Był to chrzest żółtodzioba. Duchy Mongolii w końcu i o mnie się upomniały. Nie miałem innego wyjścia. Ruszyliśmy z Polski w trójkę pod koniec czerwca i wróciliśmy będąc już zupełnie innymi ludźmi.
Po trudach podróży wyczekiwana ucieczka od cywilizacji nad pierwszą rzekę, jak się szybko okazało pełną sumów i sazanów – Tołę.
Przymglony step pełen eterycznego zapachu w drodze do pierwszego planowanego łowiska – stepowego jeziora Ogij-nuur
Na pierwszą rybę długo nie musiałem czekać, szczupak w piątym rzucie.
Woda, człowiek i wędkarski przeciwnik – wszystko inne tamtego dnia przestało się liczyć, zniknęło.
Rano obowiązkowo herbata na agrylowym ognisku, tj. rozpalonym na zwierzęcym, suchym nawozie
A po śniadaniu obłęd znów wybuchł w naszych głowach. Szybkie uzbrajanie wędek i trzęsące się ręce – skąd my to znamy. Łowienie z łodzi otwiera w Mongolii nowe horyzonty – trzech wędkarzy, trzy szczupaki, jedna chwila
Krokodyl???
O coś podobnego wszystkim nam chodzi, nieprawdaż?!
Po czymś, czego do końca nie można nazwać polskim terminem „wędkowanie”, bardziej już „przerzucanie ryb” uciekliśmy przed upałem w cień namiotu, lecz najpierw musiałem się pozbyć nieproszonego lokatora…
A późnym popołudniem pierwszy raz w życiu uczestniczyłem w polowaniu na gęsi w jednej z jeziorowych zatok.
Następnego dnia tuż przed samym wyjazdem mogłem złowić już tylko jedną, ostatnią rybę z jeziora – okonia 40cm
Dalsza podróż szykowała dla nas kolejne niespodzianki, jak ta: zerwany dźwig
Na szczęście po dotarciu do kolejnego celu na nagrodę nie musieliśmy długo czekać. W pierwszej minucie wędkowania łowię rekord życiowy lipienia (46cm) a rzeka nie pozwala mi się zbyt długo nim cieszyć, bo po około 10 min poprawiam go na 48cm! Dno rzeki wybrukowane lipieniami z pięknymi płetwami grzbietowymi, jakby wyszytymi kolorowymi klejnotami.
„Rzeka żywych skarbów”
W najszybszych bystrzach lenoki wydawały się być przyklejone do dna przyciśnięte tym szaleńczym nurtem
Ten hariusek dał mi wiele radości. Dwa lata później miałem klęczeć w tym miejscu po przegranej walce z lipieniem ponad 55cm.
Szerszeń – „zaklinacz lipieni”
Idąc dalej napotykaliśmy lodowate strumienie wdzierające się do głównej rzeki doliny. W ich ujściach lipienie stały po kilkadziesiąt sztuk i wszystkie widowiskowo kotłowały wodę w szalonych pościgach za podaną obrotówką
Jaskinia pełna lipieni
Tam wejdziemy by popatrzeć na rzekę i policzyć miejsca, w których narodziły się najwspanialsze wspomnienia
Nad Rzeką żywych skarbów góruje owoo- kurhan wotalny na cześć duchów, opiekunów doliny
W końcu musieliśmy się otrząsnąć z tego wędkarskiego amoku. Czekała nas wizyta w jurcie – wojłokowym domie nomadów
Zostaliśmy ugoszczeni iście po królewsku. Donoszonym kolejnym potrawom nie było końca, podobnie jak pogawędkom o polowaniach na głuszce, świstaki, o trawie dla zwierząt i samym przejażdżkom na koniach. Nie zmieniało to faktu, że skóra wciąż cierpła by znów znaleźć się w samotności nad rzeką z wędką w dłoni. Lenoki już czekały…
W Mongolii wodę pije się z rzeki, w Polsce też… na przeczyszczenie;)
Dziki mongolski szczypior – doskonały dodatek do zup
NIestety nic nie może trwać wiecznie. Przeprawa przez bród i pożegnanie z „Rzeką żywych skarbów”
Kolejny cel – Czuluut – Rzeka kamieni
Te na brzegu ozdabiały stare freski z czasów Hunów
Szerszeń od razu zaczął łowić lenoki wielkości wypasionych prosiaczków
Rzeka z każdym kilometrem rozlewała coraz większy czar
Późnym wieczorem doszedłem do szybkiej „eski”, gdzie siedział Krzysiek trzymając się za głowę. Opowiedział mi co widział przed chwilą, przypominało to scenariusz którejś z części „Szczęk”, w roli głównej nie rekin lecz tajmień. Przyłożyłem się do miejsca i w końcu złowiłem, choć był to raczej „aktor drugoplanowy”. Wystarczył. Kiedy wyskoczył metr nad wodę wygięty jak rogal nie wiedziałem, że jego widmo opęta mnie niczym sam diabeł. Pierwszy mój metrowy tajmień.
„Opęta mnie niczym sam diabeł”?! Co ja wypisuję?! Przecież tamtej nocy swą łaskę wyraźnie rozlewał sam Bóg. Dziś kiedy się nad tym zastanowię, wiem że stworzył tajmienie by pływały w rzekach i mnie, bym je łowił:)
Na drugi dzień jednak zabrakło czystej, pitnej wody – trzeba było przeprawić się do źródła na przeciwległym brzegu. Ten kto wpadł na ten doskonały plan, został niestety „wybrany na ochotnika” by ten plan zrealizować
Lina miała pomóc przyciągnąć worek z butelkami pełnymi źródlanej ambrozji
Jeszcze tylko przyciągnąć worek z cennym ładunkiem
Po ciężkiej pracy, w obozie czekała niespodzianka – świąteczny obiad uszykowany przez Suchego – naszego kierowcę. Jak przystało na Święto Bożego Ciała serwowano… świstaka
Bywało, że trzeba było się wspinać. Z wędką nie jest to takie proste
Na szczęście takie karkołomne wycieczki z reguły się bardzo opłacały
Kolejny ciekawy posiłek – duszona kozina. Gnatami rzucanymi na wiatr karmiliśmy orły, niczym mewy chlebem na bulwarze
Tylko w Mongolii patrząc w niebo ma się wrażenie, że gdzieś pada ognisty deszcz. Czy to tu jest koniec świata?
W końcu i Czuluut przyszło nam pożegnać. Może i dobrze. W końcu mogliśmy odetchnąć stepowym wiatrem z dala od uciążliwego bazaltowego kanionu. Jeszcze tylko przejechanie po niezbyt prostym moście. Jak miało się okazać jednym z lepszych
Mijana zatoka Tyrchyn Cagaan Nuur obdarowała nas obiadem – ustrzelona gęś syberyjska
Żurawie stepowe nad Hodo-nuur, ptasim rajem.
Niestety jezioro dla ryb nie było ziemią obiecaną jak dla ptaków. Przyducha minionej zimy okazała się zabójcza dla niewyobrażalnego pogłowia szczupaków w tym akwenie. Na szczęście jeszcze jakieś życie w wodzie się tliło
Kąpiel z baranami:)
Niezamierzony postój nad kolejną mijaną przez nas rzeczką okazał się niezapomnianym doświadczeniem. Tajmień 107cm i wiele innych, które tamtego wieczora odcięły mi drogę powrotną do brzegu:)
W końcu jest i na poppera, imitującego płynącą mysz
Kolejny poranek zastał nas w jurcie
Im dalej na północ tym niespodzianki coraz większe. Tu wiosna w lipcu dopiero raczkuje.
Czarny lipień z rzeki Chog, oczywiście na doskonałą „biedronkę” (Aglię TW) nr 3
Tajmieni wówczas było tam wbród, dwa lata później zawdzięczając czeskiej bazie wędkarskiej nie złowiliśmy ani jednego
Dno rzeki w jasnym słońcu aż iskrzyło od lipieni…
Niektóre trafiły na naszą patelnię. Mniam:)
Nareszcie dotarliśmy do głównego celu naszej podróży – Szyszchid-goł. Tu przeprawa promowa na przeciwną stronę
Pierwszy obóz w tajdze
Porządna rybka z odcinka rzeki między jeziorami. W tle, na górze tarasy skalne
Suche – doskonały kompan, miłośnik przyrody, przygody i jeden z lepszych driver’ów pod słońcem
Młody orzeł w gnieździe przy polanie bielików
UAZ doskonale sobie radził z trudnościami po bezdrożach górskiej tajgi
Ciemno zielone runo rozświetlały kwiaty dzikich róż
Następnego dnia widziałem tą tratwę w akcji. 20m od przeciwnego brzegu rzeki Mongołowie wody mieli już po kolana:)
Przed przeprawą na drugi brzeg Szyszchidu i wyprawę w modrzewiową knieję ugoszczono nas specjałem tutejszej kuchni – gotowaną krwią we flaku. Smakowała… tak sobie.
Ledwo wskoczyliśmy na siodła czekał już pierwszy strumień do pokonania w siodle
Koniki wydawały się niewielkie i pocieszne, okazały się silne, odporne, niezmordowane
Podobnie strumienie wydawały się jałowe i puste, okazały się wypchane rybami. Obraz życia z potoku poniżej śni mi się nocami. Wyobraź sobie wielkie czarne samce lipieni w pełnych barwach godowych, które z nastroszonymi płetwami tańczą demonstrując swój profil, swoją siłę rywalom a nieciekawie ubarwione samice czekają, jakby lekko wystraszone, przycupnięte za większymi kamieniami. Do tego tu lenok, tam lenok, tu oczko, tam oczko…
Tego popołudnia wywabiłem „króla” z rynny pod przeciwnym brzegiem. Przypłynął mi pod nogi po czym wynużając się za wyciągniętą z wody blachą chapnął troszkę powietrza i spłynął kilka metrów niżej. Przywarował przy dnie wciąż doskonale widoczny. Jeden rzut… kilka sekund niczym kilka godzin… wyciągnięta blacha i zawód w sercu, że już nie weźmie. Drugi rzut. Napłynięcie miedzianej wahadłówki pod pysk ryby. Leniwy, ledwo zauważalny ruch potwora i… siedzi! Ciężki ciężar pulsujący na żyłce seryjnymi odjazdami. 128cm!!!
Wspólnie łowiliśmy nie tylko ryby. Łowiliśmy głównie poezję. Liryki szeptane pomarańczowymi promieniami popołudniowego słońca.
Szerszeń z tajmieniem 105cm!
Jak przystało na tak zacny dzień i jego zmierzch nie był byle jaki
Obóz w tajdze
Na śniadanie ucha – tradycyjna, syberyjska zupa rybna
Rzeczny labirynt wysp i rynien stwarzał doskonałe warunki do bytowania dużych ryb
Tradycyjne mongolskie delli – chałat z siedmiu warstw materiału, impregnowany zwierzęcym łojem, nie to co nasze „pedalskie” windstopperki
Pora ruszać dalej, w dół rzeki przez oblodzone strumienie…
…gdzie tajgę porastają trujące orliki…
… zamieszkują sobole, kuny,…
… rosomaki i niedźwiedzie
A rzeka w dole jakby bardziej rozgniewana…
…wciąż jednak pełna ryb, każących nie odpuszczać wędkowaniu
Naszym azymutem była ta góra – nie wiedzieliśmy wówczas, że właśnie ona nas zatrzyma, zagrodzi dalszą drogę… jednocześnie nakłoni do chęci zmierzenia się z nią po raz kolejny za dwa lata
Nasze smopoczucie skutecznie poprawiał kurythl – wynalazek Mongołów – mąka, cukier i mleko w proszku, z herbatą – doskonałe i pożywne.
Tamtego roku była to ostatnia noc w tajdze. Odtąd tęsknię za baśniami szumianymi na dobranoc przez modrzewie i cedry
Za dwa dni poranek witał nas znów nad Chogiinem. Wiedziałem, że statystyki liczbowe znów mocno skoczą w górę. Najpierw jednak śniadanie. Pierwszy rzut, pierwszy lenok.
Świadkowie kolejnych obłędnych łowów wędkarskich – wielbłądy dwugarbne
Harius 40cm czekający na podrzuconą imitację suchego chrusta
Lenok walczący tuż pod nogami wędkarza
Młody wodniczek umykający między przybrzeżnymi kamieniami
Rosnąca od lat plaga nawiedzająca Mongolię. Plaga karząca mongolskim nomadom z każdym dniem wypasać stada owiec coraz wyżej – Szarańczak
I pomyśleć, że to samo słońce, które dziś oświetlało mi dłonie w pracy oświetlało jednocześnie miedziane tajmienie przy dnie tamtych rzek. Ta myśl koi umysł, tak jak woda rzeki koiła w tamte piękne dni te same dłonie, które dziś wędki nie trzymały.
autor tekstu: Rafał Słowikowski
autorzy zdjęć: Krzysztof Machulski, Krzysztof Szerszenowicz, Rafał Słowikowski