Dwadzieścia lat temu przybył w te strony wielki „czarnoksiężnik” El Niño (zjawisko oceaniczne utrzymujące ponadprzeciętnie wysokie temperatury na powierzchni wody) i ogłosił coroczny sabat. Sabat nieobliczalnych i porywczych czarownic w przepięknych płaszczach – najszybszych ryb świata!

Pierwsze spotkanie z żaglicami mieliśmy u wybrzeży Madagaskaru niespełna rok wcześniej. Dwie złowione ryby zdecydowanie ponad miarę naszych i oczekiwań i umiejętności – a jednak. Ich skoki i tańce na ogonie, widok łopoczącego żagla przypominały krzyżówkę zmysłowego flamenco z opętańczym danse macabre. W powietrznych swych akrobacjach raz po raz owijały się w żagiel jak jakieś zmysłowe czarownice i takie śniły się nam nie dając o sobie zapomnieć. I mimo, że bliższe nam leśne strumienie i pstrągi, jak zakochani w demonicznej femme fatale zatraceńcy musieliśmy wrócić na rozbujane morze – tym razem na obce nam Morze Południowochińskie.

By tam dotrzeć polecieliśmy do państwa – miasta, jakby żywcem przeniesionego z przyszłości. Singapur – miasto lwa, bo o nim mowa to niebywałe miejsce. Nie przepadamy za dużymi aglomeracjami, wolimy raczej głęboki las,  ale ta metropolia to coś niezwykłego!

Kosztujące ponad bilion dolarów „Gardens by the Bay” to po prostu kosmos. Mające dawać cień w ciągu dnia 50-cio metrowe „superdrzewa” ożywają wieczorami. Feeria świateł i barw w akompaniamencie muzyki wyrywa widza z kapci.

Marina Bay Sands – najdroższe na świecie kasyno z muzeami, teatrami, kinami, sklepami, wyśmienitymi restauracjami, odkrytym basenem otoczonym palmami na samym szczycie i wieloma innymi atrakcjami to kolejny przykład współczesnej architektury Singapuru.

Miasto Merlion’a to finansowa potęga Azji nakłaniająca wiele instytucji do prowadzenia swych interesów, inwestowania i trzymania kasy w tamtejszych bankach, cieszących się niespotykaną nigdzie indziej kulturą pracy i uczciwością. Poza mordercami, piratami, gwałcicielami oraz posiadaczami śladowych ilości narkotyków na karę śmierci regularnie skazuje się również skorumpowanych urzędników wysokiej rangi.

Za włamanie, wandalizm i porwanie grozi kara dotkliwej chłosty. Przykładowo w 2012 roku poddano jej skutkom 2500 winnych. W 2015 roku wychłostanych zostało również dwóch niemieckich turystów, którzy dopuścili się aktu wandalizmu w jednym z pociągów. Skazany na karę chłosty jest przywiązywany do specjalnego stelaża, zakłada się mu ochraniacz na ręce i razy zadaje elastyczną rózgą o długości 120cm i 1,3cm grubości. Szybkość uderzenia może wynosić 160km/godz. i skazany w ciągu jednej doby może otrymać maksymalnie 24 razy. Chłosta ma na celu wywołać jak największy ból przy jak najmniejszym uszczerbku na zdrowiu. Aby zmniejszyć rany, rózga jest moczona w wodzie by ograniczyć obrażenia od ostrych drzazg. Zazwyczaj po trecim uderzeniu pojawia się krwawa blizna, często do końca życia.

Na publiczny porządek wpływają również bardzo wysokie mandaty; m.in. 1000$ za palenie w miejscach publicznych; 500$ za jedzenie i picie w miejscach niewyznaczonych; 5000$ za posiadanie materiałów łatwopalnych; inne wysokie mandaty grożą za plucie, niespłukanie wody w toalecie, czy spacerowanie po swoim mieszkaniu nago (sic!). Słynny zakaz żucia gum rzeczywiście obowiązuje a gum do żucia nie wolno nawet wwozić pod karą wysokich mandatów (1000$). Na terenie Singapuru można zakupić jedynie gumy lecznicze bez cukru i oczywiście na receptę, której kopię należy nosić przy sobie!

Archaiczne i potępiane przez wiele rozstrojonych państw zachodniego świata formy karania, w tym kara śmierci, w Singapurze w wysokim stopniu cieszą się akceptacją społeczną i poza utrzymaniem porządku widać pomagają mocno w rozwoju tego „azjatyckiego tygrysa”.

I tym jakże pozytywnym akcentem😅przenosimy się już do Malezji. Do naszego docelowego hotelu jechaliśmy niespełna 4 godziny, co było bardzo sprawną kontynuacją bezpośredniego lotu z Warszawy do Singapuru. Łatwo, stosunkowo szybko i stosunkowo tanio.

 

Od kolejnego dnia scenariusz miał się powtarzać przez tydzień.

7:00 śniadanie; 7:40 odjazd spod hotelu na przystań

Jedni weseli, inni niezwykle skupieni na tym co ich wkrótce ma czekać.

7:50 jesteśmy w porciku

„Port” to dość odważna nazwa. Przystań jednak dawała radę. Były kible (oczywiście malezyjskiej klasy), pijalnia piwa, knajpa pełna gekonów, zamrażarki z lodem a co najważniejsze wędkarskie łodzie… duuużo wędkarskich łodzi.

8:00 wypływamy. Bliżej weekendu ruszy więcej łodzi lecz nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Pierwsze co to na typowe śledziowe choinki trzeba było nałowić przynęt.

Złowione rybki trafiały do przepływowych bakist na naszych łodziach.

Ja byłem najbardziej przekonany do śledzi, przewodnicy różnie – czasem wygrywała makrela indyjska.

Żywca puszczało się w dryfie luzem wysnuwając plecionkę na otwartym kabłąku i chodził kilka metrów pod powierzchnią albo w przypadku zaobserwowania aktywności powierzchniowej żaglic podwiązywało się kolorowy balonik i puszczało żywca o pół metra pod powierzchnią.

Żaglice mieliśmy łowić jeden po drugim,cyklicznie. Przy czym z uwagi na ilość akcji i ryb mogliśmy sobie pozwolić na wybaczanie błędów kolegów. Kolejność holu przechodziła na kolegę dopiero po wyciągniętej żaglicy, więc każdy miał gwarancję, że te kilka czarownic w trakcie wyjazdu złowi.

Na wodzie niestety nie byliśmy sami.

 

Trawlery poławiaczy anchois dzień w dzień czesały morze.

Sardynki po wyłowieniu były natychmiast gotowane na wielkich piecach. I jak się wkrótce miało okazać nie były ofiarami jedynie ludzi.

Gustowały w nich i ryby drapieżne. Między innymi żaglice. Żaglice jak ta pierwsza, której szczęśliwym łowcą został Rafał. Cóż za majestatyczne zwierzę. Big Game w najczystszej postaci! Może poza sprzętem bo ten był przystosowany do ryb 20-30kg.

 

I dobrze! akwen miał równe dno (głębokość 20 metrów). Zaczepy praktycznie nie występowały. Do tego walczące żaglice wyraźnie trzymały się powierzchni. Sportowe podejście naszych przewodników i usposobienie przeciwników dostarczało ogromnych emocji!  Krystian jako drugi już pierwszego dnia posmakował tego szczęścia.

Kapitan sprawnie podebrał rybę, która pewnie była kilkunastotysięczną żaglicą w Jego karierze!

Szczęście wręcz wyrywało się z człowieka w rytm jego bijącego serca i roztrzęsionych rąk!

„Debeściaki!” 💪

Nasza łódź jak na złość łowiła nie to po co tu przyjechaliśmy.

Smelt (Hypomesus japonicus)

 

Konkurencja mimo efektownych barw kadłubu łodzi nie miała żadnych efektów. Popperowanie jednak jest znacznie mniej efektywne na tych wodach niż żywiec.

Czekając na branie wyrównywaliśmy różnicę czasową.

Szczególnie Biały był bardzo czujny! 😜

Dowód, że Rafał oszukiwał! A niby też był taki zmęczony! 😜

A jak nastąpiło branie to „niechcący” się zmaterializował przy wędce w ułamku sekundy💥

Dopadł garfish’a (Tylosurus crocodilus). To dopiero belonka😄 Widywaliśmy stada po kilkaset sztuk tych ryb!

Ale niestety 🙌 – nie wiedzieć czemu, żaglice je unikają. Zatem po złowieniu tej ryby, byliśmy zmuszeni zmienić miejscówkę.

Łowiliśmy do 17:00 -17:30 z uwagi na odpływ, który później odkrywał niebezpieczne rafy w ujściu rzeki, w której znajdowała się przystań. Nie była jedyną w tej rzece.

Zabudowania rybaków spotyka się tam co krok. Na szczęście już ponad 10 lat obowiązuje całkowity zakaz zabijania i zabierania żaglic i dotyczy to i wędkarzy i rybaków. Nawet w dość skorumpowanej Malezji politycy zrozumieli ile warta jest ryba, po którą przyjeżdżają wędkarze z całego świata.

Szkoda, że w Polsce władze uparcie obstają, że ryba jest warta tyle ile waży jej mięso i to u pierwszego kupującego 😬🙈

Dopóki się nie zmieni tego światopoglądu dopóty będzie się traktować wędkarstwo z przymrużeniem oka. Polscy wędkarze uchodzą za nieszkodliwe pierdoły i nie ma się pojęcia o biznesie jaki można zrobić z pomocą dobrze utrzymanych rzek i akwenów z populacjami ryb na właściwym poziomie.

Dlatego jeździmy po świecie i dajemy zarobić słone pieniądze innym – tym którzy to od dawna rozumieją i z wędkarstwa bardzo często żyją.

Zatem po wydaniu kasy na bilety lotnicze, na transfery samochodowe, paliwa, kierowców, przewodników, wędkarskie łodzie, noclegi, przyszła pora się przebrać i… wydać trochę grosza w restauracjach z wybitną malajską kuchnią.

Dobrze wysmażona wieprzowinka.

Pyszna barramundi z głębokiego oleju.

Świeżutkie kalmarki i mątwy.

Krewetki w trawie cytrynowej. Jeszcze mi ślinka leci 😛

A do wszystkiego ten sosik – soja z czosnkiem i mega ostrymi papryczkami.

Po kolacji, okazja na szybkie zakupki. Niech nie dziwią Was hidżaby już u tak małych dziewczynek. Malezja to w ponad 60% muzułmanie; bardzo przyjaźnie usposobieni muzułmanie.

Mały shopping i nawet skupienie z porannego transferu na kobiecej twarzy zostaje zastąpione jakże piękniejszym uśmiechem😉

Tylko Rafcio nieco się zarumienił gdy Jego portfel wylądował w rękach Kasi😉

Paweł najwyraźniej nie przepada za shoppingiem 😜

Akwaryści też znaleźliby coś dla siebie.

Bojowniki wspaniałe sprzedawane bezpośrednio z jednego z aut zaparkowanych po prostu w centrum miasta.

Mimo, że pobudki następowały jeszcze za ciemnego, szybko się rozjaśniało i na śniadanie szliśmy w akompaniamencie rozśpiewanych ptaków, również tych z hotelowych wolier i budek lęgowych.

Generalnie cały nasz pobyt w Malezji i udane łowy również były powiązane z ptakami.

Na wodzie należało ich wypatrywać i kierować się w stronę ich większych skupisk. Jakiekolwiek skoncentrowanie ptaków blisko wody najczęściej wiązło się z polowaniem kolejnych żaglic. A te poza tzw. free jumping’iem, który miał im pomóc w pozbyciu pasożytów skórnych co rusz pokazywały to płetwę…

… to dziób.

A gdy miało się odpowiednio dużo szczęścia…

… i umiejętności, ryba lądowała na pokładzie, czyt. w rękach szczęśliwej łowczyni…

… i dodatku do Jej życia😉

Żaglica ta raz po raz zmieniała kolory – z pewnością ze zmęczenia i strachu.

Pod wodą też potrafi takie sztuczki, w czym pomaga jej bardzo skomplikowany układ nerwowy. Mamią i hipnotyzują swe ofiary. Do tego żagiel, który postawiony w oka mgnieniu pozwala bądź na gwałtowny zwrot bądź na skuteczną dekoncentracje przeciwnika.

 

Ja po pierwszej straconej rybie (nie wolno za szybko zacinać!) odczekałem 10 sekund od porwania śledzia i wysnuwania plecionki z otwartego kołowrotka i przyciąłem. To co te ryby wyczyniają zobaczycie nieco niże😅

Najczęściej 10-15 minut i żaglice z reguły dawały się podciągnąć w pobliże łodzi.

Zaraz potem decydujące sekundy i pewny chwyt przewodnika bądź Jego asystenta za rybi dziób.

Dziób ten niczym szermiercza szpada wybija rybki ze zwartych kul ławic albo rozbija je niczym kręgle na torze w U7

Żaglica indopacyficzna (Istiophorus platypterus)

Według wydanej w 1935 „American Big Game Fishing” Connett’a, której współautorem był m.in. sam Ernest Hemingway pierwszą żaglicę złowiono prawdopodobnie u wybrzeży Ameryki Południowej z hiszpańskiej albo portugalskiej karaweli w 1648 roku. Żeglarze zabijali czas podczas długiego rejsu właśnie próbami złowienia pojawiających się raz po raz „wielkodziobych, ożaglowanych” ryb. Pierwszy udokumentowany przypadek złowienia żaglicy odnotowano dopiero w 1786 roku na oceanie indyjskim. Mowa tu jednak o zupełnie dwóch różnych rybach, jako że gatunki są dwa – żaglica atlantycka (Istiophorus albicans) i indopacyficzna (Istiophorus platypterus). My mieliśmy do czynienia tylko z tym drugim gatunkiem.

Podczas wypuszczania, przewodnik nieco przyspiesza by natlenić skrzela żaglicy a gdy ta zaczyna kłapać dziobem co wyraźnie czuć przez rękawicę, można ją puścić i całe powietrze z człowieka schodzi. Pora by inni zasmakowali tego szczęścia. Ale jest pięknie!

Krystian na drugiej łodzi też tamtego dnia złowił przepiękną rybę, jeśli nie piękniejszą! Co prawda podczas swych powietrznych akrobacji w trakcie holu skaleczyła swój przepiękny żagiel jednak wg doświadczonego przewodnika nie będzie to miało wpływu na nic. Uff…

Potem wór się po prostu otworzył i zaczęło się na dobre.

Tytuł najszybszych ryb oceanów należy właśnie do żaglic – 111km/godz., z przyspieszeniem 4,8 sekundy do setki!

Nic dziwnego, że jest to upragniony przeciwnik na końcu wielu wędkarskich zestawów. A jeśli się wspomni, że podczas walki te srebrno błękitne torpedy potrafią zmienić się w rakiety woda-powietrze…

Zacięte przez nas ryby, potrafiły w trakcie holu zwymiotować niedawno pożartymi anchois. Ludzie ze stresu gorsze rzeczy robią😵

Taniec na ogonie to chyba główna sztuczka chcących się uwolnić z haka żaglic.

Gdy się zmęczą srebro kadłuba ich ciała przybiera miedzianych barw.

Podebranie zawsze za dziób.

I szybka – trwająca nie dłużej niż minutę sesja zdjęciowa.

Płachta żagla jest grubsza niż Wam się wydaje! I ciężka!

W ciągu 60 sekund ryba bezwarunkowo musi znaleźć się z powrotem w wodzie.

Generalnie na łodzi trzeba dbać o nawodnienie organizmu. Kapitanowie pilnują by nie przesadzać z alkoholem ale gdy widzieli, że małpiego rozumu dostajemy bardziej przy wędce z wielką rybą na końcu żyłki niż przy flaszce przymykali oko. No bo jak tu nie uczcić jakimś rumikiem tak wspaniałych zdobyczy.

Rafcio na drugiej łodzi na przykład nie pił to i żagiel miał nieco sfatygowany😜

Wyobraźcie sobie, że żaglice już w pierwszym roku swego życia pasąc się na pelagicznych rybach i głowonogach osiągają 1,2-1,5 długości! Fenomenalne zwierzęta.

Na pocieszenie złowił tego pomarańczowo nakrapianego grouper’a (Epinephelus coioides). Z ciekawostek, w bakiście na naszej łodzi na stałe mieszkały dwa małe grouper’ki tego gatunku, które każdej nocy pochłaniały zostawione w niej rybki-przynęty. Były swoistymi pupilkami w klatce.

Drugi Rafał za to poprawił tą fenomenalną czarownicą! Ryba była idealna.

Gdy na naszej łodzi ledwo zostało ugaszone pierwsze pragnienie, wędkę przejął Marcin.

Zaciął wyjątkowo skoczną rybę!

Widać, że miała dawno złamany dziób bo był wyraźnie krótszy.

Kto wie – może tak szalała bo miała już do czynienia z człowiekiem.

Ale umówmy się – każda żaglica podobnie szaleje.

Zwróćcie uwagę jaki kolor miała jak była jeszcze silna a jakie barwy ma gdy się zmęczy.

Ktoś by pomyślał, że to dwie różne ryby.

Ta żagiel miała prawie przeźroczysty.

Tuż przed puszczeniem.

Magiczna chwila, która kojarzy mi się z jednym z obrazów…

💥

Puszczona by mogła pływać nie tylko w morzu. Pływa w naszych głowach. Łapiemy się na tym, że myślimy co u niej. Zastanawiamy się nad jej cyklem, rozmnażaniem, potomstwem😶 Dobrze, że nasze kobiety o tym nie wiedzą!😅

Dobre duchy nam sprzyjały.

A należy wspomnieć, że Malezja to nie tylko muzułmanizm ale i buddyzm (17,7%)

Oraz hinduizm (6%)

 

Jednym z codziennych rytuałów była kąpiel w hotelowym basenie.

Ileż człowiek by dał za te kilka chwil w wodzie w ciągu dnia ale wtedy kołyszemy się na morzu i łowimy ryby. A należy dodać, że wody te pełne są rekinów. Ma to niebagatelne znaczenie nie tylko dla nas ale w większej mierze dla wypuszczanych żaglic, które osłabione holami często padają ich łupem. Od kilku lat nasz kapitan obserwuje jak drastyczny wpływ na populacje żaglic ma właśnie obecność rekinów. Miał nawet kilka sytuacji, że te zaatakowały holowaną żaglicę klienta!

Dlatego cieszyliśmy się, że w naszym basenie największe niebezpieczeństwo skutecznie jest eliminowane przez chlor i mogliśmy beztrosko się chlapać tuż przed wyjazdem na kolejną pyszną kolację.

Marcin jednak pokazał lokalesom, że jakby przyszło co do czego to ucieknie nie tylko przed rekinami ale i nawet przed basenowym syfem😲

Polski Michael Phelps mimo wywoływanego aplauzu jednak nie zawsze był zadowolony ze swego czasu.

A Rafały jak to Rafały – Helloł Friend! 👋😉

Wieczorem trzeba było dobrze zjeść bo kolejnego dnia czekały nas kolejne zmagania z wędką i skaczącymi żaglicami.

Niby niebo było zaciągnięte ale doświadczenie podpowiadało, że o zabezpieczeniu przed słońcem nie należało zapominać.

Dobra – koniec pitolenia – nie przyjechaliśmy się smyrać po pleckach z kremikiem. „Jazda! Jazda! Biała Gwiazda!”

Na pomocną dłoń w podbieraniu żaglic z Marcinem na pokładzie zawsze można liczyć😜

Obsługa łodzi na szczęście rzadko dawała Mu się wykazać😅

Tym razem szalejąca żaglica podczas swych akrobacji zdołała się przepiąć z pyska za płetwę i chyba nie muszę dodawać jaki to miało wpływ na długość i przebieg holu.

Najważniejsze, że się udało. A ku ku😁

Fascynujące jak bardzo różne są kształty żaglicowych żagli.

Patrzcie jak to wygląda💥

Chwila natlenienia i do domu.

Doobra. Dawać! Moja kolej! Siedzi!

Niestety – taka cobia to tylko strata czasu i dzięki Bogu nie utrata kolejki.

 

 

No ale rybka jest rybka.

Szybko do wody bo „żagielki” czekają.

Długo nie czekały 😁😎

I love this game!

Dopiero bliższa perspektywa pokazuje jakich rozmiarów przeciwnik ciągnie żyłkę.

Na pokład zostanie wciągnięta dopiero gdy się uspokoi.

I chwila dla reportera.

Czysta przyjemność – przynajmniej dla mnie. Dla ryby pewnie ulga.

Ciekawe co taka ryba zapamięta z całego wydarzenia (?)

Zoolodzy twierdzą: Badania behawioralne wykazały, że ryby mają bardzo dobrą pamięć i uczą się na własnych doświadczeniach. Wyróżniają się również charakterem – niektóre są odważne i ciekawskie, inne nieśmiałe i pasywne – i są w stanie rozpoznać członków własnej ławicy.”

Morze było mniej spokojne niż zwykle. Kajtowcy nazwaliby te warunki „choppy water” i może to właśnie wpłynęło na ryby, które zaczęły gryźć jak nienormalne! To było to co tygrysy lubią najbardziej🙂

Hol potrafił zmęczyć nie tylko rybę 😅

Jeszcze odrobina słodkiego wysiłku.

To w żadnym wypadku nie dobra mina do złej gry – chyba że dla ryby.

I rezultat pracy Pawła (fotograficznie) i samego Rafcia (wędkarsko).

Jeszcze chwila.

Ledwo jedna odpłynęła, zaczęła się kolejna akcja! Jest dobrze.

Bardzo dobrze!

Ostatnia faza przed sesją fotograficzną – uspokojenie ryby.

Widzicie jak się zawinął jej ciężki płaszcz żagla?

Nie przypominam sobie by Biały z taką czułością obchodził się z Agnieszką😉

Z nikim innym na rękach też Jej tak nie nosi!

I na szczęście za nos Jej tak nie wodzi😜

Sio!

He he – kolejka wróciła do Pawła. Pełne prawo do zadowolenia!

Idzie już pod łodzią, ciągnąc jednak ciągle w dół.

Gdy osłabła oczarował nas kolor jej żagla!

Podanie i…

Niestety majtek dłonią przetarł po tym pięknym błękitnym żaglu a ten w oka mgnieniu zaczął ciemnieć!

Spójrzcie jak nagle zmieniła kolor! Zupełnie jakby przez chwilę wypoczęła.

Po sekundzie znów zaczęła ciemnieć – to znak by pomyśleć o wypuszczeniu.

Niech wraca.

Taki dzień wręcz potrafił zmęczyć. Ba! Człowiek nie miał nawet się kiedy napić!💥😆

Kiedy nasza łódź przeżywała „dzień konia” druga załoga postanowiła płynąć na koryfeny, w Ameryce Południowej nazywane doradami albo Mahi mahi (Coryphaena hippurus)

Łowili wszyscy – Racio Woś, Kasia…

… Krystian.

Rafcio pomiędzy doradami dopadł i garfish’a – ale to nie na żaglice się nastawiali więc nie trzeba było zmieniać miejscówki.

Drugi Rafał po kilku straconych rybach w końcu złowił swoją upragnioną dorado. Niespełna rok później miał złowić inną dorado – golden dorado w Boliwii ale o tym przeczytacie w innej fotorelacji.

Późnym popołudniem kończyliśmy łowy a wzmagający się wiatr poruszył też nieco wodę i w rzece.

Gdy przypłynęliśmy „doradowcy” czekali już na nas obalając z zadowoleniem kolejne piwka.

W tym czasie kuchnia pracowała już na pełnych obrotach szykując się na nasze przybycie wieczorem na kolację.

Codziennie, jadąc rano na przystań mijaliśmy tą boczną drogę. W końcu mogłem zrobić jej zdjęcie. Przeurocze miejsce.

Kapitan widząc mnie jak zmierzam między palmy rzucił tylko – „Uważaj na kobry!”

Do dziś nie wiem czy se jaja robił, czy mówił serio ale jednak kilkukrotnie udało mi się oderwać oczy od wyściółki palmowego lasu by cyknąć kilka fotek.

Nim wcisnąłem się w kąpielówki w końcu też pofociłem gang makaków, który rezydował na stałe na terenie naszego hotelowego resortu.

Były to makaki krabożerne (Macaca fascicularis)

Może i na plaży polowały na kraby, których nie brakowało ale bliżej budynków kompleksu hotelowego grasowały na czym popadnie.

Wiejący w ciągu dnia wiatr tuż przed zachodem ucichł ale wcześniej zdołał ściągnąć deszczowe chmury.

Nadchodził front pogodowy.

Kolacja w knajpie na przystani dała radę.

Taki dzień zasługiwał by uczcić go szklaneczką czegoś szlachetniejszego. Gdyby jeszcze tylko nie było internetu (od lat obserwuję jak negatywnie wpływa na stosunki towarzyskie wewnątrz podróżujących grup i to bez znaczenia gdzie; ktoś to mądrze nazwał „smartwicą😪).

Kolejnego dnia podczas pozyskiwania śledzi na przynętę raz po raz coś poniewierało nasze zestawy atakując holowane śledzie. W końcu wyciągnąłem jedną ze sprawczyń tych swoistych aktów wandalizmu.

Poza cobią udało się złowić też pewną osobliwą rybkę o swojskim kształcie lecz znacznie mniej „posuwistym” usposobieniu (i uzębieniu!). Nazywa się ją po prostu „dick fish”💥🤓

A po napłynięciu na miejsce właściwe zaczęliśmy od dubletu!

Rafcio niestety swoją rybę miał stracić ale mi się udało.

Oczywiście zaraz po zacięciu szajba!

Oblizująca się konkurencja mogła tylko pozazdrościć i Kapitana i skutków Jego pracy. Nie wszyscy mają tam takie doświadczenie a nasz Kapitan uczył wszystkich co parają się zawodem przewodnika z sensownym powodzeniem.

Zaraz złapią ją za dziób i nieco uspokoją.

Zacny przeciwnik i chyba moja najlepsza żaglica!

Ponad 2 metry! Miałem do czynienia z większymi wagowo tarponami ale koniec końców tak się złożyło, że nigdy nie wyciągnąłem czegoś tak wielkiego!

Więc nie dziwcie się zacieszowi na mym pysku.

Mam nadzieję, że ma się dobrze.

Co prawda była kolej Rafała ale Paweł na swój lekki zestaw gruntowy zapiął coś wielkiego!

Szybko zobaczyliśmy nad powierzchnią co takiego siadło na denny zestaw Pawła.

Nie dawaliśmy wiary, że się uda a tu…

Takie rzeczy – tylko w Malezji!

 

Bardzo sensowny powód do radości.

Wiem, że dużo tych fotek z wypuszczania…

…ale weź tu nie pokaż takiego cudu!

Jeden z czterech nas – Rafałów, na drugiej łodzi też złowił fantastyczną rybę. Miała żagiel jak batman płaszcz!

Kasia dzielnie broniła honoru kobiet całego świata!

Woliery pod hotelem zamieszkiwały bardzo ciekawe papużki.

W tym taki pieszczoch! Słodziak jakich mało 😍

Dinner time!

Krewetki lepiej smakowały niż wyglądały.

Oświetlone ściany i sufity wszystkich lokali wieczorami zamieniały się w prawdziwe żerowiska dla gekonów.

Sztuczne światło wabiło mnóstwo owadów, które padały ofiarami sprawnie uwijających się małych gadów.

Jakże oryginalna lampa w jednej z restauracji.

Następnego dnia Biały zajął się wypatrywaniem ptaków i skaczących żaglic. Tak tak – wielokrotnie obserwowaliśmy ryby raz po raz wysoko wyskakujące ponad fale. Rzekomo w ten sposób pozbywają się skórnych pasożytów.

 

A że była to kolej Rafała – Jemu przypadła okazja jako jedynemu (przynajmniej na naszej łodzi) złowienia makreli królewskiej.

Dwa rzędy ostrych jak gilotyna zębów rzadko pozwalają wyciągnąć tą rybę bez stalki. Z reguły z fluorocarbonem radzą sobie bez problemów. To nie szczupaki!

Na drugiej łodzi podobną złowił kolejny Rafał.

A że to nie żaglice, czekał je marny los. I nie był to granat ręczny!

W Końcu znów Kasia musiała przypomnieć załodze drugiej łodzi po co do Malezji przyjechali!

No i pora na jakże dziobatego i pięknego stwora.

Przy burcie przyciemniona.

 

Na pokładzie się rozjaśniła.

By w mgnieniu oka zmienić znów barwy…

…i na dobre spochmurnieć znów w wodzie.

Rabieżki jakby o tym wiedziały i skontrowały, nie pozostawiając wątpliwości, że byli najlepszą parą w połowach na Morzu Południowochińskim.

I to wcale nie Rafałowi a Jego piękniejszej połowie przypadł hol tego potwora!

Paweł na naszej łodzi łowi pięknie ubarwioną rybę.

Queenfish.

Świetna ryba poławiana przez Polaków od Omanu po Papuę a przez innych wędkarzy z pewnością i dalej.

 

Największa jednak złowiona przez nas ryba tamtego dnia (a może i w ogóle!) należała bez wątpienia do Rafała Rabiegi. Mistrz!

Zjazd w złotej godzinie.

Na kolację jechaliśmy vanem z niezwykłą tapicerką. Jakbym przyjął pozycję leżącą i jechał tam sam, mógłbym pomyśleć, że wiozą mnie karawanem!💥

Na szczęście facjaty moich Przyjaciół przypominały mi, że jeszcze trochę życia mi zostało 😅

Kolacjon na mieście.

Restauracyjki były raczej proste ale jedzenie serwowały kosmicznie dobre!

Przedostatni poranek na rybach przywitał nas znów mega słoneczną pogodą.

Stara promowa przystań.

I namorzyny w samym ujściu rzeki.

Tego dnia straciliśmy sporo ryb ale szczęście na rybach NIGDY nie omija Pawła Sinicy.

Dziecko szczęścia i bardzo dobry wędkarz.

Do tego wyśmienity fotograf!

I już dalej nie brnę w analizie w czym jeszcze jest dobry!

Psychologicznie jednak rozbiera laski na części pierwsze 😜

Takich talentów się nie marnuje😁

Juz tamtego dnia miało się jednak wrażenie, że byliśmy nałowieni.

Piękne palmy na skraju hotelowego ogrodu.

Były to palmy kokosowe.

 

Choć w ogrodzie nie brakowało i mangowców. Niestety dopiero dojrzewały.

I małpia rodzina iskająca się w koronach drzew nad naszymi głowami.

Jedna z nich wygrzebała skądś butelkę z jakimś płynem.

I mimo, że się siłowała nie mogła jej odkręcić. Pilnowała jej jednak jak najdrogocenniejszego skarbu!

Ostatni dzień był przedziwny. Mimo, że wynikowo za bardzo nie poprawił naszych statystyk, jednak dostarczył emocji więcej niż przez wszystkie inne dni!

Zaczęliśmy od tego, że Marcinowi na lekki spinning woblera zażarła żaglica!

Wraz z Pawłem mieliśmy pełne pole do popisu, bo na lekkiej wędeczce szalała wspaniale.

Rzadkie ujęcie żaglicy walczącej z wobkiem w dziobie.

 

Mimo, że hamulec gwizdał przeraźliwie, Marcin nie prowadził miękkiej gry.

Ryba odjeżdżała na ogonie po kilkanaście metrów!

Stary człowiek i… może😜

Niestety po tym ujęciu i godzinie walki się spięła.

Choć Rafcio był gotowy do sesji zdjęciowej!😜

Popłynęliśmy na kalmary i gdy jeden z nich zaatakował Pawłowego „szczęśliwego” woblera a ten wedle instrukcji kapitana po prostu go złowił zobaczyliśmy wielką, brązową, jakby rekinią płetwę po prawej burcie naszej łodzi.

Przewodnik szybko zdjął wolną wędkę i błyskawicznie założył dopiero co złowionego kalmara Pawła na hak. Podrzucił w miejsce gdzie ów „rekin” zmierzał. To co się potem wydarzyło – przerosło wszelkie pojęcie. Była godzina 15:00 i Biały miał na kiju… bestię!💥💥💥

 

Wyskoczyła najpierw raz…

…jadąc na ogonie jak jakaś torpeda woda – powietrze.

Panie i Panowie – oto marlin czarny (Istiompax indica)!

Potem Paweł wskoczył na dach i…

… zdjął go z tej perspektywy

Odrazu wiedzieliśmy, że nie będzie tak łatwo jak z łowionymi dotąd żaglicami.

Marlin to zupełnie inny przeciwnik!

Do tego masa zapiętego nie zostawiała złudzeń.

To nie była żagliczka 40-60kg tylko dobrze ponad 150kg król oceanów!

Spójrzcie na ten sam skok ale z perspektywy dolnego pokładu i mojego aparatu.

Mode Beast!

Jak sam Posejdon!

Inna nazwa tego marlina to „makaira czarna”

Rozpoczęliśmy ten nierówny bój. A właściwie Marcin rozpoczął.

Kij oddał dopiero po 3 godzinach! W tym czasie ryba zdołała wyciągnąć nas daleko w morze nic sobie nie robiąc z naszych desperackich zabiegów.

Reszta zmieniała się przy kiju częściej. I kiedy reszta łodzi dawno  była w porcie, my ciągle walczyliśmy z wielką rybą.

Wiadomość poszła w eter przez CB radio a ryba ta gdyby została wyciągnięta byłaby rekordem Malezji! My bohaterami!

Zapisy echosondy pokazywały, że marlin zdołał nas wyciągnąć (na wstecznym biegu) 16 mil morskich, nic sobie nie robiąc z naszych desperackich prób sprowokowania czegokolwiek. Zachowywał się jak nie marlin. Płynął spokojnie a my nie byliśmy w stanie nawet go podciągnąć. Plecionka dwa razy zaplątała się w śruby silnika i dwukrotnie udało nam się ją szczęśliwie uwolnić. Nawet nie chciałem myśleć jak wrócimy przez niebezpieczne rafy w ujściu rzeki i to w nocy!

Wielka ryba w końcu zdecydowała, że koniec zabawy. Straciła cierpliwość albo zauważyła, że coś jest nie tak, po czym w kilkanaście sekund wyciągnęła 200 metrów plecionki znikając gdzieś w ciemności w serii skoków, choć równie dobrze mogła jak w jakimś filmie Kusturicy polecieć i do samych gwiazd – kto ją wie?! Całość była i tak wystarczająco kosmicznym doświadczeniem. Pamiętam jeszcze jak oddając wędkę kapitanowi, niechcący dotknąłem kołowrotka i się poparzyłem! Walka trwała 4 godziny i 10 minut!

Do portu płynęliśmy ponad godzinę i na zdjęciu tego nie widać ale knajpa była pełna ludzi! Wiadomość rozeszła się po mieście ściągając rzesze ciekawskich. Niestety… Witały nas współczujące  albo złośliwe spojrzenia, w końcu ktoś podszedł, zadał kilka pytań, pokazaliśmy nagrania i zdjęcia, ktoś poklepał po plecach, ktoś jeszcze postawił piwo. Mimo przegranej czuliśmy się tak samo szczęśliwi jak zmęczeni.

Reszta grupy dawno czekała w hotelu, mocno się już niepokojąc i w końcu z burczącymi brzuchami. pojechaliśmy na kolację żegnając się z przytupem.

Kolejnego dnia nie wszyscy jednak wracali do domu.

Szczęśliwcy zostali by spędzić jeszcze kilka dni na rajskiej wyspie Tioman.

Wiele wydawnictw zalicza ją do czołówki najpiękniejszych wysp świata i byliśmy tam po to by się o tym przekonać.

Niestety prognozy na najbliższe dni nie zapowiadały łaskawej dla nas pogody. No ale skoro bilety powrotne mieliśmy na za parę dni, do tego nocleg dawno zarezerwowany. Dobiliśmy promem do skromnej przystani.

Jednak jedynymi nas witającymi były te dymówki.

Dookoła niewiele się działo

Praktycznie poza nami też nikt nie wysiadł. Zrobiło się nieswojo ale po telefonie okazało się, że jedyna łódź kogoś musiała odwieźć do punktu medycznego i poprosili nas i pół godziny cierpliwości.

Ruszyliśmy zatem na mały rekonesans i niechcący się dowiedzieliśmy, że Tioman objęty jest strefą bezcłową! Wyspa w mgnieniu oka wydała nam się zatem jeszcze bardziej rajską!

Po zakupach, pojawiła się łódź z przeprosinami i zabrała nas do naszego resortu. Dalej miało być już tylko bajecznie!

Zimne piwko mieli wyborne!

Tylko domek dla czwórki facetów okazał się zbyt romantyczny!

Ale zaradziliśmy coś i na to!😎🤓

Widok z tarasiku był obłędny!

Zwróćcie uwagę na ten suchy pień palmowy bez korony, który jak badyl wystaje z prawej-górnej strony kadru. Później Wam coś o nim napiszę.

Siedzieć tam i cieszyć się życiem było fantastyczne!

A jak w samczym gronie można się nim cieszyć! 😆

Trzeba było tylko uważać wychodząc z domku, bo ktoś tego bardzo nie lubił obawiając się o swój haremik. Zupełnie niepotrzebnie!

Krabiki na plaży były zdecydowanie mniej śmiałe – chowały się za wszystkim co im się napatoczyło po drodze.

Pora przypływu pozwalała się dostać na bardzo ciekawą rafę, więc część z nas jeszcze tego samego dnia ponurkowała wyśmienicie.

Reszta wolała pobarłożyć na tarasie.

Kolejnego dnia nagraliśmy łódź i popłynęliśmy ponurkować.

Szkoda, że było tak ciemno, bo coś czuję, że fotki mogły być o niebo lepsze w świetle słońca.

No ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma! Źle nie było! Jak się przyjrzycie to dostrzeżecie pod samą powierzchnią wody garfish’a polującego na owady.

No właśnie!

Jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma💥

Skupmy się na rybkach lepiej, co?!😅

Błazenki zamieszkiwały każdy jeden ukwiał!

Wystarczyło zatem pływać i wypatrywać ukwiałów. Była 100% gwarancja, że zamieszkiwała go rodzinka rybek „nemo”.

Samczyki były wyjątkowo odważne! Potrafiły z poświęceniem wyskoczyć z bezpiecznego miejsca i nastroszyć się mi przed maską pokazując kto jest tam panem podwórka. Spoko – nie szukałem guza😅

Kapitanowi naszej łodzi opowiedzieliśmy, że walczyliśmy dzień wcześniej z czarnym marlinem. Bez pytania o rezultat potyczki, zapytał tylko:

  • How long were You fighting?

Odpowiedzieliśmy, że 4 godziny i 10 minut. Odpowiedź była krótka:

  • It was a good fight!

Poczuliśmy po tym, że zasłużyliśmy by móc cieszyć się urokami Tiomanu.

Noc pod gwiazdami i w akompaniamencie szumiących palm była piękna.

Rano, idąc na śniadanie…

Natknęliśmy się na ciekawy gatunek pary wiewiórek:

Wiewióra czarna (Ratufa bicolor) nazywana dawniej jelarangiem to jedna z większych wiewiórek świata, niestety mocno zagrożona wyginięciem.

Ruszyliśmy z Pawłem na fotograficzny recoon.

I było cholernie warto. Choć parna wilgoć wyspy dawała się naszym aparatom mocno we znaki.

Dotarliśmy do świętego drzewa, które wyrosło z surowego kamienia, rzekomo dając początek życiu na wyspie.

Wypiliśmy za to po piwku.

Wyspa ta słynie też z endemicznych waranów – tu macie pięknie ubarwionego warana drzewnego.

Dopiero jednak warany leśne i wodne robią wrażenie.

Przypominają smoki z Komodo.

I bywają niebezpieczne! Szczególnie dla małych dzieci, które są w stanie zaatakować w celu… zjedzenia!

Deszczowy las górzystej wyspy zamieszkuje kilka mega ciekawych zwierząt, a między nimi binturongi zwane też niedźwiedziokotami!

Pamietacie kikut palmy nieopodal naszego domku, na który zwracałem uwagę. W przedostatni dzień wlazł na niego taki oto jaszczur i odpoczywał tam przynajmniej do naszego opuszczenia wyspy czyli ponad 24 godziny!

Dookoła przetaczały się burzowe chmury.

i w tej aurze mieliśmy spędzić ostatnią noc w Malezji.

Tioman opuszczaliśmy z dużym niedosytem, szczególnie przez pogodę.

Z pewnością bym tam jednak wrócił 0 jeśli nie dla romantyzmu wyspy i możliwości rajskiego wypoczynku to może w poszukiwaniu wspomnianych binturongów albo innych endemitów zamieszkujących tą dziką wyspę.

W ogóle do Malezji bym wrócił zapolować znów na żaglice. Zakłócić nieco ich czarujący sabat. I wszystko wskazuje, że jesienią 2020 wrócimy. Grupa powoli się formuje. Jeśli byłbyś zainteresowany – zapraszam do skorzystania z zakładki z formularzem kontaktowym.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):

Rafał Woś, Marcin Białowąs, Rafał Słowikowski (ja), Kasia Rabiega, Rafał Rabiega, Rafał Czuba, Paweł Sinica (na dole) i Krystian Wita.

Według wydanej w 1935 „American Big Game Fishing” Connett’a, której współautorem był m.in. sam Ernest Hemingway pierwszą żaglicę złowiono prawdopodobnie u wybrzeży Ameryki Południowej z hiszpańskiej albo portugalskiej karaweli w 1648 roku. Żeglarze zabijali czas podczas długiego rejsu właśnie próbami złowienia pojawiających się raz po raz „wielkodziobych, ożaglowanych” ryb. Pierwszy udokumentowany przypadek złowienia żaglicy odnotowano dopiero w 1786 roku na oceanie indyjskim. Mowa tu jednak o zupełnie dwóch różnych rybach, jako że gatunki są dwa – żaglica atlantycka (Istiophorus albicans) i indopacyficzna (Istiophorus platypterus). Czyż to nie genialne, że po 370 latach od tamtych czasów jeszcze gdzieś na świecie można wziąć udział w masowej migracji tych ryb?! W sabacie czarownic?!

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Katarzyna Rabiega, Rafał Rabiega, Paweł Sinica i Rafał Słowikowski