Przywiezione niegdyś z Kamczatki sadzonki jesiennej maliny znów wydały owoce. Rodzą je każdego roku od dziesięciu lat, odkąd wkopałem je w swoim ogrodzie. Wprost z daczy w Jelizowie nad rzeką Awaczą trafiły do Rumi nad urokliwą ale jakże bardziej kameralną Zagórską Strugę. Od tamtego czasu potrafiły osłodzić i niejedno ciasto i niejeden wrześniowy czy październikowy chłodniejszy dzień. Kiedy serce zatęskniło za dalekim wschodem Rosji i tym niepowtarzalnym, jedynym w swoim rodzaju kamczackim klimatem bywały i udręką. Ileż to razy zamykałem oczy rozgryzając słodkie owoce i myślałem o ośnieżonych sopkach wulkanów?! U ich podnóża rzeki i potoki, pełne łososiowych stad przystępujących do tarła jedno po drugim. Tego roku maliny znów obrodziły. Tym razem nie musiałem zamykać oczu. Zbiegło się to z porą pakowania i… powrotu. Powrotu do źródeł. Zupełnie jak zabłąkany pacyficzny łosoś zmierzający ku … spełnieniu.

Spakowałem więc wodoodporny wór w potrzebny sprzęt obozowo-wędkarski i osobny plecak ze sprzętem fotograficznym. Nie mogłem też zapomnieć o najskuteczniejszej broni przeciw niedźwiedziom. Wbrew pozorom to nie dedykowane naboje do kałasznikowa a… gwizdki.

Nim się obejrzałem, wraz z przyjaciółmi wylądowałem w Pietropawłowsku Kamczackim. Hala przylotów z ciasnego pokoiku została przeniesiona do przestrzenniejszego namiotu, koniec końców też ciasnego.

 I po jak zwykle nieprostych zakupach napojów wyskokowych (czyt. wódki w ilościach „nieskończonych”) ruszyliśmy na północ.

Na kolejnych zdjęciach kolejne etapy podróży.

Jechaliśmy z samym szefem.

Aż w końcu po 10 godzinach jazdy dotarliśmy do „hotelu” w Kozyriewsku.

Najważniejsze, że w suchym się wyspaliśmy i kolejnego dnia mogliśmy ruszyć na aeroport wiertaliotczików.

Cała „recepcja” należała do naszych😅

Hol recepcyjny

Nasz transport po całym dniu podróży.

Liczyłem, że nieco późniejszy termin uchroni nas przed insektami i… wbrew wyglądowi auta uchronił! W końcu od Pietropawłowska dzielił nas dystans 350km w linii prostej.

Katia była jedyną kobietą w drużynie. Czekało ją niełatwe zadanie wyżywienia 11 głodnych i rzadko golonych gęb (nas ośmiu + trzech przewodników).

Stróż lotniska jak większość rosyjskich psów – groźny za płotem okazał się łasym na pieszczoty przyjaznym futrzakiem gdy się już człowiek za płotem znalazł.

„Miesto dla kurienia” – czyli taka lotniskowa „smoking zone”😅

No i jakże inny od tych, do których przywykłem MI-8. Zawsze latałem w Rosji pomarańczowo-niebieskimi helikopterami a ten był… 🤔 … piękny! Pomalowany w szamańskie scenki. Wkrótce miał nam przynieść szczęście.

Załadowaliśmy zatem nasz niezbędny do przeżycia, jakże drogocenny ładunek…

…i po ostatnich instrukcjach od szefa wszystkich szefów…

… wpakowaliśmy swe powoli latające w trokach tyłki.

Dla większości z nas było to pierwsze zetknięcie z rosyjską techniką.

Dziś spokojnie mogę napisać, że nie ostatnie😅

Patrząc po drodze na mijane rzeczki, nie wiedziałem jeszcze, że patrzę na…

… cel kolejnej naszej być może kamczackiej podróży.

No ale skupmy się na tym co ma / miało miejsce teraz a nie za rok czy za dwa lata.

Rzeczka wyglądała niepozornie ale Bayan-goł miał z Nią już do czynienia i pewnym było, że wybór jest dokonany właściwie. Pierwsze spojrzenie jednak na zawsze pozostaje w pamięci. To musi skończyć się miłością od pierwszego spojrzenia!

Jednak gdy już człowiek usiądzie z tą tajemniczą nieznajomą przy jednym stoliku…

… porozmawia…

… poprzygląda się…

… czasem ma ochotę uciec😬. Na szczęście my postanowiliśmy tylko przelecieć nieco wyżej w dogodniejsze miejsce obozowe, jako że tego dnia mieliśmy zaobozować by spróbować pierwszego szczęścia z wędką a przewodnicy mieli przygotować pontony. „Przesiadka ta  – do innego stolika” rzuciła i łaskawsze światło na naszą „tajemniczą piękną nieznajomą” bo z okna helikoptera zobaczyliśmy prące w górę rzeki ryby!🤩

Główny przewodnik – Wołodia zerkał tylko, czy po drodze nie mijamy żadnych paskudnych załomów drzewnych, które naprawdę potrafią być upierdliwe.

W końcu wylądowaliśmy w miejscu właściwym – twarda, płaska polana i… całe mnóstwo letniego kiżucza (coho salmon / silver salmon) w rzece – w „przydomowej bani”. Czegóż można chcieć więcej?!

Może tylko, żeby niedźwiedzie wcześniej nie zakichały nam miejsc pod namioty🤣

Wygrużajem maszinu.

Po chwili żegnamy się z załogą MI-8, szefem i samym „szamańskim” wiertaliotem.

Do zobaczenia przy kolejnej wyprawie.

Obóz został rozbity i mogliśmy w końcu rozłożyć wędki.

Jarek pierwszy wykonał rzut…

Że przy samym obozie kiżuczy było po prostu za dużo, pomknęliśmy wyżej w poszukiwaniu mikiży (Oncorhynchus mykiss) czyli endemicznego kamczackiego pstrąga tęczowego.

To pierwsza tak daleka wyprawa Mirka i już pierwszego dnia po tym jak wspólnie przepłoszyliśmy zbliżającego się pierwszego niedźwiedzia miał okazję zmierzyć się ze skoczną, pierwszą mikiżą.

Przepłoszony misiu się nam nie przywidział. Świadczyły o tym zostawione resztki łososia.

Ależ sam długo czekałem na ponowne spotkanie z tą rybą.

Jak kiedyś pisałem o mikiżach z innej kamczackiej rzeki – Opali, pochodzące nie z ludzkich eksperymentów a z gestu bożej ręki.

Prawdziwy powrót na niedźwiedzią ścieżkę, bo te nad brzegami kamczackich rzek od zawsze wydeptują kamczackie niedźwiedzie brunatne. Jak widać – musi ich być więcej niż trociarzy nad pomorskimi rzekami.

Jak pierwszy przed dwoma laty zauważył Dawid Pilch – każdy z nurtów rzeki zamieszkują mikiże. Niewidzialne, trudne do wypatrzenia i równie trudne do złowienia. Na szczęście jest ich tam tak dużo, że te kilka, kilkanaście dziennie zawsze wędkarz złowi.

Grupa, która ruszyła w dół, poza mikiżami…

… i dziesiątkami łososi…

…namierzyła tam też lipienie kamczackie.

Grzesiu zadbał o rybkę już na pierwszy posiłek.

Za taki wyczyn w Polsce na forach by wyjechali z nim jak na taczce, a tam… Rosjanie popatrzyli i tylko prychnęli, że dla czegoś takiego noże będą wyciągać 😅

Może nie są tak urodziwe jak w Mongolii na tęczowej rzece

https://www.bayangol.pl/mongolia-2010-miss-harius/

Ale jaśniejsze zabarwienie przy ogonie też mają. Są endemitem Thymallus Arcticus Mertensi, występującym tylko w dorzeczu głównej rzeki Półwyspu Kamczackiego – Kamczatki. Długość 50cm osiągnąć mogą dopiero w 18 roku życia!

Ciemna samiczka kiżucza z letniego ciągu. Niewielka ale pełna ikry.

Jarek rozpracował kiżucze już pierwszego popołudnia. Wystarczyło najlepiej różową (choć pomarańcz i czerwień też robiły robotę) obrotówkę przeciągnąć niedaleko pyska i nie oparł się żaden! Z uwagi, że rzeka była ich pełna, na dłuższą metę – bez sensu 😅

No ale przyjechaliśmy by się odegrać za wszystkie niepowodzenia na naszych polskich, czy nawet skandynawskich wodach.

„Co to się będzie działo gdy napłyniemy na jesienne srebrniaki, w dole rzeki?!”💥

Na obiadek przed smażonymi lipaskami barszcz ukraiński,  a zaraz po nim… druga runda!

Pontony do tego czasu były już gotowe na spływ, mający się rozpocząć kolejnego dnia.

Nim ruszyłem na popołudniową wędkarską sesję zdecydowałem się jeszcze na poobiednią drzemkę. Warunki i pogoda były rozkoszne.

Grześ stwierdził, że kiżucze najwyraźniej biorą na wszystko co wali po oczach, więc nie ryzykując zerwania dobrych przynęt przed napłynięciem na najlepsze miejscówki, łowił na fluozielone.

No i zdołał wyharatać z pomiędzy samkowego haremiku takiego fajnego samczura.

Co dobre to to, że takie ciemne ryby są znacznie odporniejsze od srebrniaków (i to wg ustaleń doświadczonych ichtiologów) i trzeba by naprawdę się postarać by zrobić im krzywdę. Jestem pewien, że samiec ten zdołał jeszcze spłodzić kilkaset kolejnych „kiżuczątek”.

Mucha przy łowieniu kiżuczy nie odstawała od spinningu nic a nic. A bywały dni, że muchy imadła Dawida Pilcha wręcz rozwalały system! I to skuteczniej niż najlepsze obrotówki ze stajni Mepps’a.

Mirek dopiero się rozkręcał…

…ale już zdołał złowić swoją pierwszą w życiu malmę.

I mimo, że do picia miałem całą rzekę to wspomnienie nocy w Kozyriewsku suszyło tak, że herbatka była potrzebna, zatem wróciłem do obozu. Niestety woda dopiero została postawiona na ogień więc dla zabicia czasu wykonałem kilka rzutów ciut wyżej od obozu i oto ich finał.

Piękna mikiża (63cm), złowiona z wody sięgającej może do łydki.

Jarek w pobliżu obozu złowił też pierwszą w swoim życiu dolly varden, czyli malmę, zwaną też „golcem” jako że nie ma łusek.

Ryby takie jak ta czy powyższa mikiża, również lipienie lubią się kręcić poniżej tarlisk kiżucza polując na porwane przez nurt ziarna łososiowej ikry.

Nastawiona na herbatę woda. Tylko ten, kto nie pił herbaty na wrzątku z ogniska nie wie jak specyficznie ona smakuje. Wchłania dym i przesiąknięta jest jego smakiem do dna. Szczerze – smakuje gorzej ale za to kojarzy się z najlepszymi obozami w życiu. Przypomina tyle mongolskich nocy, tyle tajmieni czy łososi na Kolskim, że z każdym wypitym kubkiem nastrój jest coraz lepszy.

Nim słońce zaszło, Artiur odpalił drona by rozejrzeć się wokół obozu. Tym bardziej, że dwieście metrów niżej wychylił się zza drzew niedźwiadek. Dym z ogniska jednak go onieśmielił na tyle, że tylko nam mignął. Wkrótce też przewodnicy mieli rozlać wokół obozu amoniak, którego miśki ponoć nie znoszą. Miało się to powtarzać każdej nocy nim pójdziemy spać. Kilka strzałów z broni hukowej też skutecznie powstrzymywało te jakże częste na Kamczatce futrzaste olbrzymy.

Jedyny niedźwiedź jaki miał szansę pojawić się w obozie to tylko któryś z nas po przedawkowaniu „preparatu”😆

Kiedy wszyscy barłożyli w obozie już od dawna, Mirek niedźwiedzią ścieżką dopiero wracał z ryb. Pierwszy w życiu dzień wędkowania na Kamczatce w końcu zdarza się tylko raz.

Po zachodzie słońca szybko robiło się chłodno. Czyste niebo zapowiadało możliwy przymrozek o poranku.

Nasi trzej rosyjscy przewodnicy – (od lewej) Andriej, Wołodia i Żenia.

Odpalany co wieczór cichy agregat zapewniał nie tylko światło ale i możliwość podładowania baterii.

Nim na stole wylądowała kolacja – wylądował też Tsar (jedna z najtańszych wódek i to jeszcze po promocji – a mimo to naprawdę godna polecenia). To nie był dobry pomysł 😅

Poranek należał do tych… trudnych😅 Raz po raz ze śpiworów wylatywały zimne… termofory 🤣

Żartuję. Mimo że prawdziwy termofor używała tylko Katia sami praktycznie nie marzliśmy. Najcieplejsze puchowe śpiwory gwarantowały jakże ważny komfort termiczny. Pełen szacunek dla polskiej firmy Pajak!

Nie ma to jak braterska pomoc podczas porannych oblucji.

 

Po śniadanku Jurek jeszcze wykonał kontrolny rzut…

… i rozpoczęliśmy zwijanie obozu i pakowanie wszystkiego na trzy porządne pontony.

Przygody start!

Wprost w objęcia jesiennej tajgi.

Mimo, że szanujemy wszelkie stacjonarne bazy wędkarskie, tym bardziej że z całą pewnością zapewniają i większy komfort i pewnie zabezpieczenie przed dzikimi zwierzętami, nie wyobrażamy sobie braku tego smaczku. Smaczku prawdziwej przygody, który może dać tylko spływ prawdziwie dziką rzeką. Rzeką, którą prawdopodobnie w tym roku nie spłynął nikt!

Łowi się na zakładkę. Tzn. jeden ponton staje w dobrze wyglądającym wędkarsko miejscu i ekipa z niego obławia miejscówkę, pozostałe dwa go mijają i ustawiają się odpowiednio na niżej położonych miejscówkach. I tak się cały dzień mijamy. Jeśli ktoś myśli, że przepływające nad rybami pontony je płoszą, najwyraźniej nie był na Kamczatce.

Mariusz raz tylko chwycił za spinning. Nim cokolwiek zdążył złowić ponton przywalił w drzewo i z kijka zostały bierki. To był znak – dalej był skazany tylko na muchę.

Nie miał z tym problemu.

Po obłowieniu jednej miejscówki, przerzucał się na kolejną.

Tam czekały Go kolejne ryby.

Taka dobra mikiża jest w stanie nakłonić wszystkie pontony do wspólnego postoju i obławiania dziury razem.

Artiur tego dnia miał wszelkie powody do zadowolenia. Taka mikiża nie zdarza się często.

Poprawiona zaraz kolejną wyśmienitą to już pełnia szczęścia!

Na potwierdzenie słów, że lubią stać parami…

… Mirek dopadł niespecjalnie mniejszego pstrąga tęczowego. A należy pamiętać, że wg wędkarzy wracających na Kamczatkę to właśnie ten gatunek, zaraz za jego formą wędrowną (steelhead’em) jest najbardziej cenionym przeciwnikiem na końcu wędkarskiego zestawu.

Kamczackie spływy nie mogą być porównywane do tych kajakowych jakie znamy. Nikt tu (na szczęście!) nie przygotowuje rzek na najazd turystycznej stonki. Trzeba radzić sobie samemu.

Tam gdzie rzeka się rozwidla należy zawsze się spodziewać niemiłych niespodzianek. Uciąg wody w małych odnogach jest na tyle mały, że nie ma siły zabierać z nadejściem wiosny, kiedy woda jest najwyższa, zwalisk drzew.

Tym razem skończyło się tylko na wolnym przeciskaniu.

Generalnie mieliśmy dużo szczęścia. Woda była można przyjąć – normalna, nie za niska. do tego przez większość zwalisk udało się przecisnąć. Spalinowe piły odpalone były chyba tylko dwa razy i to na krótko.

Poniżej rozwidleń można było zawsze liczyć na więcej ryb. Zupełnie jakby się gromadziły, nie mogąc zdecydować, którą odnogą dalej podążyć.

No ale ileż ryb można przerzucać?! W końcu trzeba przysiąść, odpocząć, pogapić się, pogadać…

A potem z zdwojonym zaangażowaniem zabrać się znów za rybałkę.

Widzicie tą płetwę?!🤩😍

A tą tęczę?!😎

O Katię dbaliśmy jak o najcenniejszy ładunek! Choć na wszelki słuczaj każdy ponton miał swoje oczko do pilnowania w głowie😅

Na jednym kuchenka i butle gazowe, na drugim kucharka a na trzecim… butelki😋

Miałem przyjemność płynąć z głównym przewodnikiem – Wołodią, Katią właśnie i operatorem drona – Artiurem. Grać musieliśmy trochę pierwsze skrzypce ponieważ to my decydowaliśmy o postojach na pierekuskę (przekąskę), o postojach na obóz a w razie czego odpalaliśmy drona by obejrzeć rzekę przed nami.

W ogóle to wyjazd ten mocno mi uświadomił jak dron jest ważny na tego typu spływach. Odpalony pomoże wybrać lepszą odnogę i pokaże trudniejsze i niebezpieczne miejsca. Do tego spojrzenie na rzekę czy obóz z perspektywy ptaka bywa naprawdę urzekające.

Kolejna samka kiżucza wypełniona ikrą…

… w rękach Artiura – operatora drona. A ten, ponieważ była to Jego już druga kamczacka wyprawa (na poprzedniej złowił największego steelhead’a wyprawy), w pudełkach kitrał kolejne zabaweczki – najlepsze bo przeciążone Meppsy.

Pora na pierekuskę w jakże uroczym miejscu.

Nim jedzonko trafiło na stół Mirek postanowił obrzucać okoliczne krzaczki.

chłopak, który doskonale wiedział po co przyjechał. Pracował naprawdę ciężko by się znaleźć w tym miejscu. Pełen szacun 👊

Pierwszy raz na Kamczatce widziałem cedry syberyjskie – to orzeszki z szyszek tych właśnie drzew są dobrodziejstwem dla syberyjskich ludów a także Kamczadałów i Koriaków dalej na wschodzie.

Proste jedzonko ale jakże poprawiające samopoczucie na resztę dnia.

Tiaaa…

No ale skoro potem się ma taką rękę do ryb to chcąc nie chcąc … trzeba!😝

Po pierekusce dalej w dół, ku nowym miejscówkom…

… i kolejnym rybom.

Czerwień kiżuczy dobrze się komponowała z czerwienią naszych raftów.

Ładny samczyk malmy z pięknymi kontrastowymi „porcelankami” – białymi obrzeżami płetw.

Po drodze zaczęliśmy mijać coraz większe dopływy zasilające naszą rzekę.

Ujście każdego z nich to dobra miejscówka przede wszystkim na mikiżę.

Artiur nie przepuścił żadnemu tęczakowi.

Jak widać kiżucze też były bezbronne wobec Jego blaszek.

Kolejny dopływ – zaraz będzie się działo.

No więc właśnie.

Okolica była przeurocza. Kamienie w korycie nadawały rzece fajnego, górskiego charakteru. Praktycznie za każdym z nich można się było spodziewać mikiży.

Trzeba mieć na uwadze, że kamienie jednak były cholernie śliskie. Pod koniec spływu ostało się naprawdę niewielu, którzy nie zażyli kąpieli w pełnym rynsztunku. Suche ciuchy na zmianę pod ręką były bardzo wskazane. Resztę załatwiało wieczorne ognisko. Spływ hartuje ale też bez przesady – nie są to jakieś nadzwyczajne rzeczy.

Takie ciemne przełomy z szybką wodą niestety mimo pełni uroku nie były zbyt produktywnymi odcinkami. Łowiliśmy tam relatywnie mniej ryb niż na odcinkach odkrytych.

Może też woda była za szybka jak na tą porę roku🤔

Dotąd miałem do czynienia na Kamczatce z rzekami tylko przymorskimi. Były odkryte a ich brzegi porastały głównie karłowate brzozy. Wnętrze Kamczatki to kraina gór.

Wołodia sprowadzający odciążony raft po płytkiej wodzie na kolejną miejscówkę i Artiur, który właśnie się pośliznął na kamyczku😬 Było blisko 😅

Jarek trzepał jedną rybę po drugiej i to niezależnie czy łowił pierwszy, drugi czy ostatni.

W środkowym biegu rzeki mikiży przybywało z każdym kilometrem.

I o to chodzi!

Jeden pozuje, drugi ciągnie, trzeci zacina – Oto Kamczatka właśnie!

Kiżucze zaś pojawiały się i znikały. Widać było, że kolejne stada wchodziły latem do rzeki jedno po drugim. Były odcinki gdzie było ich całe mnóstwo i bywały gdzie się nie zobaczyło ani jednego. Gdy jednak były – było ich pełno.

Będzie ikra!

Jesień do połowy września zdołała pokolorować tajgę już bardzo intensywnymi barwami. Czas czerwonych liści minął a przy każdym przymrozku i powiewie wiatru przybywało płynących liści w wodzie. Przeszkadzało to bardzo i jestem pewny wpłynęło to na ilość brań! Czy miało to jednak jakieś znaczenie? Sam nie wiem. Ryb i tak łowiliśmy pełno.

Osobiście do rybałki podchodziłem dość selektywnie. Gdy widziałem łososie to skupiałem się na partiach poniżej ich skupisk albo szukałem nurtów bez kiżuczy. Interesowała mnie głównie mikiża.

Złowiona na „Gosię” – blaszkę Adasia Kaczmarka w wąskiej, kameralnej  odnóżce. Miejsce bardzo ładne i wybrukowane lipieniami i mikiżą. Niestety zbyt wyraźnie czułem tam czyjś wzrok na sobie. I niby nikogo nie widziałem ale dymiąca od ciepła na ścieżce kupa brutalnie mnie upewniła, że nie byłem tam sam. Dobrze, że nie widzieliście jak zasuwałem z rybą w podbieraku, w stronę pontonu, raz po raz ślizgając się w rzece na kamieniach.

Gdyby nie niedźwiedzie to człowiek wciągałby w swoje nozdrza tylko zapachy najczystszej, jesiennej tajgi. Każdy smród był mocno związany z obecnością misia w okolicy.

No ale tam gdzie misie tam i ryby, albo gdzie ryby – tam misie.

Ten obóz był bardzo potrzebny.

Tego dnia skąpało się trzech! Grzesiu nie lubił gdy się na niego czekało więc przebierał się po wlewce w 10min (wliczając wyszukanie suchych ciuchów i wyżmnięcie mokrych).

Artiur po rozgoszczeniu w namiocie (czyt. przygotowaniu maty i śpiworka) odpalił śmigło i po chwili wszyscy mogliśmy oglądać jak obóz się prezentował z góry.

Nadzwyczajne!🤩

Obejrzeliśmy też rzekę poniżej. Przed nami kawał dobrej wody🤩

Generalnie cały czas było coś do zrobienia – albo ciuchy do wysuszenia…

… albo kładka do kibla do położenia 😅

Selfie dla potomnych też ważne😉

Najwyraźniej zakłóciliśmy spokój i harmonię w okolicy.

Zestaw kamczackiego przetrwania – gorąca herbata, ciepłe skarpety i… zimna wódka.

Największe głodomory nie mogące doczekać się kolacji przyspieszały pewne fakty.

Mirek w tym czasie nie odpuszczał.

Pod krzakami wzdłuż obozu mikiż było poukładane.

Reszta po prostu się grzała.

Pokażę Wam etapy przygotowywania czerwonego kawioru z kiżucza.

Wydobytą ikrę po sprawieniu ryb po prostu się przesiewa delikatnie przez grube sitko pozbawiając ją wszelkich błonek.

Równocześnie przygotowuje się solankę. Roztwór gorącej wody po prostu trzeba nasycić solą (dosypywać i mieszać tak długo aż przestanie się rozpuszczać). Gdy solanka ostygnie do około 40°C wsypuje się ikrę i zostawia na 5 minut z zegarkiem w ręku. Po tym wylewa się solankę z ikrą najlepiej na gazę trzymaną przez dwie osoby. Te podnosząc raz jeden koniec materiału, raz drugi turlają ziarna ikry po gazie a te zostawiają krwinki i wszelkie zanieczyszczenia na materiale.

W końcu zawiązuje się ikrę w gazie i zostawia do obcieknięcia do rana (2 godziny to niezbędne minimum).

Potem można się oddać życiu towarzyskiemu, które do tego czasu powinno powoli kwitnąć (czyt. otwierana zostaje druga flaszka 😜)

Jakże lepiej miast w telewizor pogapić się w ogień. Nawet kolejny toast wtedy zaczyna przeszkadzać jak reklama.

Gwiazdy więc spadały w akompaniamencie strzelających z ogniska iskier i zapadających nadpalonych sągów drewna. Może tylko właściwej muzyki zabrakło. No ale ta do tej scenerii musiałaby być doprawdy nadzwyczajna. Może coś takiego:

https://www.youtube.com/watch?v=-CMiSSOemSw

Bez gitary i na szczęście bez śpiewu, skupiliśmy się na opróżnianiu i topieniu szkła z kolejnych butelek w żarze ogniska.

Noc w hotelu nie pięciogwiazdkowym a czterystumiliardowogwiazdkowym 🤩

A rano😃

Ot takie kamczackie śniadanko – „zwykłe” bliny z kawiorem😎

Nic więcej nie trzeba.

Artiur to wyjątkowy rusofil – toast za zdrowie w swoje urodziny wznosił czymś nadzwyczajnym.

Po spakowaniu znowu na ponton; Rosjanie za wiosła a my za wędki. Ryb z płynących z nurtem raftów łowiliśmy bardzo dużo. Wymagało to jednak celnych rzutów i sprawnej ręki oraz dobrego oka. Na szczęście ilość ryb w rzece wybaczała błędy.

Czy endemitów nie powinno być mało?🤔 Nie na Kamczatce!😎

Mariusz z pięknym kamczackim kardynałem.

I co z tego, że prawosławnym😆

Niedźwiedzie podczas spływu spotkaliśmy 3 (Rosjanie wypatrzyli jeszcze 2) – wszystkie poza tym uciekały gdzie pieprz rośnie. A ten sobie po prostu szedł w górę rzeki, wypatrując łososi.

Ursus arctos beringianus – najbliżej spokrewniony z amerykańskim grizzly i niedźwiedziem kodiackim. Gdy stanie na tylnich łapach potrafi przekroczyć 3m wysokości, osiąga masę 650kg! Rozmiarami przewyższa go tylko Kodiak. Obecność tego zwierza wzbudza w nas zawsze respekt. Należy zachowywać bezpieczny dystans aczkolwiek należy pamiętać, że tylko 1% spotkań z tym misiem kończy się próbą ataku. Jak liczyłem ilość spotkanych na Kamczatce niedźwiedzi to oscyluje to w okolicach 50 sztuk i nigdy nie było tak niebezpiecznej sytuacji jak tej w 2010 w Mongolii. Ich syberyjscy kuzyni jednak są zdecydowanie mniej zrelaksowani. może z braku łososi🤔

Ten uraczył nas swoim spojrzeniem raptem przez kilka sekund, po czym upolował sobie łososia w górze rzeki.

Na wszelki wypadek nim wysiedliśmy, spłynęliśmy jeszcze kilkaset metrów.

Przed rozpoczęciem spływu każdemu z nas rozdano race dymne. Po odkręceniu tego czerwonego dekielka, przy bliskiej konfrontacji z niedźwiedziem należało szarpnąć za zawleczkę trzymając racę od siebie i gdyby niedźwiedź wciąż podążał w naszą stronę powinno się rzucić racę między siebie a zwierzę (nigdy w zwierzaka!). Na szczęście nigdy nie mieliśmy okazji sprawdzić skuteczności tych rac. Ale odpalone do zdjęć zbiorowych były.

„Tęczowy Zieliński” w rękach Zielińskiego😉 Cóż za piękna, kształtna ryba.

Widzicie tą spokojną wodę pod przeciwnym brzegiem za Artiurem? Takie miejsce to niemalże bankówka na mikiżę.

Gdyby nie blizna na płetwie grzbietowej to byłaby to ryba idealna.

To inny. Przyjrzyjcie się blaszce i jeśli kiedykolwiek będziecie się pakować na wyprawę na kamczatkę to nie może ich zabraknąć w Waszych pudełkach.

Samotny kamień w korycie rzeki jak ten za mną to też klasyczna mikiżowa bankówka.

Ta ryba dała mi ostro popalić. Przyciąłem ją z płynącego pontonu w trudnym technicznie miejscu dla spływu. Wowa manewrował raftem omijając przeszkody ale nie mógł zwolnić ani się zatrzymać. Ryba raz była przed pontonem, raz za, potem pod i znowu przed. Istne szaleństwo! Do tego wiosła o dużym rozstawie, które ciągle musiały mielić wodę. Cud, że nie straciłem tej ryby.

Jedn i drugi… jakby opalony 😅

A tu jeden jasny a drugi ciemny😎 Jurek dorwał dobrego grubasa. Co ciekawe też ze skaleczoną płetwą grzbietową 🤔

Największe prawdopodobieństwo, że złowi następną mikiżę oczywiście było po stronie Artiura. No i bach!💥

No ale Jurek deptał mu po piętach!

Znaleźliśmy się w środku prawdziwego mikiżowiska😎

Kiedy wszyscy przerzucali tęczaki jak natchnieni, Mario na muchę potrafił się wyłamać z kanonów.

Muchy Dawida Pilcha jak widać potrafiły do brania z łososi pacyficznych skłonić nie tylko kiżucze ale i kety!

Potem sprawy się lekko pokomplikowały. Pan Bóg postanowił po rzece rozrzucić bierki z drzew. Czym jednak byłby spływ bez takich smaczków jak nie zwykłym… pedalstwem?!💥😏 😝 Wybaczcie😅

Po wysiłku pora na pierekuskę.

Z resztą naprawdę zasłużoną. W końcu bez większych trudności w godzinę pokonaliśmy najtrudniejszy odcinek rzeki. Dwa lata wcześniej przecinanie się przez załomy zabrało pół dnia i wiele pracy. Teraz opłynęliśmy wszystko to wolną od zawad wąziutką odnogą.

Najgorsze za nami. Były powody do radości.

Andriej z solidną porcją kawioru. Smakołyku tego mieliśmy takie ilości, że nikt się nie musiał szczypać w konwenanse i pilnowanie czy wystarczy dla reszty. Codziennie świeża dostawa.

Po brzegach jednak widzieliśmy, że konkurencja do ikry nie śpi.

Wołodia mocno cenił mikiżowe łowy no ale ileż można patrzeć jak inni łowią. A pogoda naprawdę sprzyjała drzemce.

Kto by jednak myślał o drzemce kiedy w rzece takie cuda a za dziesięć dni będzie się od tych dobrodziejstw jakieś 7500km

Jarek gdy usłyszał przed wyprawą, że do czynienia będzie miał z lipieniami aż zaklaskał. Gdy zmierzył się jednak z mikiżą, przepadł dla tej ryby bez reszty.

Mirek rozkręcił się już na całego i co rusz wyciągał coś innego!

W końcu wpłynęliśmy w wyjątkowo kiżuczowy odcinek. Spinningiści prześcigali jeden drugiego, podczas gdy Mariusz po prostu muchówką robił swoje.

Po kiżuczach przyszła pora znów na dorodne mikiże. To właśnie „stara, dobra” Kamczatka!

Ś.P. Szerszeń powiedziałby:

– Bez sensu! Za dużo ryb!

Jak one uwielbiają te kolory!🤩

Pikuś.

Longi Adasia Kaczmarka z jaskrawym koralikiem to jedna z głównych przynęt tak na pacyficzne łososie jak i na trocie wędrowne Ziemi Ognistej.

Mikiże wolały Blue Fox’y z różowym dzwonkiem.

Takie banie pod skałkami to mimo że trudniejsze technicznie ale znów dobre miejsca na mikiże.

Apropos

Mijanka

I kolejna mikiżka zapięta z płynącego pontonu. Takie łowienie przypomina grę komputerową. Wygodnie się siedzi i tylko celuje rzucając w punkt. Świat się sam przesuwa a miejscówki pojawiają jedna po drugiej.

Mikiża marzeń 😍

Nie była jakaś tam ogromna ale bardzo przyzwoita, za to ubarwienie jak marzenie! Piękna jak milion dolarów 🤩

Do tego z niebywale urokliwego odcinka rzeki. Zaczęły się wysokie skarpy. Należy się im przypatrywać bo padające deszcze często odkrywają … kły mamutów!💥

Wołodia, jak sam o sobie mówi – Przyjaciel Koriaków.

Wyobraźcie sobie, że za młodu polował z nimi używając jeszcze łuku. Zimą do dziś używają psich zaprzęgów do poruszania się po Kamczatce. Często do nich dołącza. Gdy wędrują, śpią w czumach (odpowiedniki indiańskich tipi).

Gdy zbliżała się godzina 16:00 należało powoli rozglądać się za miejscami na obóz. Rzeczne kamieniste przykosy nadawały się do tego najlepiej. Niestety nie było ich za wiele. Normalne brzegi były często za wysokie, nierówne, pełne dołów, podmokłe i blisko niedźwiedzich ścieżek. Unikaliśmy ich jak diabeł święconej wody.

Oczywiście przykosy nie gwarantowały, że niedźwiedzie się po nich nie kręcą😆

Pod skarpą chłopaki znaleźli fantastyczne kiżuczowe miejsce. Wyciągali tam po 7 ryb rzut po rzucie!

Wszystko co dobre niestety prędzej czy później musi się skończyć.

Ale zaraz, zaraz. W górze został jeszcze jeden ponton.

Połowili nie tylko mikiże…

… ale i kiżucze.

I to na zmianę!

 

Piękniejsi niż Albano i Romina Power!😁

Mucha przy połowie kiżuczy wydawała się momentami bezkonkurencyjna.

Ale tak naprawdę ryb było po prostu za dużo!

Sam po rozbiciu namiotu rozpocząłem samotny zwiad w dole rzeki. Znów z uwagi na niedźwiedzie nie powinno się w pojedynkę robić takich rzeczy dlatego starałem się mieć obóz cały czas w zasięgu wzroku.

Przynajmniej dopóki nie dotarłem do zakrętu rzeki. Im dalej jednak, tym lipieni coraz więcej. potrafią strasznie agresywnie bić na spinning.

W końcu miałem dość. Wróciłem gdy akurat rozpalono ogień.

Wszyscy byli już w obozie i uwijali się jak w ukropie.

Zawsze jest tyle rzeczy do zrobienia nim zapadnie zmrok. A bo to żyłkę przewiązać, a to wymienić kotwiczki, a przebrać przynęty na dzień następny by wszystkiego nie tachać itd. itp.

W końcu też można usiąść i po prostu się napić ciepłego czaju (herbaty).

Albo wznieść toast do dronika – za zdrowie jego właściciela.

No i kolacja.

A że dzień Artiurowych urodzin się jeszcze nie skończył, Katia przygotowała niespodziankę🎂

Na śniadanie potrzebowaliśmy czegoś lekkiego – kaszka manna z malinami przypominała tą z lat dzieciństwa😋😍

Po śniadaniu ruszyliśmy wzdłuż charakterystycznego pasma górskiego.

Góra miała skalnego guza, jakby róg nosorożca.

Kolejne obiecujące nurty…

… kolejne mikiże.

Krajobraz dzikiej rzeki.

Jak dobrze, e jeszcze takie wody po tym świecie płyną. Trzeba się spieszyć bo nikną szybciej niż nam się wydaje ale jak dotąd Bayan-goł się udaje.

Mikiżowa skarpa

Chwila postoju i Jarek już ciągnie rybę.

A jak Jarek to i Krzysiu.

Nasz ponton w tym czasie skupił się na przygotowanej na ten dzień pierekusce.

Fajnie gdy człowiek się nasyci najpierw łowieniem ryb, później osiągnięciami kolegów a w końcu i dobrą (i jakże zdrową) strawą.

A na deser… oh yeah!

Kamczackie mikiże to wyjątkowi myszożercy. Wzór Chernobyl mouse to jedna z bardziej chodliwych na kamczackich wodach much. Sam łowiłem głównie na spinn’a a mikiże jednak zawsze staramy się wypuszczać więc zawartości żołądków nie miałem okazji przejrzeć.

No ale mikiżowy, żeby nie napisać „tęczowy” król jest tylko jeden! 💪🏻

Kiedy mój ponton posilony znów haratał rybę za rybą, raft Andrieja zrobił sobie przerwę. Za słoiczkiem pikantnych pomidorków sało – kolejne dobrodziejstwo rosyjskiej kuchni.

Hariusowy duet.

Rzeka na tym odcinku kręciła wyjątkowo więc pasmo górskie mieliśmy okazję oglądać cały dzień, pod różnymi kątami.

W końcu nastała pora na kolejny obóz.

Oczywiście z perspektywy ptaka znów jakby ciekawiej.

W zastoisku wody, za namiotami Jarek wypatrzył kręcącego się bardzo ładnego samca kiżucza.

Założył woblera i… bang!

Takaja eto kamczacka żyzń. Dla nas i guide’ów robota na ten dzień się kończyła, dla Katii zaczynała.

Kolejny obóz – kolejne ognisko.

Nawet po flaszkę się nie chciało iść.

Rano wstałem i nim rozpoczęto pakowanie obozu, na zakręcie poniżej złowiłem sobie na muszkę 5 kiżuczy.

A gdy tylko wzeszło słońce odpaliły się mikiże.

Kolejna pojmana i wypuszczona w wykonaniu Mirka.

To był też niełatwy odcinek, z wieloma odnogami i bardzo gwałtownymi zakrętami.

Do wieczora gałęzie miały zmieść z pokładu pontonów Mariusza i Krzysia a na kolejnej obozowej miejscówce chcący wyczepić blachę Artiur dał nura całkowicie. Dorze, że wcześniej wyciągnął z kieszeni papierosy😆

Nim do tego doszło, na szczęście zdołali jeszcze dorwać kilka pięknych ryb.

Choć sądząc po minie coś powoli przeczuwali😅

W królestwie jesieni…

Dobra hariusowa (lipieniowa) miejscówka to ryba w każdym rzucie.

Znów zaczęły się kiżucze w sporych ilościach.

I nieustannie łowiliśmy kolejne mikiże.

Tęczowy średniaczek.

Wieczorem – wielkie suszenie „poległych”.

Był klimacik jak cholera!

To się nazywa bayangołowa globtroterka😎

A to – bayangołowskie portki.

Ten widok niepokoił nas całe poprzednie popołudnie. Rano w końcu mieliśmy tędy przepłynąć – szybki, pełen zawad odcinek z głęboką wodą i szerokością nie pozwalającą swobodnie wiosłować.

Recon dronowy wielokrotnie pomagał wybrać odnogę właściwą. bez niego trzeba by było je zbadać – od początku do końca.

Zwrotność na tych wąskich, szybkich odcinkach jest ograniczona.

Zaraz za tym jednak nagroda.

Ja łowiłem jednego a Artiur dwa!

Krzysiu zawsze też miał coś tęczowego do wtrącenia😎

Potem fragment odkrytej rzeki.

Chłopcy chcąc nie chcąc w końcu musieli przełamać dystans. A że wybiło już południe… 😜

Rotacja przy butelce z resztą była zjawiskiem częstym.

Pijaństwo z lotu ptaka.

Malm nie łowiliśmy dużo. Były na samej górze, gdzie rozpoczynaliśmy spływ i w końcu miały wrócić, na nowo meldując się na naszych wędkach.

Pojawiło się też minimalnie więcej kundż (Salvelinus leucomaenis). Nie mogły się jednak równać z tymi z Sopochnaji, Vahilu czy z Wysp Szantarskich.

Za mną miejsce, z którego w ciągu dwóch kolejnych dni miałem złowić około 20 mikiży!🔥

Z przeciwnej strony uchodził bezpośrednio do rynny w głównym korycie spokojny, niezbyt płytki dopływ. miejscówka była wręcz wypchana pstrągami tęczowymi.

Z resztą nie tylko ja je tam łowiłem😎

Kilkaset metrów niżej, pod tym pochylonym modrzewiem znaleźliśmy prawdziwe lipieniowisko. Hariusy prześcigały się tam jeden za drugim w pogoni za blachą albo muchą.

Tam i ciut wyżej złowiłem ich mrowie. Kilka odpłynęło z zerwanym przyponem😩

W końcu zaciekawiony mikiżową miejscówką, przeszedłem na przeciwną stronę rzeki i chcąc „zapuścić żurawia” w ujście dopływu natknąłem się tam na taką oto pamiątkę. Łopata łosia była cała pokryta popiołem, z resztą jak wszystkie krzaki i drzewa wokół. Dymiący niedaleko wulkan Siwiełucz mocno wpływał wygląd lasu wokół. Każde przejście przez krzaki wiązało się później z myciem i czyszczeniem spodniobutów, plecaków i ciuchów. Strząsany z liści popiół podrażniał oczy. Nawet znajdywane sporadycznie nad rzeką owoce malin (smak ten sam co w moim ogrodzie!) chrzęściły popiołowym piaskiem w zębach.

Nie tylko ja tego dnia przeprosiłem się z muchóweczką.

Grający swą burczącą melodię agregat cieszył tego dnia dodatkowo.

W końcu w krzakach, trzy – cztery metry od namiotów natknęliśmy się na niecodzienne znalezisko.

W ten sposób swój teren znaczy nieżyczący sobie towarzystwa niedźwiedź!😬

Jakoś dziwnie wszyscy tego wieczoru gromadzili się po stronie rzeki😅

Nikt nas w nocy nie niepokoił więc zdecydowaliśmy się pozostać na kolejny nocleg w tym samym miejscu. Kiedy większość ruszyła w górę, wraz z Mirkiem ruszyliśmy na rekonesans daleko w dół rzeki.

Z pomiędzy mikiży w miejscówce wiadomej wydłubał takiego samczyka dolly varden.

Dwa kilometry niżej znaleźliśmy fenomenalną prostkę doprawdy nafaszerowaną mikiżami.

Ta niestety łyknęła tak głęboko, że nie przeżyła spotkania z moją blachą. Tym bardziej szkoda bo była przepięknie ubarwiona.

Podczas sprawiania, w żołądku natknąłem się na taką osobliwą zawartość😮

Mirek na terytorium kolejnego samca. Powiało tego dnia mocniej, co zobaczycie po ilości liści niesionych przez wodę.

Wracając do obozu zdecydowaliśmy się skrócić drogę wąską odnogą. Okazało się, że tak jak w głównym korycie łososi nie widzieliśmy tak wszystkie z tego odcinka zebrały się w tej właśnie odnodze! Tutaj możecie porównać sobie dymorfizm płciowy kiżuczy. w rękach Mirka jakże cenniejsza (bo pełna ikry) samiczka.

I z tego samego miejsca – samiec.

Przy obozie Grzesiu zapiął kolejną malmę.

Było to już po tym jak Jurek złowił dwie naprawdę dobre mikiże.

Czemu bezczynnie nie mógł się przyglądać Mariusz.

Rosyjski czaj na „uwędzonej” wodzie.

Popołudniu wróciliśmy z Mirkiem na odnogę pełną przemieszczających się kiżuczy.

Pomiędzy nimi Mirek zdołał złowić ketę.

Zombie-keta w dalekim stadium rozkładu ale ciągle potrafiła zaatakować blachę. Fenomenalny instynkt obrony gniazda tarłowego.

Zaczynało dmuchać coraz bardziej i wiatr naprawdę tarmosił naszymi namiotami. Przewodnicy tego wieczora jednak rozpoczęli już szykowanie dla nas niespodzianki – bani (rosyjskiej sauny na rozgrzanych kamieniach). Wkrótce pojawiła się nad nimi niewielka pałatka (tropik namiotu) i wszyscy mogli się i umyć i opłukać w rzece.

Po nocy, zabezpieczony dobrze obóz się ostał bez szwanku a jednak jego widok był nieciekawy.

Płonące dzień wcześniej ognisko zalała rosnąca w oczach woda. Trzeba było rozpalić nowe. Niestety woda w oczach też się brudziła. Wkrótce miał popłynąć „cement”.

Mimo, że coraz mniej ale jeszcze było wesoło.

Cieszyliśmy się, że tajfun nie zmiótł nas w nocy doszczętnie.

Pomimo zgnojonych, mokrych namiotów zdecydowaliśmy się na dalszy spływ i to do mety spływu. Trzeba było pochylić się pokornie wobec siły natury i poddać. Wg Wołodii woda do końca dnia miała się zbrudzić doszczętnie a akceptowalna do łowienia o ile deszcz nie wróci będzie dopiero za kilka dni.

A tego dnia mieliśmy napłynąć na doły w dole rzeki gdzie spodziewaliśmy się jesiennego ciągu srebrnego, większego kiżucza!😥

Płynęło coraz większe błoto. Podczas całego dnia spływu rzucaliśmy choćby dla rozgrzewki bo też się znacznie ochłodziło. Niestety tylko Grześ Popiela złowił jedną niewielką malmę. Poza tym nic!

Spływaliśmy z tego wyjątkowego miejsca z wyjątkową pamiątką.

Tajga nabrała barw już naprawdę późnej jesieni.

Niestety cały dzień padało. Wowa stwierdził, że na rybałkę szans już nie będzie najmniejszych. Szkoda – straciliśmy dwa dni wędkowania i prysła szansa na srebrniaki.

Nie tylko nas tego dnia pogoda sponiewierała.

Przesiąknięty młody bielik wyglądał jak mokry kurczak. Stracił wszystko ze swej szlachetności.

Niektórzy zmieniali się przy wiosłach dla samej rozgrzewki tak ręce grabiały. Para wydobywająca się z ust wyziębiała nas z każdym oddechem.

Kolejny nieborak w koronie jesiennego modrzewia.

Po całym dniu wiosłowania w końcu dotarliśmy do mety naszego spływu, dwie rzeki niżej – do resztek po starym moście.

Mimo, że żal przygody i utraconych dwóch dni rybałki, byliśmy szczęśliwi że się udało wyrwać z klaustrofobicznych objęć późnojesiennej, przemoczonej tajgi.

Zmachani, zmarznięci i głodni, choć ciągle twardzi. Gdybyśmy w tym stanie wracali do naszych domów w Norwegii, żadne słowa nie oddałyby stanu naszego ducha lepiej niż:

„Sulten og Tørst, men fitte først”*

(Głodny i spragniony ale cipka najpierw)😂

Ostatni obóz nad rzeką.

Wódka + siekiera i można zaczynać przygodę od nowa😆

Rosjanie pokazali stary sposób na suszenie przemokniętych namiotów.

Zapalało się ogarek świecy i umieszczało dla bezpieczeństwa w kubku na środku zamkniętego szczelnie, pustego namiotu. Po godzinie pałatka była sucha!💥

Na wieczór finałowy skitrane mieliśmy coś specjalnego.

Kolejnego dnia przyjechał znany nam Kamaz i rozpoczęliśmy powolną drogę ku cywilizacji.

Wraz z przejaśnieniami mogliśmy podziwiać ośnieżone szczyty gór wzdłuż drogi. Niestety wulkany się pochowały.

I ❤️ Kliuczi

Kliuczi to ludzka osada zamieszkała przez 5,7 tys. Rosjan.

Urok przysiółka jest raczej wątpliwy ale istnieje on z uwagi na bliskość bazy lotniczej. Najniższą temperaturą jaką odnotowano w Kliuczi było -48,6 °C😬 Ciekawe miejsce by osiąść na stare lata!

I most nad rzeką Kamczatka.

Ponieważ było już późno zdecydowaliśmy się spędzić jeszcze jedną noc w Kozyriewsku. Nie zmieniło się nic! Włącznie z tym, że rano wszyscy znowu czuli się nie najlepiej😅

Ruska bania nie dość że pozwoliła się wykąpać…

… to jeszcze wysuszyć mokre rzeczy na wiór.

 

Sąsiedztwo naszej „driejewni”

Czas dawno się tam zatrzymał.

Typowa zabudowa dla Syberii i dalekiego wschodu Rosji.

Maszyna marzeń naszego kierowcy. Dzięki niej uważa się za mega szczęśliwego człowieka na Ziemi🙂

Kozyriewsk

 

Winter is coming.

To był ostatni posiłek szykowany przez Katię.

Zrobiła to z przepisu swojej ukochanej babci.

No tak. Ponieważ nam tylko majonez się nie kończył trzeba było uzupełnić resztę zapasów na drogę powrotną.

Kolejnego dnia trzeba było uzupełnić je na nowo😅

Ileż to bardaszek człowiek już zobaczył? Ileż zobaczy?😅

O poranku przymroziło.

A woda w łazience chłodnawa😅

Kamczacki sposób na pomidorki koktajlowe😮 Umieszczoną sadzonkę w szyjce takiej butli należało tylko owinąć trawą i od góry obsypać czarną ziemią. ponoć bardzo dobrze robi wrzucenie też skórki od banana jako nawóz. Od góry w sezonie można dosiać ogórki i ma się dwa w jednym! Zmyślni ludzie Ci Koriacy.

Nad rzeką Kamczatką.

Przed nami znów 10 godzin jazdy i z uwagi na skrócone wędkowanie nie goniło nas naprawdę nic.

Do woli mogliśmy stawać i podziwiać krajobrazy.

Ślady amatorów rybiego mięsa na brzegu Kamczatki.

Tak wygląda dwóch białych między dwoma cyganami! 👻

Bez Wołodii ten spływ by się nie udał.

Droga.

I góry przed Miłkowem

Takie ostrzeżenie wisi na bramie do gorących źródeł w Miłkowie.

Jedyne jednak co tam niedźwiedzie przypominało to my sami😆

Mówi się, że na Kamczatce są tysiące gorących źródeł i każde jedne służą w borykaniu się z coraz to innymi dolegliwościami zdrowotnymi. Te w Miłkowie z całą pewnością najbardziej pomagają na… alkoholizm😜

Przed samym Jelizowem, widok na Koriacką Sopkę (3456m n.p.m.)

Ostatnia erupcja tego wulkanu miała miejsce 29.12. 2008. Wówczas to z Koriackiej Sopki został wyrzucony do atmosfery „pióropusz” popiołu wulkanicznego na wysokość około 6000m! Erupcja ta trwała 8 miesięcy!

Taxi driver na tle ośnieżonego wulkanu.

Widok z hotelowego okna na kolejny wulkan – Awaczyńską Sopkę (2717m n.p.m.)

Mając wolny dzień zdecydowaliśmy się na wypad do Paratunki na naturalne, choć zabudowane gorące źródła.

Grzesiu na tle Awaczyńskiej Sopki i Wulkanu Kozielskiego.

I zabudowania Pietropawłowska Kamczackiego.

Widok na port towarowy i Zatokę Awaczyńską.

 

Trzeba pamiętać, że Kamczatka to strefa mocno zmilitaryzowana. Na lądzie znajduje się wiele ukrytych baz wojskowych i radarowych. Zaś wody wokół Kamczatki patroluje wiele wojskowych okrętów i łodzi podwodnych. Często polują na kłusowników bezprawnie dokonujących połowów na wodach terytorialnych Rosji.

Kiedy selfie już nie starcza😅

Stara cerkiew niedaleko najlepszych sklepów z pamiątkami w mieście Św. Piotra i Pawła.

A sklepy z souvenir’ami mają wyjątkowy asortyment😮

Niedźwiedź ten ma zainstalowaną fotokomórkę i gdy się blisko przechodzi warczy, fuczy i w końcu ryczy😅

Wyrzeźbione kły morsa, mamuta i kości krowy Steller’a. Wyjątkowo piękne artefakty.

Poza takimi pamiątkami czekały nas jeszcze zakupy na bazarze rybnym.

Wszystko hermetycznie pakują. W domu podczas pokazywania zdjęć najbliższym wiadomo co będzie robiło za zagryzkę😋

Niektórzy na Kamczatce tęsknią za świetnością bolszewickiego ZSRR. Lenin cieszy się tam uznaniem do dziś.

Katedra cierkiewna w Pietropawłowsku.

Tylko Artiur coś nie mógł się odnaleźć w tym miejscu.

Niektóre widoki mimo całokształtu tego smutnego miasta są naprawdę nadzwyczajne. Że tam jeszcze nie powstał aden ekskluzywny hotel?!

Adres naszego hotelu.

Przed lotniskiem.

Czekając na samolot uświadamialiśmy sobie, że szybko za tym wszystkim zatęsknimy i że nasze wędkowanie nie będzie już takie samo. Kamczatka rozpieszcza. Podarowuje niesłychane ilości ryb, nawet jeśli liści płynie za dużo, czy woda się w końcu popsuje. Do tego wspólne ogniska; ikra pochłaniana tą samą łyżką czy wódka lana do jednego, przekazywanego kieliszka; pożyczane po wlewce suche ciuchy; rozdawane blaszki; robione razem zdjęcia i na raz zatykane uszy kiedy Wowa wyciągał „klamkę” i przed naciśnięciem spustu ostrzegał – „wystrel!”. To wszystko połączyło nas w jednym, męskim, prawdziwie przyjacielskim kręgu – w kamczackim bractwie, tęskniącym za powrotem na niedźwiedzią ścieżkę.

W wyprawie udział wzięli:

stoją od lewej: Żenia, Krzysztof Giza, Artur Frączek, Grzegorz Popiela, Wołodia, Rafał Słowikowski, Andriej

kucają od lewej: Mirosław Fischer, Jarosław Piskorz, Mariusz Ród, Jerzy Warchoł

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski

Zdjęcia: Krzysztof Giza, Artur Frączek, Mirosław Fischer, Jarosław Piskorz, Grzegorz Popiela, Mariusz Ród, Jerzy Warchoł i Rafał Słowikowski