące dalej do samego Szyszchidu

Czekała nas jednak jeszcze przeprawa przez górskie bagna…

… i łąki miliarda kwiatów hipnotyzujących swym zapachem…

… aż w końcu dotarliśmy do „przełęczy wiatrów”

Lej sypkich kamieni, którym mieliśmy zejść wraz z końmi w wąwóz strumienia uchodzącego do Szyszchidu był pierwszą rzeczą, która tak na prawdę miała mnie wystraszyć

Należało jedynie pamiętać by prowadząc konia nie dopuścić by znalazł się powyżej człowieka. Mógł się przewrócić i zsunąć porywając pechowca poniżej. No chyba, że pozowało się do zdjęcia:)

Mi jednak nie przychodziła do głowy myśl o pozowaniu. Marzyłem by jak najszybciej znaleźć się na dole tej parszywej góry

Gdy w końcu dotarliśmy na dno wąwozu dalsza droga wydawała się pestką, niestety końskie kopyta wyraźnie sobie nie radziły z kamiennym podłożem

Zaczęliśmy wypatrywać oczek lipieni

W końcu musieliśmy pokonać sam strumień, który uparcie dąrzył by przewrócić konie…

… podobnie jak dąrzył przewrócić te drzewa

W podróży bardzo pomocne okazały się Burcyki – mongolski odpowiednik tolkienowskiego lembasa. Przy tym zdjęciu dziewczyny z reguły piszczą: „Wow! Sucharki jak sucharki, ale w woreczku Luis’a Vuitton’a!!!”:)

Po dotarciu do głównej rzeki powitała nas fenomenalna rójka chruścika. Woda się gotowała

Następnego dnia dobraliśmy się lipieniom do skóry (łuski). Płetwy miały wyszyte klejnotami

Adsuru, nasz mongolski przewodnik muchówkę miał pierwszy raz w dłoni

Szerszeń jak zwykle fantastycznie zaklinał hariusy. Ryby aż fruwały w powietrzu

Wieczorem zaś zaczęła się pora na potwora. Szerszeń wyciągał tajmienie jednego po drugim. Ja „na dzieńdobry” straciłem pięć metrowych ryb. Pech nie omijał również Krzyśka

Radości nie było końca, zazdrości również. Wielki tajmień. 130cm

A rzeka wydawała się równa i nieciekawa. Jednak uciąg miała zabójczy. Ryby brały i pruły natychmiast w nurt. Tam było już po zabawie

Najpierw dostrzegłem jak woda się kotłuje i w powietrze uciekają w popłochu czterdziestocentymetrowe hariusy. Pierwszy rzut bez efektu. A gdy woblera zciągałem po raz drugi wyskakujące lipienie pokazały mi skąd wielka ryba ruszyła do przynęty. Gdy wzięła nastała seria amatorskich błędów. Ale udało się. Nie zasłużyłem na to trofeum. Ale czy to ważne. Rekord pobity. Ryba jeden profil miała jasny, drugi ciemny. Świadczyło to, że faktycznie żyła przyklejona do stromej góry. Jeden bok rozjaśniało słońce, podczas gdy drugi znajdował się w nieustającym cieniu. Tajmień 130cm!

Miedziane serce zielonej tajgi

Po nocnym deszczu cała tajga nabrała nowego oddechu. Góry zaczęły parować w pierwszych promieniach porannego słońca

Konie tymczasem uparcie próbowały znaleźć troszkę pożywnej trawy. Paradoksalnie w środku tajgi był z tym problem – sama karłowata brzoza, przeróżne mchy i porosty – dobre dla reniferów, dla koni kompletnie się nie nadawały. To kazało nam podjąć smutną decyzję o odwrocie.

Ruszyliśmy w górę malowniczego strumienia, tym razem inną drogą. Doliną kraterów po meteorytach…

… z deszczu w stronę słońca, tam gdzie rodzi się tęcza. Czy to mieli na myśli Doorsi, grając „Riders on the storm”?

Wieczorem znacznie się ochłodziło, głodne konie zaczęły się wyraźnie ociągać a teren stał się arcytrudny dla ich kopyt

Czyszczenie rozebranej strzelby konieczne. Nie wiadomo kiedy broń może okazać się niezbędna

Ponownie wysoko w górach

Jak przed dwoma laty znów natknęliśmy się na pozostałości po zimowym obozie caatanów – plemienia ludzi reniferów. Co za pech! Według Adsuru minęliśmy się i było to kwestią jedynie dwóch tygodni

Niżej w dolinie widmo zimy wciąż straszyło… i nie ważne, że w lipcu

Gdy ruszaliśmy o świcie na łowy, konie pasły się w ciągnącej mgle

Po dwóch dniach Mongołowie stwierdzili, że zasolony filet po dwóch dniach jazdy pod końskim siodłem nadaje się do jedzenia. Jego lepka konsystencja nie była zachęcająca ale zapach nie był taki zły

Na patelni w głębokim oleju. Mniam!

Do całości dziki, wspaniale aromatyczny szczypior

Dopiero w miejscu przeprawy przez rzekę konie mogły najeść się do syta

Pożegnalny cukierek dla córki Adsuru

Dzika, mongolska kaczka „utka” na niebie nad Chogiin-goł

Łowienie lenoków i hariusów pod płomiennym niebem

Krótki postój na „przełęczy duchów” przy wielkim owoo pozwolił nam poznać jego uroki

Droga, a właściwie jej brak do kanionu górnej Delger Muren

Sześć godzin błądzenia po wąwozach i w końcu chyba zaczęliśmy dostrzegać zarysy rzecznego wąwozu

Pierwsze spojrzenie na rzekę

Piękne ozdoby tego ciernistego, pełnego kości wąwozu – lilie złotogłów…

I piękne ozdoby rzeki kamieni wielkości aut – tajmienie

W mijanych ludzkich osadach mongolskie dzieci chodzą w tradycyjnych strojach dziecięcych:)

W kolejnej rzece Szerszeń łowi miętusa. Smażona wątróbka – pierwsza klasa!

Orzeł unoszący susła upolowanego na naszych oczach

Temu koledze już podziękujemy. Nie wytrzymał kieliszkowej rywalizacji;)

Na wieczór docieramy nad Rzekę żywych skarbów pod „smoczą górę”

Poranek rozpoczynam hariusem 51cm!

Szerszeń wcale nie łowi mniejszych

Zastanawia nas co w środku nieprzejezdnej dziczy robi nad rzeką całkiem niezłe BMW. Po rozmowie z mieszkańcami doliny, którzy wypasają stada owiec vis a vis BMW dowiadujemy się, że wilki co jakiś czas zchodzą z gór w dolinę by zapolować na owce i zawsze trwa to po kilka dni. Wówczas po pierwszej nocy podczas której giną pierwsze zwierzęta myśliwi zasadzają się na drapieżców. A BMW? Robi za myśliwską ambonę!!!:)

Wieczorem, gdy nogi bolą po całodziennym przemierzaniu brzegów rzeki siada się na kamieniach po środku nurtu i … łowi się dalej:)

Jednej z nocy Suche (nasz driver) upolował dwa świstaki, rano były gotowe na śniadanie…

… ich jąderka również:)

A po śniadaniu wędkarski amok zaczyna się na nowo

Jak wygląda lipień „pięćdziesiątak” wypuszczony do wody? Tak

Wędkowanie w Mongolii nabiera nowego wymiaru

Rzeka żywych skarbów poniżej jaskini lipieni. Za chwilę stracę wielką rybę:(

W jurcie u Bora. Ser dojrzewający w jaczym żołądku. Za trzy miesiące będzie gotowy

Ostatni nocleg był znów nad pełnym okoni Ogij-nuur

Zachodzące słońce przeglądające się w lustrze mongolskiego, stepowego jeziora

Od tamtego wieczora czas płynie wraz z wodą w Szyszchidzie i znów nie ma dnia bym nie zasypiał i nie budził się nie myśląc o tajdze. Jej zielony czar trwa.

autor tekstu: Rafał Słowikowski
autorzy zdjęć: Krzysztof Machulski, Krzysztof Szerszenowicz, Rafał Słowikowski