Musiało upłynąć sześć lat wody w Opali byśmy odważyli się wrócić nad jej pełne niedźwiedzi brzegi. Ryb spodziewaliśmy się wszędzie – słusznie. Niedźwiedzi też wszędzie – jeszcze słuszniej. Trzeba było się dobrze przygotować.
Wiele osób nie jest w stanie zrozumieć, o co chodzi w tym całym wędkarstwie. Jeszcze więcej puka się w czoło, gdy słyszy, że są ludzie, którzy jadą na koniec świata, aby łowić ryby. Jaka jest w tym logika?
Nie ma żadnej – są emocje i tylko o nie chodzi. Idealnie, jeśli uda się uzyskać mieszankę wynikającą z udanych połowów i sporą dawkę przygód. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że najczęściej wspominam wyjazdy, podczas których wydarzyły się rzeczy niespodziewane, nie zawsze miłe, ale za to podnoszące poziom adrenaliny we krwi.
Kamczatka jest chyba jednym ze standardowych miejsc, które ma w planach każdy wędkarz podróżnik. Niesamowicie rybne rzeki i dzika przyroda, czyli idealne połączenie. Przyszedł czas i na mnie. Wybór padł na piękną rzekę w okresie, w którym jest możliwość łowienia wielu różnych gatunków, a dodatkową atrakcją turystyczną są olbrzymie niedźwiedzie brunatne.
Zapasy.
Na miejsce dojechaliśmy ciężarówką. Obyło się bez śmigłowca, co znacznie obniżyło koszt wyjazdu. Co prawda cały dzień jazdy po górach i tajdze może dać w kość, ale widoki wynagradzały nam niedogodności.
Finisz jazdy autem/ początek spływu. Kąpiel w gorących źródłach.
Na miejscu okazało się, że rzeka w górnym odcinku do wielkich się nie zalicza i liczna gromada wędkarzy nie ma warunków do komfortowego łowienia. Na szczęście z każdym kilometrem rzeczka przybierała na rozmiarze i po 2-3 dniach było już bardzo dużo miejsca.
Pierwszymi rybami, jakie zaczęły meldować się na naszych wędkach były palie, czyli tzw. golce. Rybki te nie grzeszyły rozmiarami, ale za to urodą biły wszystkie inne na głowę. I było tego peełnoooo…
Piękno kamczackich palii stało się inspiracją dla Grzesia- jednego z uczestników ekspedycji do namalowania portretu.
Musicie przyznać (ja przyznaję z nieukrywaną zazdrością), że wspaniałym jest posiadanie zdolności materializowania najcudowniejszych wspomnień na płótnie.
Oto efekt:
Padło też sporo łososi pacyficznych – ket – oraz kilka nerek. Niestety prawda jest taka, że były to ryby mocno zasiedziałe w rzece i mało, która faktycznie atakowała przynętę. O tym się nie pisze, ale fakt jest taki, że im bardziej przekształcona ryba tym mniej agresywna, a więc najczęściej atakuje przynętę … grzbietem. Aczkolwiek wyjątków nie brakowało.
Agresywne łososie zaczęliśmy spotykać dopiero po kilku dniach. Były to ryby świeższe, znacznie waleczniejsze i potężniejsze (bez ubytku masy).
Przez pierwsze dni nie byliśmy jedyną ekipą na rzece. Zaraz po nas pojawiła się włoska grupa starszych wędkarzy, która dość szybko nas wyprzedziła. Jednak jak szybko nas minęli , tak szybko zakończyli wyprawę, ale o tym później …
Spływ obliczony był na około 140 km. Z tego względu tempo musiało być dość wysokie co nie sprzyjało spokojnemu łowieniu, nad czym najbardziej ubolewaliśmy we dwóch z Tomkiem, ponieważ nie tylko musieliśmy mijać dużą ilość fajnych miejsc, ale także ciężko było w ten sposób przyłożyć się do łowienia na muchę. Dodatkowym utrudnieniem był momentami porywisty wiatr. O ile ja dość często wymiękałem i łapałem za spinning, to Tomi pozostawał wierny „pagajowi”.
Jak się okazało mucha była znacznie skuteczniejsza na golce i porównywalnie skuteczna na tęczaki, które od pewnego momentu stały się naszym głównym celem. Ryby te jak wiadomo są wielkimi walczakami i łowienie ich jest bardzo ekscytujące. Co prawda nie trafił się żaden okaz, ale ryb w przedziale 50-65 cm było bardzo dużo, a Marcinowi udało się wyjąć rodzynka o długości 67 cm.
Praktycznie cały czas towarzyszyły nam niedźwiedzie. Ślady ich obecności były momentami wręcz przytłaczające – ścieżki na brzegu niczym na najbardziej uczęszczanych turystycznych traktach, odchody co kilka metrów, walające się resztki po rybach, świeże ślady świadczące, że jesteśmy cały czas obserwowani, czasem zapach. No i oczywiście same misie i spotkania trzeciego stopnia, których to mieliśmy mieć do końca wyprawy jeszcze wiele.
Mieliśmy też znacznie sympatyczniejsze towarzystwo – zagubionego psa przybłędę. Na samym początku o mało co nie przyprawił o zawał kilku z nas wyskakując z krzaków. Jednak dość szybko zjednał sobie wszystkich uczestników wyprawy. Psiak prawdopodobnie zgubił się jakiejś poprzedniej grupie.
Pierwszą przygodą, jaka miała nas czekać był spływ przez kilkukilometrowy przełom z bardzo silnym nurtem, licznymi głazami i całkiem potężnymi przelewami. Mimo, że zostaliśmy poinformowani przez przewodników, że może być niebezpiecznie to dalszych instrukcji praktycznie nie otrzymaliśmy. Wiedzieliśmy co prawda, że jakąś skałę mamy mijać z lewej strony, tyle że w trakcie okazało się, że skał i skałek jest całkiem sporo i skończyło się na improwizacji.
Przeprawialiśmy się w kilkuminutowych odstępach, aby w razie wypadku nie doszło do karambolu. Nasza trójka płynęła przedostatnia i mimo niezbyt profesjonalnego pontonu udało nam się nie zatonąć. Zaskoczyła nas odległość, jaką przepłynęliśmy już poniżej przełomu zanim dotarliśmy do miejsca zbiórki. Dość szybko okazało się, że nie był to fortunny pomysł przewodników, ponieważ ostatnia jednostka nie dotarła do końca szczęśliwie. Czekaliśmy na nich dość długo aż w końcu jedyne, co dopłynęło to worek żeglarski i jedno wiosło. Wyluzowani do tej pory Rosjanie zaczęli troszkę panikować. Mariusz z Karolem pobiegli w górę rzeki przez tajgę, a nasza trójka wyławiała płynące rzeką rzeczy. Upłynęła mniej więcej godzina jak w obozie pojawili się niefortunni raftingowcy … cali mokrzy i bez części ekwipunku. Okazało się, że nie udało im się wyrobić przed największą skałą i wpłynęli na nią bokiem. Ponton automatycznie się wywrócił i zostały na nim jedynie rzeczy przytwierdzone sznurkiem. Szczęście w nieszczęściu, że był to praktycznie koniec przełomu i rozbitkowie spłynęli na spokojną wodę. Oczywiście minęli się z ekipą ratunkową i musieliśmy jeszcze dość długo czekać na powrót Mariusza z Karolem.
W międzyczasie widzieliśmy jak kilkaset metrów poniżej przylatuje śmigłowiec po wspomnianą wcześniej włoską grupę. Nie wiemy, co się stało, ale możemy jedynie się domyślać, że mieli mniej szczęścia niż my…
„Znaleźli się w tajdze, w pułapce między niedźwiedziami a wrogimi kłusownikami. Ranni, odwodnieni, chorzy, trawieni bólem przedzierali sie przez tajgę i walczyli o każdą minutę.”
Brzmi patetycznie, ale nie mogłem sobie odmówić i przerobiłem cytat z recenzji książki „Uwięzieni w raju” 🙂
Rzeka poniżej przełomu przeistoczyła się w istny labirynt wodny. Praktycznie cały czas dzieliła się na wiele dużych odnóg, którym to towarzyszyły malutkie rozgałęzienia. Czasami woda robiła zwrot o 180 stopni i płynęła w przeciwnym kierunku. Dostarczało to niesamowitych wrażeń, ale także napawało trwogą przed zgubieniem się lub niespodziewanym kontaktem z niedźwiedziem.
Strach jak się okazało był uzasadniony…
Plan (czy właściwie jego brak 🙂 ) był taki, że płyniemy w pewnych odstępach i każda ekipa obławia najciekawsze miejsca. Długość odcinka do pokonania jest ściśle określona – w tym wypadku w godzinach jednostajnego spływu. Obóz natomiast zostanie rozbity przez przewodników w docelowym miejscu i wszystkie ekipy mają do niego powoli spływać.
Azjatycka czasoprzestrzeń … rosyjskie 10 km to nie jest europejskie 10 km, rosyjskie 2 godziny to nie są europejskie dwie godziny 🙂
O ile przez pierwsze dni uchodziło to płazem, to już na obszarze takiego labiryntu musiało skończyć się wtopą. Ofiarą niedopracowanego systemu padła nasza trójka. Jak zawsze płynęliśmy ostatni i nie spieszyliśmy się do nowych miejscówek, lecz spokojnie obławialiśmy co ciekawsze odcinki. Popołudniu wyliczyliśmy ile mniej więcej kilometrów przemierzyliśmy i ile czasu swobodnie spływaliśmy. Wyszło nam , że znacznie ponad 2 godziny. A więc gdzie był obóz? Żadnego namiotu nie widzieliśmy. Czy to możliwe, że minęliśmy wszystkich jakąś odnogą? Przecież zawsze trzymaliśmy się największej. Zresztą obóz powinien być na połączeniu.
Postanowiliśmy, więc płynąć ile się da głównym nurtem i na pół godziny przed zmrokiem rozbić obóz we własnym zakresie, czyli bez namiotów, śpiworów, jedzenia itd.
Niestety jedyne na co się natknęliśmy to ślady po kłusownikach. W końcu podjęliśmy decyzję, że już nie ma sensu płynąć dalej, bo zastanie nas noc i trzeba rozbić się w najdogodniejszym miejscu w okolicy. Znaleźliśmy ciekawą burtę wolną od tajgi i na nią się wdrapaliśmy oraz wciągnęliśmy pontony. W ekspresowym tempie nałamaliśmy drzew i postanowiliśmy rozpalić ogień. Tu pojawił się problem – nie mieliśmy nic na rozpałkę, a wszystko w okolicy było mokre po intensywnych deszczach. Noc w tajdze bez ognia w towarzystwie grizzly ? Mało sympatycznie.
W czasie jak ja męczyłem się z rozpalaniem mokrych gałązek, olśniło Marcina – wyciągnął z plecaka książkę „Uwięzieni w raju” jednocześnie stwierdzając, że i tak nie była ciekawa 🙂
(na szczęście nie każdy przesiadł się na wynalazki typu Kindle 🙂 )
Z trudem, ale udało się rozpalić ogień. Co więcej Tomek wygrzebał z plecaka metalowy kubek i kilka zupek chińskich. Tak więc nie tylko mieliśmy źródło ciepła, ale też ucztę pełną gębą 🙂
Ustaliliśmy, że jeden trzyma wartę i pilnuje ognia, dwóch śpi, a po jakimś czasie następuje zmiana. Oczywiście po paru godzinach obudziłem się i spaliśmy wszyscy trzej, a ogień praktycznie zgasł. Szybka akcja i obyło się bez ponownego korzystania z książki 🙂
O dziwo rano wszyscy byliśmy w miarę wypoczęci. Zmartwił za to nas widok pontonu i świadomość, że pompki ze sobą oczywiście nie mamy. Jednak na wysokości zadania stanął Tomi , zwany dalej Człowiekiem Pompką 🙂 Pływadło udało mu się nadmuchać wręcz idealnie.
Wieczorem przy ognisku obmyśliliśmy plan na następny dzień. Nie wiedzieliśmy czy minęliśmy grupę główną, czy z jakiś dziwnych przyczyn spłynęli aż tak daleko. Postanowiliśmy płynąć godzinę w dół rzeki, a następnie rozbić następny obóz. Jedna osoba miała zostać na miejscu i wyczekiwać na ewentualnie spływających ludzi. Dwie pozostałe osoby miały przez 4 godziny iść w dół przez tajgę. W przypadku niepowodzenia miały wracać przez 4 godziny do obozu i następnego dnia kontynuowalibyśmy spływ samemu zakładając, że się już nie odnajdziemy do samego ujścia rzeki.
Jak postanowiliśmy tak zrobiliśmy … i po godzinie spływu zaczęliśmy się rozglądać za następnym miejscem na obóz. Gdy już chcieliśmy przybijać do brzegu Tomi zauważył, że za zakrętem widać jeszcze dogodniejszy brzeg. Postanowiliśmy jeszcze przepłynąć te kilkaset metrów i to okazało się zbawienne – dokładnie w docelowym miejscu znajdował się obóz grupy głównej. Radości było dużo, mimo tego że podobno co niektórzy robili zakłady kto dostanie największy łomot jak się odnajdziemy 🙂
Jak więc do tego doszło, że się zgubiliśmy? Prosto: 2 godziny spływu okazały się 5 godzinami. Spłynięto znacznie dłuższy odcinek , nie zostawiając żadnych śladów dla nas. Ot rosyjskie wyluzowanie 🙂
Jednak całą sytuacją wszyscy przejęli się chyba bardziej niż my i podobno atmosfera w obozie nie była zbyt ciekawa.
Co ciekawe obozowicze też mieli ciekawa przygodę … Późnym wieczorem pies zaczął dość intensywnie szczekać i wszyscy myśleli , że to my w końcu dotarliśmy do obozu. Kilka osób wybiegło w kierunku ujadania i … po chwili było jedynie słychać wrzask – „niedźwiedzie!”. Powstała dość duża panika. Część osób uciekła w kierunku rzeki, część do namiotów, jeszcze inni próbowali naładować broń. Niedźwiedzie jednak zrezygnowały z szarży i obeszły obóz cały czas obszczekując panikarzy. Pies (a więc winny całego zamieszania) w międzyczasie gdzieś zniknął i odnalazł się dopiero jak było bezpiecznie 🙂
„Czy to znaczy, że jak nie wrócą to podzielimy się pozostałym sprzętem?”
Ryb było coraz więcej. Niektóre rynny były wręcz wybrukowane golcami. Wśród nich przewijały się tęczaki, a od czasu do czasu trafiał się jakiś łosoś.
Mnie najbardziej cieszyło łowienie mikiży, czyli tęczaków. Marzyła mi się ryba 70 centymetrowa. Niestety dwie ryby, które mogły to marzenie spełnić, wypięły się po świecach. Pierwsza łamiąc grot kotwiczki, a druga rozginając hak w streamerze. Jednak prawdziwy łomot dopiero miał nadejść. Pewnego popołudnia wybrałem się z Karolem na dłuższą wycieczkę w górę jednej z odnóg. Prawy brzeg stanowiła bardzo wysoka poobrywana skarpa. Rynna przy skarpie była poprzegradzana olbrzymimi bryłami odłamanej ziemi. To właśnie z takiej kryjówki wyskoczyła największa mikiża, jaką widziałem na tym wyjeździe. Ryba jedynie odprowadziła woblera pod mojego nogi i spokojnie odpłynęła. Usiadłem na ziemi i powoli zmieniłem przynętę na małą wahadłówkę. Rzut i … mega branie. Siła i odjazd ryby wprawiły mnie w osłupienie. Sprzęt miałem mocny i do tej pory nawet łososie porządnie go nie przetestowały, a tu nagle taka bezsilność. Ryba dodatkowo zaczęła robić świece jedna po drugiej i … chyba przy czwartej z nich nie wytrzymała plecionka. Może gdybym przewiązał wcześniej, może gdybym lżej ustawił hamulec, może gdybym łowił na żyłkę, może …
Porzucaliśmy jeszcze chwilę w tym miejscu i poszliśmy dalej. Co prawda udało nam się złowić kilka ryb, ale nie osłodziło mi to porażki. Wracając postanowiliśmy jeszcze raz obłowić to miejsce. Karol schodził pierwszy, a ja kawałek za nim. Prawie zza tej samej karpy wyskoczyła mi inna ryba, znacznie mniejsza, bo w granicach 62-63 cm, ale udało jej się odjechać kilkanaście metrów (miałem lżej ustawiony hamulec). Zrobiła to tak niefortunnie, że spłynęła po drugiej stronie przeszkody i znalazła się pod nogami Karola. Kolega postanowił ją podebrać, ale wystraszył ją na tyle, że uciekła w górę rzeki i wróciła na moje stanowisko. Gdy już chciałem ją lądować, zobaczyłem wybałuszone oczy Karola i usłyszałem jedno słowo – „Niedźwiedzie !”.
Spojrzałem w kierunku skarpy i przy samej wodzie szedł wielki samiec, a za nim 2 samice. Zaczęliśmy śpiewać i gwizdać (czy to ma w ogóle sens?). Niedźwiedzie na początku nie reagowały, ale w końcu na wysokości Karola wdrapały się na skarpę. Ulżyło nam, ale nie na długo, ponieważ jak tylko obeszły kolegę, zaczęły schodzić ponownie do rzeki dokładnie na mojej wysokości. Zrobiły to na tyle, gwałtownie, że wyglądało to jakby chciały przeprowadzić szarżę w naszym kierunku. Nie wiem kiedy, nie wiem jak, ale puściliśmy się cwałem przez wodę prawie po pachy. Silny nurt i adrenalina sprawiły, że po chwili byliśmy kilkaset metrów niżej. Niedźwiedzie spokojnie przeszły sobie na drugą stronę w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą łowiliśmy. Kompletnie miały gdzieś naszą obecność. A my? A my wręcz przeciwnie 😉 Panika była na tyle duża, że zapomnieliśmy o holowanej mikiży i biedaczka zrobiła z nami sobie kilkusetmetrowy spływ. Na szczęście nie ucierpiała na tym za bardzo i dość żwawo odpłynęła po odhaczeniu.
W obozie okazało się, że z tymi samymi niedźwiedziami podobną przygodę mieli Grzesiek i Paweł. Oni niestety nie mogli zejść miśkom z drogi, ponieważ drogę ucieczki odcinała im bardzo głęboka woda z rwącym nurtem. Jednak zwierzaki jedynie stwierdziły, że ani nie stanowią zagrożenia, ani lepszego kąska niż łososie i poszły w swoją stronę.
W końcu stało się! Tajfun!
Rzeka w pewnym momencie zaczęła płynąć jednym korytem i stała się bardzo potężna. Łososie stały się naszą główną zdobyczą, a tęczaki znacznie rzadszą. W pewnym momencie ciśnienie zaczęło wariować. Zmiana o kilkadziesiąt hPa nie wróżyła niczego dobrego i niestety przewidywania się potwierdziły – nadszedł tajfun! Porywy były tak mocne, że dość szybko poległ namiot główny, czyli jadalnia. Wszyscy uciekli do swoich namiotów, skryć się przed wichurą i deszczem. Niestety rosły one w siłę i po jakimś czasie nie wytrzymały także te schronienia. Pałąki albo całkowicie się wyginały, albo pękały. Dodatkowo momentalnie pojawiła się woda.
http://www.youtube.com/watch?v=2ayBYV_rTp4
Przez jakiś czas próbowaliśmy z Tomkiem przetrzymać te warunki. Ja zagrzebałem się w syntetycznym śpiworze, który rewelacyjnie trzymał ciepło, ale nie był wstanie ochronić mnie przed wodą, więc zacząłem się podtapiać. Tomi w międzyczasie przebrał się w śpiochy i kurtkę do brodzenia, ale to także niewiele mu pomogło. Postanowiliśmy, więc w tempie ekspresowym zreanimować rozwalony namiot i przenieść się gdzieś w bardziej zakrzaczone miejsce. Mimo przemarznięcia, ciemności i fatalnych warunków udało się dość sprawnie przeprowadzić całą operację i jako jedyni obudziliśmy się stojącym namiocie.
Rano okazało się, że praktycznie wszystkie namioty są rozwalone, nasze rzeczy mokre, pontony wywiało z rzeki i wylądowały kilkadziesiąt metrów dalej w tajdze. Wiatr niestety nie ustał…
Już w Pietropawłowsku dowiedzieliśmy się, że jesienna bryza, nazwana tym niewinnym imieniem przez Karola, która spustoszyła nasz obóz to huragan, który przywiał z Kuryli a jego prędkość dochodziła do 187 km/h.
Co dalej? Koncepcji było wiele. Rosjanie chcieli czekać, inni wzywać pomoc przez telefon satelitarny, Kuba zasugerował, że może warto poszukać Rosjan, których dzień wcześniej widzieliśmy na wodzie. Sprawdziliśmy na mapie i okazało się, że kilka kilometrów niżej zaznaczony jest obóz. Decyzja zapadła dość szybko – wysyłamy ekipę z prośbą o pomoc. Ruszyliśmy we trzech – ja, Mariusz oraz Pasza.
Nie było łatwo przedrzeć się przez tajgę, ale po kilku godzinach byliśmy na miejscu. Widok był zaskakujący – baza myśliwsko-wędkarska na pełnym wypasie. Weszliśmy do chaty głównej, a tam obiadek – stół zastawiony na bogato, kilka różnych potraw, micha kawioru, alkohol. Nieeee, to nie na nasze powitanie … niestety. Okazało się , że gośćmi bazy byli bardzo ważni goście z Moskwy. Co wiązało ręce opiekunom. Było widać, że boją się w jakikolwiek sposób zaniedbać VIP’ów. Nagle do chatki wszedł postawny facet, na którego widok wszyscy umilkli i lekko spuścili głowy. Pierwsze co powiedział, to zażartował sobie w naszym kierunku, że podobno mieliśmy „zajebistą noc”. Trudno było się nie zgodzić, mimo że do śmiechu akurat nam nie było. Chwilę porozmawiał z nami o jakiś pierdołach, trochę dalej pożartował, a na koniec powiedział, że zostaniemy podwiezieni łodziami do naszego obozu , a następnie zawiozą nas na ujście rzeki i tam będziemy dalej czekać na nasz umówiony transport. Uratowani … ale nie wiedzieliśmy przez kogo. Wyjaśnili nam to dopiero ludzie, których spotkaliśmy na końcu naszej wyprawy. Tą ważną osobą był jakiś główny generał rosyjski, który był na wędkarskich wakacjach 🙂
Po dotarciu do delty zostaliśmy ugoszczeni przez Rosjan wynajętych do pilnowania pełnych ikry łososi. Przez właściciela rzeki ryby te, a w zasadzie kawior, traktowane są jak złoża naturalne.
Gąbkę z tych siedzeń znalazł Mariusz w legowisku niedźwiedzia kilka kilometrów od obozu.
Co do rzeki to straciła swój górski charakter, mi momentami przypominała naszą Wisłę, tyle że była brzydsza 🙂 Udało mi się nawet znaleźć kilka przykos, na których zatrzymały się łososie. Woda też nie wyglądała za uroczo – po deszczach bardzo się zmąciła i muchówki na jeden dzień poszły w kąt.
Pojawiam się i znikam…
Drugiego dnia przejrzystość wody znacznie się poprawiła i od razu z Tomkiem chwyciliśmy za muchówki. Frajda z holu spasionego łososia na kiju jednoręcznym – bezcenne.
Co dobre szybko się kończy, tak i ta wyprawa przeszła do historii.
Czuję, że będzie jedną z tych najczęściej wspominanych 🙂
Niektórzy już ją wspominają:
tekst: Daniel Celeda
autor zamieszczonego w relacji portretu z palią oraz obrazu „Opala” : Grzegorz Kempys