Stojąc po kolana w ciepłej wodzie rzeki Guayabero, starannie układam rozwinięty sznur sprawdzając czy nie zapodziała się jakaś pętelka. Skwar z nieba rozlał się już po okolicy, uciszając rodzinę wyjców w pobliskich krzakach. Przelatujący leniwie tukan przysiadł w cieniu drzewa kapokowego przyglądając się poczynaniom gringo w kapelusiku simmsa. Niezręczna cisza otaczającej selwy nagle zostaje przerwana eksplozją w wodzie. Ofiara ataku już nic nie czuje. Truchło młodego sabalo, rozcięte niczym głowa O Ren Ishii mieczem Hattori Hanzo, odpływa z prądem rzeki…
Pod nami Andy, niczym olbrzymie smoki ułożone do snu. Ich grzbiety wznoszą się ku niebu, a w dolinach płyną rzeki jak krew w ich żyłach…
Maciek, w podziękowaniach awionetce – to już taka tradycja.
Na miejscu od razu rzuca się w oczy beztroska atmosfera codzienności
Miasteczko pilnowane jest lepiej niż lodówka w akademiku – nikt się nie prześlizgnie
Organizm Maćka zgłosił zapotrzebowanie na płynne klimatyzowanie
Wczesnym rankiem wystartowaliśmy niczym Usain Bolt…
Po drodze mijamy lokalesów łowiących na „ciężką nimfę”
Rozkosz pierwszych rzutów po 14tyś km podróży…
Maciek po drugiej stronie brzegu lepiej wybrał miejsce…
Po chwili do gry dołącza Rafał….
Czujnie obserwują nas koneserzy padliny.
Niestety Rafał tego dnia spina większość ryb. Do akcji wkracza kontuzjowany Maciek i łowi pierwszą payarę.
W książce z 1741 roku „El Orinoco Ilustrado” hiszpańskiego podróżnika Jose Gumilla pojawia się pierwsza wzmianka o „diabelskiej” rybie. Autor opisuje ją z dwoma niezwykle długimi kłami wystającymi z dolnej szczęki, którymi atakuje miejscową ludność. Dziś wiemy, że takie historie były raczej wytworem wyobraźni, aniżeli faktów, aczkolwiek brak badań nad gatunkiem oraz jego niedostępność, sprawia, że payara to jedna z najbardziej tajemniczych oraz najbardziej poszukiwanych przez wędkarzy muchowych ryb Ameryki Południowej. Znana jako „ryba wampir”, słynie z niezwykłej ortodoncji.
Choć nie wysysa krwi ze swoich ofiar – to potrafi pozbawić je życia w ułamku sekundy, przebijając lub rozcinając ostrymi jak żyletka, dochodzącymi nawet do 10cm kłami. Jej smukłe srebrzyste ciało zwieńczone długim mięśniem grzbietowym oraz duże płetwy sprawiają, że najlepiej czuje się w bystrzach rzek wpadających do Amazonki i Orinoko.
Po kilku godzinach zaznajomienia się z łowiskiem dość szybko znajdujemy ryby i poznajemy ich nawyki.
A wszystko to w takich okolicznościach przyrody.
Kolejny poranek na równiku, podobnie jak noc, pojawił się nagle i witał nas głośną symfonią dźwięków.
Zwierzęta, niczym przekupki na targu, przekrzykiwały się tocząc niezrozumiałe dla nas dysputy zagłuszone silnikiem łodzi, która pod dowództwem Ernesta i jego kompadre Armando, przesuwała się w lekkiej mgle ustępującej powoli przebijającym promieniom słońca. Dzień wcześniej z Rafałem wytypowaliśmy miejsce do łowienie. Tym razem w dłoniach dierżymy muchówki. Długa i głęboka rynna z mocnym uciągiem podmywała skalisty brzeg z łatwym dostępem i przestrzenią do oddania rzutu. W płytkiej wodzie zatapiam muchę i kładę krótkim rzutem w poprzek nurtu. Prąd szybko zabiera dużego streamera i ustawia w rynnie. Podciągam skokami i kiedy mucha prawie już dotyka szczytówki, białe cielsko przewala się pod moimi nogami. Nie trafia. W tym samym momencie, za moimi plecami, słyszę zestaw dobrze znanych polskich inwektyw. Ryba Rafała na krótkiej lince wyskakuje z wody i rozgina agrafkę. Rzucam odrobinę dalej i szybko przeprowadzam muchę przez warkocz. Potężne uderzenie na środku kipieli. Staram się przytrzymać i dociąć, ale ryba odjeżdża, wyskakuje z wody i wyrzuca muchę z pyska. Kolejne kilka rzutów i ten sam scenariusz. Frustracja narasta.
Po tygodniu pobytu nad wodą, spadki ryb przestaliśmy traktować jak przekleństwo lecz uroki wędkowania. Kiedy przyjrzymy się budowie pyska rybyzauważymy, że jest wąski i kościsty, dlatego usadowienie w nim haka nie jest rzeczą łatwą. Kolejną ciekawostką jest strategia z jaką żeruje nasz bohater. W przeciwieństwie do innych gatunków, ma na celu raczej zabicie lub okaleczenie ofiary, aniżeli jej natychmiastowe połknięcie, tak jak to ma miejsce w przypadku tucunare. Konsumpcja zdobyczy odbywa się zwykle później, na spokojnie, a więc puste strzały i spady będą miały miejsce. Możemy jednak ograniczyć ich liczbę. Po pierwsze zapomnijcie o streamerach z pojedynczym hakiem w pobliżu głowy muchy. Strata czasu i waszych nerwów.
I jeszcze jedno. Zęby payary to nie żarty. Wchodzą w ciało jak w masło. Jeśli nie czujecie się pewnie lepiej oddać rybę przewodnikowi, aby ją wyczepił. Najlepiej nie wyciągać jej z wody. Mocny łososiowy chwyt za ogon pozwala kontrolować rybę.
Armando z najlepszą muchą wyprawy wykonaną przez Agnieszkę Kubalę z luźną dozbrojką z tyłu.
Po niezbyt udanej sesji porannej, bogatsi w doświadczenie, wróciliśmy na naszą rynnę późnym popołudniem. Ryby nadal zdradzały swoją obecność. Posyłam 21cm puchu dalekim rzutem w poprzek rynny. Nurt wody znosi muchę pod skalną półkę. Czekam spokojnie i ku mojemu zdziwieniu nic się nie dzieje. Podciągam i nadal nic. Rozczarowany zaczynam zwijać kołowrotkiem nadmiar linki. W tym momencie ryba wystrzeliwuje w powietrze z muchą i wpada do wody zaczynając natychmiastową ucieczkę w dół rzeki. Na kołowrotku, mimo dokręconego hamulca, widzę już tylko podkład. Próby odzyskania linki zdają się na nic. Silny przeciwnik i prąd rzeki dyktują warunki. Po śliskich kamieniach zaczynam pościg. W głowie tylko jedna myśl: „żeby się tylko nie spięła, zostań proszę”. Niestety 150 metrów niżej brzeg się kończy. Payara na długiej lince trzyma się mocnego nurtu. Nie skacze. Te duże nie skaczą. Powoli staram się odzyskać kolejne metry linki, ale ryba nie odpuszcza, niczym w zawodach przeciągania liny. Minęło już około 10 minut, pot zalewa mi skronie, a ramię odczuwa zmęczenie. Koledzy wraz z przewodnikami, w ciszy, obserwują walkę. Chwilę później następuje przełamanie. Ryba opuszcza nurt wpływając w płań spokojniejszej wody. Szczęśliwie omijając zatopione karcze, skracam dystans przerywany coraz krótszymi odjazdami. Doprowadzam wampira do łachy białego piasku, ta wykłada się bokiem a przewodnik chwyta ją za ogon. Padam na kolana ze zmęczenia. Maciek z Rafałem składają gratulacje, które chyba do mnie nie docierają. Erensto kładzie rybę na moich kolanach a łzy wzruszenia napływają mi do oczu. I tak kolejne z moich marzeń skreśliłem z listy.
Po południu za namową Maćka eksplorujemy jeden z mniejszych dopływów rzeki. Ryby są mniejsze ale okoliczności przyrody i cisza nie do opisania.
Wieczór nad moją ulubioną miejscówką.
Rankiem po około dwóch godzinach płynięcia w górę rzeki docieramy do kanionu.
Woda jest tu „gruba” i owiana wieloma tajemnicami.
Z Maćkiem przepłynęliśmy cały odcinek
Po powrocie złapałem za muchówkę a Rafał usiadł w kanionie z zasiadką na suma.
W czasie sesji fotograficznej ujrzeliśmy umęczonego Rafała schodzącego w dół za rybą. Tak prezentuje się akcja wędki o wyrzucie do 600g.
Po około 20min walki i pomocy Ernesta, który wszedl do wody aby odczepic rybę z zaczepów, sum przegrał.
Po takich przeżyciach pora na lunch. Zamiast platykowej siatki, liść bananowca. Można?
Siedząc w przytulnym cieniu drzew, wszyscy mieli wyborne nastroje.
W trakcie lunchu Rafał złożył zamówienie na suma surubi. Ernesto z Armandem kiwnęli głowami, a po godzinie…..
Pod koniec dnia na płytkiej wodzie obserwujmy ibisa szkarłatnego.
Kolejny dzień spływamy w dół rzeki, gdzie stajemy na bardzo urokliwych szypotach. Wchodzę z Maćkiem do wody. Na wyniki nie trzeba było długo czekać.
Zaprzyjaźniony Amerykanin też miał swój dzień…
Płynąc dalej natrafiliśmy z Rafałem na rynnę, która przez kolejne dwa dni okazała się prawdziwym eldorado.
Tu padają dwie największe payary wyprawy nazywane poźniej przez nas siostrami….
W największy upał ganialiśmy za sumikami…
Trafiały się też nadal payary. Rzeka kipiała od ilości ryb.
I tak kończy się jedna z najlepszych wyprawy, w której miałem przyjemność uczestniczyć. Mieliśmy dużo szczęscia trafiając na rzękę, która odwdzięczyła nam za trudy podróży, inni w kolejnych latach tego szczęścia nie mieli. Wracając do domu zahaczyliśmy jeszcze do Cartagheny nad morzem Karaibskim, ale to już inna historia. Mogę tylko powiedzieć, że I ja tam byłem, miód i wino piłem, a co widział i slyszał…..tak naprawdę to nic nie widziałem i nie słyszałem, bo przesiedziałem wiekszość czasu w łazience z zatruciem pokarmowym 🙂
Tekst i opracowanie: Marcin Janaszkiewicz
Zdjęcia: Maciej Garbowicz, Marcin Janaszkiewicz, Rafał Rabiega.