Pamiętacie jak tuż przed osobliwą pieszczotą elektrowstrząsami McMurphy odkrywa w korytarzyku szpitala psychiatrycznego, że Wódz Bromden wcale nie jest głuchoniemy? Chwilę później marzą o ucieczce. Gdzie? No właśnie…
W doskonałej powieści Kesey’a wielki Wódz postrzega społeczeństwo jako wielką, ściśniętą, smutną i szarą masę – nazywa ją „kombinatem”. Czy i Wam się zdarza postrzegać świat wokół tak samo? Nam się zdarza. Dla niektórych jest to już permanentne! Co więcej – czasem mamy wrażenie, że znajdujemy się już w „fabryce” – psychiatryku i mamy dokoła pełno wariatów. Wariatów często na własne życzenie! Pozwalają się traktować jak półgłówków i upierają się, że jest najlepiej od lat. Niestety nie ma też alternatywy dla tego zjawiska poza porzuceniem wszystkiego i zaczęciu od nowa gdzieś daleko – najlepiej jak najdalej od Europy. Nie zawsze się da… Chyba, że na chwilę. I oby tych chwil było najwięcej i były długie. Oto jedna z nich – uciekliśmy tak jak wymarzył McMurphy z Wodzem. Do Kanady a dokładnie do francuskojęzycznej (o zgrozo!) prowincji Quebec. 300km dalej od miejsc, które natchnęły Arkadego Fiedlera do napisania „Kanady pachnącej żywicą”.
To jest właśnie kwintesencja Kanady pachnącej żywicą! Uff – jak dobrze było wyrwać się z lotnisk, Montrealu, który mimo że nie znoszę wielkich aglomeracji po prostu zachwycił – głównie architekturą. Bo nie ludźmi, nie wypożyczalniami samochodów, bankami, kantorami… Masakra. Owszem – zakupy w wędkarskich były udane. Na tyle udane, że skończyło się mandatami (52$ od auta) za zbyt długie parkowanie! Warto było!

Zjeżdżając z asfaltu, Kanada natychmiast uderzyła swym ukrytym dotąd urokiem. Piękne mijane rzeki wręcz dopraszały się o indian spływających w canoe, o traperów, niedźwiedzie, wilki… Powoli.

W interior podążyliśmy drogą należącą do kompanii tartacznych. Nie wyobrażacie sobie na jaką skalę zjawisko wycinki drzew tam działa! Wycina się tysiące hektarów prastarej, dzikiej puszczy wydzierając Kanadzie jej zielone serce wielkimi chapnięciami – ten tort nie jest smakowany. Kawały są wyrywane rękoma jak w bitwie na torty! Tu macie ograniczenia dotyczące przejazdów przez mosty. Oczywiście pojazdy tartaku uprzywilejowane. W końcu droga należy do nich. Przepustki załatwić trzeba u nich. Obowiązkowe CB radio w aucie! Często wymaga się (są znaki) by kierowcy informowali o swym położeniu (który kilometr) i kierunku jazdy – zawsze przed ostrymi zakrętami, zwężeniami itd. Oczywiście prujące ponad 100km/h ciężarówki obładowane drewnem nigdy tego nie robiły i też nie zwalniały!

Jak widać wjazd takiego rozpędzonego molocha na most nie zawsze musi się wiązać z sukcesem o czym świadczyły też przydrożne krzyże.

Ale co tam mosty!
Andrzej: „O! O! Oczko!!!!”
Leszek: „Pindolisz…”
Maciek: „Czekaj, czekaj – coś tam się zadziało.”

„Panie, Ty ich tworzysz a potem oni sami się znajdują”

Nie tylko my zafascynowani Kanadą i romantyzmem traperki podążyliśmy na północ Ameryki. Niegdyś kierowany podobnymi pobudkami i z aparatem w ręku ruszył i Edward S. Curtis – zafascynowany głównie kulturą indian, nazywanych tu „ludźmi pierwszych nacji” (określenie „indianie” w Kanadzie postrzega się za obraźliwe). Styl Jego fotografii należy do wybitnie romantycznych. Z resztą zobaczycie jego „perły” w tejże relacji.

Maciek szczęśliwy, że jest w Kanadzie! Marzenie z dziecięcych lat właśnie się spełnia! Choć włażenie na te mostki tam jest dość ryzykowne.

Ciężarówki nie zwalniają ani na moment. W końcu są tak obładowane, że wcale im się nie dziwię. Nie wyobrażam sobie podjazdu pod górę z takim ładunkiem bez setki na liczniku.

A należą doprawdy do molochów! 30 metrowe kolosy.

Świerk czarny – to on wraz z jodłami górską i balsamiczną musiał nakłonić Fiedlera do zatutyłowania Jego pierwszej książki o Kanadzie.

Kura Borowiaka kanadyjskiego (Falcipennis canadensis) w koronie topoli balsamicznej (Populus balsamifera). Ptaki te są tak niekumate, że i dziś zdarza się myśliwym powoli podejść na tyle blisko że łapią je w ręce!

Skunks zwyczajny (Mephitis mephitis). Przeszedł sobie przed maską naszego hamującego auta jakby nigdy nic. Wybiegłem z aparatem w ręku a on zdawał się mnie wcale nie widzieć. Owszem słyszeć – bo na każde głośniejsze tupnięcie cofał się strosząc kitę. Szybko odpuściłem bo jakby mi pierdyknął spod ogona to dopiero miałbym Kanadę pachnącą żywicą!

Drogę do naszego docelowego łowiska o dźwięcznej nazwie Lost Lake (Jezioro zaginione) doprowadzono dopiero dwa lata temu. Ten fragment był już świeży i spulchniony. Trzeba było uważać jak diabli. Grząskie piaski potrafiły wciągnąć po kolano człowieka a co dopiero auto.

Zamieszkujący te tereny indianie (opisywani przez Fiedlera Alqonquini a także Montaqnani i Atikamekwowie) poruszali się niegdyś oczywiście jak na fotografii Curtisa – na koniach.

My osiodłaliśmy nieco inne konie – 2 Nissany i Dodge’a. Wszystkie wygodne, w miarę ekonomiczne i niezawodne. Niestety trawa im nie wystarczała a paliwa należało zabrać w kilku dodatkowych kanistrach by wystarczyło na drogę powrotną. Stacji na drogach tartaków nie ma a kilometrów do przejechania kilkaset, no i pobłądzić łatwo. Nam się udało dojechać bez zakłóceń.

Postojów nie robiliśmy za wiele, szczególnie na grząskiej drodze ale jak tu się nie zatrzymać gdy się spostrzeże ślady niedźwiedzia.

Temu uszło ale indianie Arikara miśka by sprawnie wytropili i przerobili na ubranko jak to (Zdjęcie z 1908r). Plemię ów spokrewnione z Paunisami, przy pierwszym spotkaniu z białymi było bardzo agresywne i niebezpieczne. Potem zdziesiątkowane przez wojny z Dakotami i czarną ospę wysiedlone do rezerwatu Fort Berthold. Dziś żyje ich około 1500, oczywiście znacznie ucywilizowanych.

Między śladami prawdopodobnie samotnego, starego basiora (samiec wilka) znalazłem jagody!

🙂 Nie, nie oceniałem własnego manicure lecz porównywałem wielkości łap wilczych do moich. Były imponujących rozmiarów. Bernardyn moich rodziców ma przy tym łapki przedszkolaka!

Jechaliśmy od rana. Skromne kanadyjskie śniadanko nie mogło zaspokoić naszych wilczych apetytów więc wszyscy wparowali w krzaki z ochotą i bez żadnej wstrzemięźliwości.

Myślę jednak, że indiańscy wojownicy spotykali się w interiorze w innych celach niż na zbieranie jagódek;) Może chcieli pogadać o dziewczynach i sztuczkach jakie znają…

Inny przykład indiańskiego stroju niedźwiedzia

Nie wiem czy to przez możliwość spotkania z niedźwiedziem, czy raczej z troski o swój skalp (na zdjęciu widać, że niemałej) Leon zarządził odwrót.

Co prawda Andrzej oponował bo właśnie znalazł bujny krzaczek jagód, ale po jego oskubaniu w końcu wyszedł z lasu i On.

Jedynie Mariuszek nie był jakoś zainteresowany runem leśnym;)

W końcu dojechaliśmy do umówionego punktu, gdzie czekał na nas Andrew. Typowy traper, pochodzący ze Stanów i klasycznie gardzący nacją Kanadyjską.

Obracał quadem z przyczepką kilka razy bo bambetli i prowiantu mieliśmy niemało. Do jeziora przez wycinkę był jeszcze kilometr.

Jurkany w tym czasie co żeśmy pakowali graty na quada skoczyli do warzywniaka na rogu i zadbali o świeże pomidorki…
Żartuję! Tak delikatne rzeczy nieśli dzielnie w łapkach do samego jeziora.

Donieśli! W końcu na wodzie Lost Lake. Trochę trudów to wymagało.

No i nasz traperski obóz XXI wieku

A tu obóz widziany soczewką Curtisa początku wieku XX

Główna chata obozu – nasza kuchnia/jadalnia i sypialnia dla niektórych z bliska

I typowe indiańskie tipi z bliska. Na Wielkich Równinach rozbijane jedynie na trzech drągach, w Kanadzie na czterech i więcej.

Lost Lake, a właściwie jego skromny, mały kawalątek.

Jakże miły widok z jadalni

To tu dzieliliśmy się doświadczeniami po łowach każdego dnia – też tu opijaliśmy sukcesy i topiliśmy smutki po wędkarskich porażkach w alkoholu.

Indiańskie jadalnie jakże się różniły od współczesnych – traperskich.

Kolejnego dnia rozdzieliliśmy się na poszczególne łodzie i pomknęliśmy w poszukiwaniu lakersów

Zgubić się w labiryncie wysepek i półwyspów było niezmiernie łatwo. Bez mapy, radia i GPS’a wypływanie byłoby bardzo ryzykowne.

Brzegi Lost Lake porastały jakże powszechne w lasach borealnych Kanady i charakterystyczne czarne świerki (Picea mariana). Stosunkowo nieduże drzewa rosną do 200 lat. Łatwe do rozpoznania po czubkach, często z dziwacznymi, nienaturalnymi bulwami na końcu. To skupiska szyszek.

Po półtorej godziny jazdy na najwyższych obrotach silnika dopłynęliśmy do rzeki wpadającej na północy do jeziora. Przejście w porywającym nurcie nie należało do najłatwiejszych ale chłopaki wspólnie sobie poradzili

Indianom wychodziło to z nie mniejszą godnością;)

Mariusz w pogoni za płetwiastym szczęściem

Indianie też byli łowcami ryb – używali jednak zdecydowanie innych narzędzi i podchodzili do tego z zupełnie innym nastawieniem. Żywność to życie.

Takie przełomy jak ten mają uchronić rzeki powyżej przed inwazją szczupaków. Te zawsze kręcą się w ujściach czyhając na spływające źródlaki.

Niestety rzeka okazała się niewypałem a dymaliśmy tam tak długo i przez taki teren, że te kilka złowionych szczupaków nie rekompensowało nam tego wcale. Ponad metrowy szczupak holowany przez Mariusza, którego schrzaniłem podbierając pstrągowym podbieraczkiem dobił nas ostatecznie! Potem już nawet mijane kozaki pyszniące się czerwienią kapeluszy na brzegach jeziora nie potrafiły nas zainteresować. Gdzie te lakersy?!

W końcu zrezygnowani zeszliśmy z tej odnogi jeziora, oddzielonej jeszcze przełomem, gdzie z łodzią czekał Leon.

W tym czasie Jurek w innej części jeziora zbroił się na potwory zamieszkujące inną rzekę – tym razem wypływającą z Lost Lake

Indianie polujący na inne potwory a dokładnie orki i wieloryby używali również zupełnie innego sprzętu

Jakie jednak narzędzia, takie potwory. Jurek z jedyną rybą tamtego wypadu na rzekę – z małym źródlaczkiem

Co ciekawe – przed wielu laty obiecał ojciec synowi, że kiedyś zabierze Go do prawdziwej, kanadyjskiej puszczy. Stało się! Syn Sławek z Jurkiem Jurkanem w północnym Quebecu.

Indiańscy rodzice dzieciom takich wycieczek nie obiecywali – po prostu brali je na ręce i wynosili z tipi.

W limitowanej serii ciuchów Simms’a;)

Już w drodze powrotnej, nieopodal obozu złowiłem takiego oto oliwkowego szczupaka. Klasyczne kanadyjskie, żółte wahadło w cztery czerwone romby skusiło kanadyjską rybę.

Bartek tego dnia złowił rybkę podobnej wielkości, jednak co ciekawe zupełnie innego koloru. Miał też branie ogromnej sztuki co odczytał po braniu i śladach zębów na ogromnej gumie.

Pierwsze lakersy wyprawy złowiła łódź Andrzeja i Bartka. Salvelinus namaycush – kolejny gatunek zaliczony przez Bayan-goł.


Zmierzch nad linią czarnych świerków.

Norwesko-polska grupa w traperskiej chacie, już po kolacji.

Kolejny dzień – kolejny podział na łodzie i… wio!

Rybołowy w Polsce spotykałem raptem kilka razy. Nad Lost Lake codziennie!

Rybołowy miały gniazdo i wychowywały pisklęta obsypane jasnoszarym puchem. W okolicy gniazda kręciły się także dwa podrostki. Prawdopodobnie pochodzące z wcześniejszego lęgu a bojące się odciąć pępowinę.

Końcówka skarpy rybołowów

Jak zwykle rzadki ptak stał się dobrym zwiastunem. Nad Wdą zimorodki, nad Rio Grande Kondory, Quinngua bieliki, Peetaj orły Stellera, Maniqui ary, tu rybołowy a chwilę później…

Pierwszy lakers na naszej łodzi. Znów wahadło, tym razem w głębokim trollingu na 14 metrach!

Zażarł mimo, że z pyska wystawał ogon innego, niewiele mniejszego lakersa!

„Konkurencja” deptała po piętach

Postanowiliśmy ze Sławkiem raz jeszcze sprawdzić rzekę, w której Jurek złowił źródlaczka. Na zdjęciu, Sławek obławia ujście z jeziora.

Rzeka była piękna! Taka… kanadyjska; taka jaką sobie wyobrażaliście w dzieciństwie czytając o przygodach Winnetou i Old Shatterhand’a. Notabene, czy wiecie, że Karol May był Niemcem i nigdy nie miał okazji odwiedzić Ameryki Północnej!

Uroki rzeki

Rzeka – jak piękna, tak pusta. Skąd my to znamy?!

Sławek co rusz zmieniał przynęty i nic!

Wspaniale ilustruje to pewien obraz. Gdy na to patrzę słyszę podszepty:
„Załóż tą muszkę…”
„Nie, nie! Tą załóż!”

Rzeka huczała wodospadami i gwałtownym nurtem jakby pogniewana, że odwiedzili ją biali

Te z fotografii Curtis’a wyglądały na znacznie bardziej sprzyjające łowcom

Moje marzenie też się spełniało – znalazłem się w Kanadzie pachnącej żywicą.

Sam widok napełniał radością

Inny czarnuszek w Kanadzie:)

Co prawda żywicą niespecjalnie pachniało ale płynąc po wodach Lost Lake z każdym podmuchem gorącego powietrza dochodził do nas intensywny zapach bagna – krewniaka występującego i u nas bagna pospolitego – rośliny trującej, o charakterystycznym całkiem ładnym zapachu, porażającej układ nerwowy i działającej odurzająco. Głupio jednak byłoby napisać coś pod tytułem „Kanada pachnąca bagnem”.

Złamany świerk czarny nad bystrzem rzeki wypływającej z Lost Lake

Poniżej bystrze wlewa się w głęboką, wolną płań, którą dokładnie obławiał Sławek

W końcu wziął kaban, z którym Sławcio stoczył ciężki bój!

Źródlaczek walczył do końca!

Nie do pomyślenia, że w rzece tak odizolowanej właściwie nie było ryb! Szybko Andrew nas uświadomił, że jeszcze 10 lat wcześniej wszystkie wody Quebecu w zasięgu lądujących na wodzie awionetek były wygolone do zera! Co więcej – do dziś wody Lost Lake odwiedzają Kanadyjczycy z zamiarami przywiezienia do domu rybnych zapasów. Oczywiście Andrew uświadamia – Ci jednak się obrażają i nie wracają więcej! Sic! Teraz Lost Lake jest w środku odradzania populacji kanadyjskich palii, źródlaków i szczupaka. Proces ten jest niezwykle mozolny i jakże pozbawiający Kanady naszego dzieciństwa, nadziei i wyobrażeń traperskiego romantyzmu!

Klasyczny, niemal książkowy przykład świerku czarnego (Picea mariana)

Te bulwiaste czubki to nic innego jak skupiska szyszek, które są zamknięte na kilka lat a nasiona nierzadko uwalniają dopiero podczas pożarów.

Gdy wróciliśmy ze Sławkiem z rzeki, Jurek czekał na nas nieopodal ujscia

Natychmiast pognaliśmy pod skarpę rybołowów, gdzie padł pierwszy lakers.

Konkurencja też zwęszyła pismo nosem i trollowała ów miejsce od kilku godzin.

Nie sądzę by sfotografowani przez Curtis’a indianie w Kolumbii Brytyjskiej kiedykolwiek trollingowali, jednak wyglądali właściwie tak samo.

Jak się wkrótce miało okazać – ryby najczęściej stały na 30-45 stopach czyli w przybliżeniu 10-15 metrach. Bez echosondy ani rusz! Kanadyjskie piwo z browaru Nelson było całkiem niezłe, szczególnie w roli znieczulacza w trakcie wyjątkowo męczącego i nudnego trollingu.

Trolling w wietrze nie należy do łatwych. Trzeba prowadzić przynętę jak najwolniej a łódź popychana wiatrem spływa za szybko, co trzeba hamować biegiem wstecznym; pod szkwalisty zaś wiatr cały czas pilnować płynności płynięcia. Jedna ręka najlepiej gdy trzyma wędkę (niestety zmarnowałem kilka brań z trzymadełka), druga zostaje do sterowania kierownicą i operowania gazem. Nieźle to to męczące. Chyba, że się nie steruje a tylko łowi.

Na wysokości gniazda rybołowów mimo najlepszych miejsc ciężko się skupić na samym łowieniu.

I nie ma się co dziwić! W wierzeniach indian północnoamerykańskich zobaczenie kołującego drapieżnika – orła, jastrzębia czy też rybołowa było swoistym błogosławieństwem! Zobaczenie takiego drapieżnika oznaczało pomyślność, to swego rodzaju wróżba, choć nie w sensie symbolicznym, to raczej błogosławieństwo ze strony samego ptaka, jego akceptacja dla postępowania obserwatora. Ptaki te uważane są za święte, pełne mocy – krążące w końcu blisko stwórcy, którego moc się im udziela.

Zwróćcie uwagę na szpony jakimi rybołów dysponuje by chwytać pływające pod powierzchnią ryby.

Ptak ten potrafi poławiać ryby do 2kg. Podczas łowów potrafi uderzać w wodę z takim impetem, że może dotrzeć na 3m pod powierzchnię wody!

Indiańscy szamani nierzadko z wypchanych jastrzębi i rybołowów robili święte artefakty mające pomóc w szamaniźmie.

I nie wiem czy Andrzej odprawił jakieś szamaństwo ale w końcu złowił świetnego laker’sa!

Niemal natychmiast zrobiło się na Jego łodzi znacznie weselej!

Na horyzoncie mimo dobrych humorów zbierały się jednak czarne chmury.

I w końcu przyniosły grad! Dobrze! Przez chwilę mieliśmy do whisky!

Jedna z setek uroczych wysepek na Lost Lake.

Sławek, podobnie jak Jurek – by uznać dzień za udany musi choć przez kilka chwil pobujać sznurem muchowym! Są świry na tej Ziemi;)

Typowy krajobraz nad Lost Lake.

I z daleka i z bliska robi wrażenie!

Rzut oka znów na nasz obóz…

I typowy obóz spotykany przez Curtis’a

Obóz z bliska

I sama chata „wodzów”

Uwielbiane, choć wcale nie takie łatwe w fotografii popołudniowe światło jak zwykle nadawało wiele ciepła barwom tych borealnych lasów.

Zapowiadała się znów mroźna noc. A zaparkowany pod naszą chatą hydroplan starej Cessny wcale nie wyglądał w tej scenerii nadzwyczajnie.

Nadzwyczajnie wyglądała za to sama sceneria!

Kolejnego dnia Sławek wszystkim grał na gulu, jako że udało się mu namówić właściciela samolociku na małe tourne po okolicy.

No i już odpływają by się rozpędzić na bezpiecznym, głębszym miejscu.

Cessna w środku pokazywała, że nie należy już do najmłodszych ale był sprawna i zadbana jako, że Ed (pilot) dbał o nią jak o swą dziewczynę.

Reszta grupy nie zwlekała i pomykała już w łodziach w kierunku najlepszych miejsc wędkarskich.

I chłopaki już na niebie

Lot Sławka przypomniał Leonowi, jak niegdyś przyszło mu lądować i startować na lotnisku w nepalskiej Lukli. Jak zwykle takie żółtodzioby jak ja słuchają podobnych historii z opadniętą szczęką. Ach – żeby nam życia starczyło to wszystko zobaczyć.

– Te Janek! A jaką największą kundżę złowiłeś?

– A taką.

-A gruba była?

– A taka.

– A jak skakała!

– Matko! Co to za walka była!!!

-Te! Andrzej – patrz! Znowy fantazja chłopaków ponosi 😉 😛

Leon zdążył się już przyzwyczaić, że na punkcie ryb mamy w głowie „kuku lamuniu”. Ile się jeszcze bredni nasłuchał podczas całych dni nudnego trollingu! Mieliśmy doprawdy wyjątkową głupawkę.

Wódz Czejenów z początku XX z pewnością za takie zachowanie sprzedałby nam po ostrzegawczym strzale z łuku w głowę:P

Oczywiście Sławek nie byłby sobą jakby nie nadleciał i nie pomachał skrzydłami

Dwukierunkowa sesja fotograficzna

Pilot ma brata w Kolumbii Brytyjskiej, który ma chatę nad dopływem steelheadowej Skeeny! To się nazywa życie!

Lost Lake z lotu ptaka

Nawet sobie nie wyobrażacie jaki wycisk można dostać w tamtym lesie! Nigdzie nie było tak ciężko – ani w Mongolii, ani na Kamczatce czy Koli. Mech wciąga po kolana; zwałek i krzaków makabryczne ilości i to co kochamy najbardziej – meszki! Obóz jest usytuowany na odkrytym cyplu i każdy najmniejszy podmuch porywa owady więc jest całkiem nieźle ale w lesie… !!!

Co ciekawe – okoliczne rzeki tak gnają na złamanie karku, że miejsc dla wędkarza nie ma tam wiele, ale skoro i tak nie ma tam ryb…

Jest pięknie ale ciężko:) Czy Wy wiecie ile tam byłoby ryb, gdyby była to Kanada z mojej głowy?!

Gdy Sławek delektował się widokami „łódka doktorów” nie próżnowała! Leszek z jedną ze złowionych tamtego dnia palii

Maciek szybko zripostował.

Co ciekawe – jako jedyni łowili te lake trout’y tylko castingując. Reszta uprawiała głęboki trolling a Oni z chirurgiczną precyzją czesali ryby blisko powierzchni!

Ryby te walczyły zupełnie inaczej na „normalnym” zestawie niż z dociążającymi ołowiami na jakichś egzotycznych głębokościach.

W tym czasie popłynęliśmy z Leonem i Mariuszem na pokazaną przez Andrew na mapie płytką zatokę – zatokę szczupaków. Faktycznie działo się. Ryby widzieliśmy, brały, spadały, odprowadzały, kilka wyciągnęliśmy jednak gdy dobra 80-tka przeleciała przez dziurę w podbieraku (Ach ten francuski sprzęt! Gorzej niż w Rosji!) straciliśmy serce do kaczych dziobów i pognaliśmy pod gniazdo rybołowów.

Tymbardziej, że przypomnieliśmy sobie o zakupionych w Montrealu wynalazkach. Taki ciężarek o specjalnym profilu, który dodatkowo niczym wobler schodzi głębiej pod wpływem ściągania. Do trollingu na kilkunastu metrach – idealny! Na zdjęciu lewa agrafka w pozycji do holowania ryby, normalnie jednak podczas prowadzenia przynęty znajduje się w najwyższym punkcie tego trójkątnego oczka. Opór wody jeszcze niżej sprowadza dowiązaną na troku przynętę (z prawej strony).

Rybołów siedzący na balsamicznej jodle (Abies balsamea)

W pięknym świetle Mariusz łowi ładnie ubarwioną i w dobrej kondycji palię.

Ubarwienie tych ryb, szczególnie głowy jest bardzo ładne

4kg lakers w rękach zadowolonego łowcy był jednak tylko preludium

Porządną rybą i do tego walczącą bez wątpienia najlepiej jak dotąd był słusznych rozmiarów lakers – 82cm.

Wielka głowa rybska a szczególnie jej pysk pokazywał, że mogła się żywić już naprawdę sporymi rybami

Największy lakers wyprawy i nowy rekord Klubu ustanowiony!

Sławek, który zdążył przesiąść się z Cessny na Lund’a przypłynął z tatą akurat na pomyślnie zakończony hol. „I kto jest najlepszy!!!” 😉

I znowuż nasz obóz w całej okazałości.

Wolałbym jednak móc choć na chwilę zamieszkać w takim!

Kolejnego ranka obudził nas krzyk najświętszego ptaka indian północnoamerykańskich. Bielik amerykański (Haliaeetus leucocephalus) czczony przez wszystkie plemiona tego kontynentu bez wyjątku. I chyba faktycznie nas pobłogosławił bo wyniki wędkarskie wkrótce miały się wyraźnie polepszyć. A może to my w końcu żeśmy skumali o co chodzi. Ptaki te są dla indian często posłańcami boga do ludzi. Nazywane orłanami potrafią budować gniazda ważące tonę. Największe znalezione gniazdo orłana ważyło ponad 2,7 tony!

Żona Andrew wspominała o awanturze już dzień wcześniej, gdy traper zmierzał motorówką pod przeciwległy brzek wyrzucić resztki jedzenia, które nam zostały. I faktycznie – o poranku bielik ten stoczył bitwe z orłem przednim przeganiając go. Cóż to było za widowisko! Pióra bielika i orła przedniego mają specjalne znaczenie religijne dla indian. Z uwagi na ochronę tych ptaków pozyskiwanie ich piór reguluje prawo federalne, zwane „prawem o orlich piórach”! Pióra tych ptaków współcześnie mogą pochodzić tylko ze specjalnej placówki w Denver, do której trafiają orły i orłany martwe na skutek zetknięcia z liniami wysokiego napięcia lub padłe w ZOO. A że USA uznało prawnie ponad 500 indiańskich plemion kolejka jest dłuuga.

Indianin z pochwyconym młodym orłanem

Jacy twardziele – takie ofiary!

Dostaliśmy od Andrew kolejny namiar – małe jeziorko ze źródlakami. Niestety okazało się, że dziwnym trafem znalazły się tam tylko szczupaki i to fatalnie mizernych rozmiarów. Szybko zatem przerzuciliśmy się na grzybobranie.

Wypad na tajną wodę zaowocował czymś zupełnie innym niż świeży źródlaczek do Andrzejkowego przepisu w sosie sojowym (patrz. relacja z Grenlandii)

W tym czasie Jurkany mieli już po fajnym lakersie na koncie.


My niewiele kombinując z grzybobrania natychmiast pognaliśmy znów na spotkanie z…

Co jakiś czas z zagłębienia gniazda dostrzec można było puchate łebki dwóch piskląt. Cała rodzina wybitnie trzymała się tego miejsca i na szczęście mimo naszego pewnie codziennego przeszkadzania nie miała w głowie się wynosić.

Jedno z zeszłorocznych młodych wyraźnie upodobało sobie czubek balsamicznej jodły. Mimo wielu innych drzew wokół niemal pewnym było, że jeśli nie poluje to siedzi właśnie na tym konkretnym skupisku sinych szyszek.

Leon jako że nie był przekonany do dociążania zestawu regulował głębokość prowadzenia przynęty długością wypuszczonej żyłki. W ten też sposób udało mu się złowić szczupaka życia!

Ktoś może powie, że wcale nie taki duży ale pamiętajcie, że macie do czynienia z łowcą tucunare mieszkającym w Brazylii a nie uganiającym się po Skandynawii łowcą „kaczych dziobów”. A metrowa ryba walczyła wspaniale wzbudzając naszą zazdrość i nie mniejsze zachwyty co w rybołowach!

Wypuszczanie

I sama blacha. Jakby na bolenie a kanadyjskim szczupakom też daje radę. Co ważne – ciężka.

Zmierzcha – pora spływać na kolację. Dopiero ostatniego dnia do nas dotarło, że codzienne łowy zaczynaliśmy sporo za późno i kończyliśmy za wcześnie. Zawsze najwięcej brań mieliśmy przez godzinę po dopłynięciu na miejscówkę i przez godzinę przed jej opuszczeniem.

Kolejny dzień zaczynaliśmy znów błogosławieństwem.

Sławek rusza na łów – tego dnia na daleką (2 godziny płynięcia) północ jeziora

Od czasów indian wiele się zmieniło.

Z resztą ruszyła cała flota Bayan-goł

Nasze łodzie były znacznie mniejsze i nie wiozły tak uroczych niewiast jak ta panna młoda dostarczona przez indian pod tipi młodego małżonka.

Jest różnica – co nie?

Plaże na północnym wybrzeżu jeziora poprzedzone kilkusetmetrową płycizną podobnie jak pogoda skutecznie nakłaniały Jurkanów do kąpieli!

Chwilę potem do wędkowania.

Co więcej – najpierw zobaczył zawirowanie na wodzie (coś pogoniło), posłał tam swoją przynętę i spod samej powierzchni złowił bardzo piekną rybę

Popatrzcie jak gęsto usiana kropami!

I już w drodze do domu…

Nie tak szybko – jeszcze kilka zdjęć pod wodą.

Niezłych zdjęć

A na deser poprawił nieco mniejszą rybką!

„I kto jest tata najlepszy?!”



Tymczasem młody rybołów jak zwykle okupował swoją jodełkę…

A rodzice gniazdo.
Po niewypale z jeziorkiem źródlaków stwierdziliśmy z Mariuszem, że nie będziemy marnować więcej czasu i skupimy się na lakersach w miejscu, gdzie jak dotąd mieliśmy najlepsze wyniki – pod gniazdem rybołowów. To była i dobra i zła decyzja. Dobra – bo w końcu połowiliśmy, zła – bo nie można pozostać przy zdrowych zmysłach trollingując 3 dni pod rząd ciągle i te same 600 metrów. Głupawki dostawaliśmy tam strasznej!

I wtedy się stało! Z 10 kilogramów przynęt wszelakich wyciągnąłem króla! Króla polowania!
Zaczęło się skromną rybką!

Przynęta jednak czepiała się dna na tyle często, że w końcu mogłem mieć pewność że idzie na właściwej głębokości.

Najpierw jedna, chwilę potem ku zaskoczeniu kolegów na łodzi i mym samym – druga

Ochrzczone przeze mnie „kanadyjskim rzeźnikiem”

Wahadło spod młotka Igora Olejnika – dopieszczone i pięknie pracujące a co najważniejsze – niesłychanie łowne! Już wtedy wiedziałem co będzie hitem na zbliżający się wyjazd do Nepalu.

Wylot z miejscówki – tu najczęściej zawracaliśmy i mieliśmy przy tym bardzo dużo brań. Naraz przynęta skręcała i…

Na wynik nie trzeba było długo czekać.

Leonowi aż zaschło w gardle i musiał popić herbatki z jakże oryginalnego termosu!

Robiło się to powoli nudne!

W końcu się wstrzeliłem! Zapamiętajcie ten adres: www.oldstream.pl

Tiaa…

Dobra passa trwa! Nie można odpuszczać. Zwróćcie uwagę ile ryba ta miała na sobie śluzu! I to łososiowata! Każdy z lakersów pokryty był tym specyficznym nalotem najbardziej przypominającym tego z leszcza!

Blacha Igora po prostu wymiatała!

Oczywiście zdarzały się przerywniki…

I koledzy także nie odpuszczali

Lakers w rękach Leona

Królem polowania tamtego dnia, przynajmniej w ilości złowionych lakersów został saracen:P

Tak właśnie muzułmanie zaleją słabą Europę!

Łowy tamtego dnia zakończyliśmy obserwacją Lodowców – nurów z gatunku Gavia immer, ptaków z jednym z najgłośniejszych krzyków w świecie awifauny. Ten głos przy największym natężeniu przywodzi na myśl śmiech szaleńca.

Śmiechów szaleńców tamtego dnia Lost Lake doświadczyło wielu – nie tylko ptasich. Humory nam dopisywały a głupawka żenująco sięgała zenitu! Leon pewnie miał dość komentarzy apropos podczepionych patyków i gałęzi. Niewiele brakowało byśmy pozowali do zdjęć z nimi miast z rybami. Ale miały piękne godowe szaty! I jak głęboko zażerały!;)Trzeba było kilka zabić, co było szczególnie smutne po walkach pełnych świec i murowań do dna:P

Co ciekawe, ptak ten nie dość że widnieje na kanadyjskiej jednodolarówce to jeszcze jest swoistym symbolem Quebec’u.

Któregoś dnia Andrew pokazał nam coś specyficznego

Na szczęście nie było to miejsce przetrzymywania obsuszających się indiańskich mumii

Wędził dla nas kilka lakersów!

Nie mogliśmy się powstrzymać by nieco nie skubnąć. I dobrze! Szkoda, że nie poprosiliśmy o zdjęcie ryb tamtego dnia. Na następny dzień ryba była tak sucha i niemożliwie słona, że nie szło jeść. Nawet mimo dużych ilości piwa. No ale skoro Mariusz wychodził ze skóry by z moją skromną asystą dogodzić naszym żołądkom w sposób wyjątkowo do nas przemawiający!

Zmierzchało jak co dzień pięknie. Szkoda tylko, że zorza polarna którą niektórzy mieli okazję obserwować pierwszej nocy nie pojawiła się już więcej. Tym bardziej szkoda, bo Jurek mieszkający w Trondheim twierdził, że piękniejszej nie widział nigdy! Ponoć mówili o tym zjawisku w połowie sierpnia nawet w polskiej telewizji!

Ja nie odważyłem się wejść do tej bani – wszyscy byli starsi i wyjątkowo miło mnie zapraszali do wspólnej kąpieli:P

Księżyc, winko, ciepła kąpiel… Tylko dziewczyn brak. Owszem, była żona Andrew ale… wolę już jednak nieogolone pyski naszej ekipy:P

Nieco spłoszony zaproszeniami kolegów do bani wolałem poszukać jakiś kadrów wartych utrwalenia.

W domku Leszek jak zwykle mistrzowsko usmażył rybkę! Facet robi to bez pudła – nie znam nikogo, kto potrafi to robić bezbłędnie za każdym razem! Wysmażona w sam raz, nie za sucha, nie za tłusta – coś fantastycznego. W końcu chirurg!;) Z pełnymi brzuchami zupełnie inaczej słucha się opowieści o smardzach, szmaciakach i innych nieznanych mi dotąd grzybach.

Kolejny poranek – kolejne spotkanie z wysłańcem bogów.

Oczywiście – musiało to dobrze wróżyć. Wiedziałem o tym spoglądając na blachę Igora przyczepioną do jednej z przelotek mojej wędki. Błogosławieństwo wisiało w powietrzu.

Bielik pilnował by żaden z innych ptaków nie zbliżył się do resztek, które co wieczór Andrew wywoził do lasu.

Czejeni z pewnością byli (są nadal) większymi czcicielami bielika amerykańskiego od Franklin’a, który po zakończeniu (w 1783) Wojny o Niepodległość pisał z Paryża do córki list, w którym krytykował wybór bielika amerykańskiego na symbol USA i zasugerował indyka, jako lepszego przedstawiciela amerykańskich wartości. Przedstawił w nim bielika amerykańskiego jako „ptaka o kiepskim charakterze moralnym”, który jest „zbyt leniwy, by samemu łowić ryby”, co nawiązywało do okradania przez niego rybołowów z pożywienia. Nazwał również bielika amerykańskiego „kompletnym tchórzem”, którego łatwo przegonią z dogodnego miejsca znacznie mniejsze tyrankowate. W liście Franklin napisał, że indyk to „dużo bardziej przyzwoity ptak”, opisując go: „trochę próżny i głupi [ale] Ptak Odwagi”

Ptak krążył, krążył aż w końcu walcząc z wiatrem usiadł na chybotliwym czubku czarnego świerku.

Każde z piór w pióropuszu miało określone znaczenie, np. oznakowane na szczycie czerwonym punktem oznaczało zabicie nieprzyjaciela, obcięty czubek zaś oznaczał nieprzyjaciela, któremu poderżnięto gardło!

Jest bielik? Płyniemy!

Oczywiście pierwsze minuty jak zwykle przynoszą sukces!

Mimo, że ilościowo miałem lepsze dni, najlepsze ryby na łodzi łowił oczywiście Mariusz.

Moje musiały oczywiście być chudsze ale bym zgrzeszył jakbym narzekał.

Najlepiej sfotografowaną rybą wyprawy była ta Sławka – zaczynając od holu…

Przez podebranie… (Kto by chciał by mu ojciec podbierał ryby w Kanadzie?! Pięknie to sobie wymyślili!)

Po sesję w rękach roześmianego łowcy.

Od kuchni wyglądało to tak:

Jeszcze z pokładu

I na powrót w naszej łodzi – Mariuszek się rozkręcił.

Konkurencja tylko przyglądała się z niemrawymi minami, co chwilę ktoś wypluwał pokruszoną plombę… I kto jest najlepszy?!;)

A to już kapcie Andrew. Dzień wcześniej takie wyśmienite a potem… dla bielika. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie da się tego zjeść. Andrew najwyraźniej podszedł do tematu po eskimosku – im bardziej solona i mocniej uwędzona tym dłużej będzie trzymać. A zima dłuuuuuga…

Ostatni dzień rybałki – ostatnie wypłynięcie.

Właściwie to… widzicie jakieś różnice?!

Pierwsze parę sekund trolla i miałem potężne branie i tęgi początek holu. Niestety coś wielkiego pod samą łodzią się spięło. Taki pizdryk nie był w stanie mnie pocieszyć po utracie mojej z pewnością największej ryby na tej wyprawie.

Zripostował i szansy nie zmarnował znów Mariusz

Zaraz potem poprawił nieco mniejszym lake trout’em

Ryba należała do tych ładniej wybarwionych

Portrecik namaycush’a

Jasiu po równie potężnym braniu i forsującym holu stracił też coś potężnego. Złowiona na ogromne wahadło siejka była jakąś kpiną losu. Co ciekawe – wszystkie złowione sieje na Lost Lake i jeziorach sąsiednich należy bezwzględnie puszczać bo należą one do rdzennych plemion indiańskich zamieszkujących te ziemie. Tylko oni mogą poławiać te ryby. Zapytany Andrew stwierdził jednak, że indian tu nigdy jeszcze nie widział!

Ostatnia moja ryba wyprawy. Niestety „kanadyjski rzeźnik” został gdzieś urwany na podwodnym karczu. Znaczy – „patyk przegryzł żyłkę” i fantastyczna passa się dla mnie natychmiast skończyła.

Skupiłem się zatem na fotografowaniu jednego z rybołowów, który upolował szczupaka


Krążył wokół, jakby chcąc się pochwalić zdobyczą

W tym czasie Bartek z Andrzejem wyciągnęli po bardzo dobrej rybie!


Fajny lakers, w świetnej kondycji! Walczył o niebo lepiej od poprzednich, które holując nierzadko miało się wrażenie, że w ogóle to spadły. Ożywały dopiero pod łodzią przy pompowaniu do góry.

Ileż to wspólnych wypraw nasza trójka przeżyła? A ileż przeżyje jeszcze!:) Trzech przyjaciół! Czwarty robi zdjęcie!

Widok z sypialni

I ostatnie spojrzenie na Lost Lake.

Zostawialiśmy za sobą Zaginione Jezioro, rybołowy, wyjące nocami wilki i krzyk bielika amerykańskiego. Zostawialiśmy też duchy tych ziem, prawdziwych mieszkańców terenów należących dzisiaj do Kanady.

Jak zawsze było smutno wyjeżdżać, wyjątkowo nie żal było miejsca. Do Kanady lecieliśmy pełni wyobrażeń i mających się ziścić marzeń z dzieciństwa – te oczekiwania bardzo mocno okazały się odbiegać od rzeczywistości. Romantyzm i cały ten uroczy mit kanadyjskiej traperki prysł tam jak bańka mydlana. Był to taki lot nad kukułczym gniazdem – lot nad czymś czego nie ma, przynajmniej nie tam. Na szczęście przyjaciele nie zawiedli. Na ryby narzekaliśmy ale pod koniec jak zliczyliśmy, kto ile złowił wyszło że statystycznie nie było tak źle. W głowie jednak huczało, że miało być znacznie lepiej.

Jedyna delegacja tych ziem, która wyszła nas pożegnać to znów kilka kurek borowiaków kanadyjskich

Cierpliwie czekały aż zrobię im jakieś sensowne zdjęcie a potem powoli, powoli podreptały z drogi.

Jasiu nie mógł się nadziwić mojemu niegasnącemu zapałowi do wyrywania się z aparatem. Ale czy te oczy mogą kłamać?!

Curtis fotografował też kogoś podobnego…

Przed nami cały dzień dymania za kółkiem nim dotarliśmy do Montrealu





I na jego przedmieścia dzielnicy Dorval, skąd do lotniska tylko rzut beretem.
Było Wam widzieć minę czarnoskórego taksówkarza, któremu niemal wcisnęliśmy na siłę nadwyżkę piwa, która dotrwała do lotniska (około 30 puszek!). Gość roześmiał się nie mniej rubasznie od samego Louis’a Armstrong’a po czym odpalił silnik i zakończył pracę tamtego dnia! Odjeżdżał ciągle brechtając i kiwając głową na świry, które można spotkać na Trudeau.

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Andrzej Gajewski, Leszek Wcisło, Jurek Jurkan, Mariusz Aleksandrowicz, Rafał Słowikowski, Maciek Wiankowski, Sławek Jurkan, Bartek Mikulski; (na dole) Janusz Przetacznik i Leon Bojarczuk


Autorzy zdjęć: Mariusz Aleksandrowicz, Leon Bojarczuk, Andrzej Gajewski, Jerzy Jurkan, Sławomir Jurkan, Bartek Mikulski, Rafał Słowikowski, Leszek Wcisło, Maciej Wiankowski, Edward S. Curtis

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski