„Po prostu wiesz, że to steelhead już w drugiej sekundzie po braniu!” – z wciąż brzmiącymi słowami w uszach, do tego nauczeni doświadczeniami z zeszłego roku wybraliśmy się znów zmierzyć ze stalogłowymi. Byliśmy późniejszą jesienią, a ponadto tydzień po pełni księżyca.

Jak zawsze – nadlatując nad Półwysep Kamczacki nosów nie odkleja się od okna. Widoki gór i wulkanów zaskakują stałych bywalców nie mniej od „kamczackich żółtodziobów”.

No chyba, że przyjdzie się zaznajomić z naszą kucharką…
Żartuję! – na rybach chyba byśmy nie wystąpili;) Jedna z pasażerek co jakiś czas przechadzała się po samolocie ze… szczurem na ręce! Takie rosyjskie wydanie „Damy z łasiczką”. Pomyślcie Panowie jak taki szczur ma klawe życie. Z zazdrości niejeden by go pewnie użył jako przynęty na tajmienia;)

A to już na daczy w Pietropawłowsku, z której zawsze rozpoczynamy nasze coroczne, kamczackie przygody.

Ponieważ zaczynał się mroźny październik, dobrym pomysłem było zaopatrzyć się w jakiejś aptece w lekarstwa i choćby Amol. Niestety Amolu zabrakło i musieliśmy poradzić sobie w inny sposób;) Najpierw trzeba to zlać w plastiki by zredukować wagę.

Dobry ten shit

Helmut jako jedyny prawdziwy inostraniec z zachodu w tym rosyjsko-polskim towarzystwie szybko się zasymilował

Prowiant i jego zapakowanie powierzone było Lenie – naszej prawdziwej kucharce:)

Oczywiście wszyscy dżentelmeni z naszej ekipy pomagali jak tylko mogli

Potem był załadunek na Urala 6×6

No i w drogę! Cały dzień jazdy do Esso

Widoki na Kamczatce zadziwiają nie tylko z nieba. Warto aparat mieć zawsze przy sobie.

Główna kamczacka droga północ-południe

Po dojechaniu do Esso poza planowanym jednym noclegiem kiblowaliśmy dwa z uwagi na kiepską pogodę i wynikający z niej brak zgody na lot helikopterem. Spaliśmy w obozie zbudowanym przede wszystkim z myślą o niedźwiedzich myśliwych.

Leży on nad rzeką Bystrają – niesłychanie przetrzebioną przez kłusowników. Aż dziw bierze, że niektórzy organizują tam rybałkę.

Nie zmienia to faktu, że rzeka jest malownicza i stwarza doskonały poligon dla amatorów fotografii

Drzewa lada chwila miały stracić już intensywnie wybarwione liście a z gór skradała się zima


Nie chcąc tracić czasu ruszyliśmy do słynnych gorących źródeł. Tu – skrót przez las

Źródła zabudowano ponad dwadzieścia lat temu basenami i widać lata świetności mają dawno za sobą – woda jednak jest cudownie ciepła bez ustanku

Ciepła?! Gorąca na maxa! Shikakaaaaa!

Zarąbiście tak spijać piwko w grzejącej wodzie a dokoła ośnieżone szczyty gór. Doskonałe!



Powrót po kąpieli kiedy to spłukuje się cały kilkudniowy trud minionej podróży to czysta przyjemność


A nad rzeką rwetes szczekających psów!

Wypatrzyły tylko wiewiórkę. To samo było w Mongolii.

Źródlane baseny z gorącą wodą były tak przyjemne, że wieczorem niektórzy zdecydowali się na powtórkę

Po wspomnianych dwóch noclegach w końcu dostaliśmy zielone światło na lot helikopterem. Stawić się mieliśmy na… pastwisku

Konie były wyraźnie zaniepokojone naszą obecnością, nie wspomnę o helikopterze

Ale nadlatującym helikopterem wszyscy byliśmy zaniepokojeni! Ląduje zawsze bardzo blisko by zaoszczędzić tachania sprzętu

Należy przytrzymywać ciężarem ciała co lżejsze elementy naszego ekwipunku by nie odleciały



Po zgaszeniu silnika i zatrzymaniu wirników (niestety rzadka okoliczność gdyż ponowne odpalenie zużywa potworne ilości paliwa) mogliśmy już w pełni oddać się „przyjemności” załadunku

I jeszcze tylko narada nad mapami i uzgodnienie miejsca zrzutu…

I lecimy już przez ośnieżone plateau


Nad rzekę lecieliśmy tego dnia co chłopaki rok temu wracali – wówczas śniegu nie było


Tak patrzyłem przez okienko i już współczułem własnemu tyłkowi. Dobrze, że chociaż karimatę kupiłem czterosezonową.

„Skarpety z merynosów też pewnie się przydadzą… Ależ my jesteśmy nienormalni!”

Mimo to nastroje i ciepła atmosfera na pokładzie „wiertaliota” dopisywały

I widocznie udzieliła się ona i naturze tuż po wyleceniu z gór. Na szczęście!

Na tej tundrowej równinie widzieliśmy cztery różne samice niedźwiedzia a każda z dwoma młodymi! Uciekały przed burczącym „żelaznym trzmielem”

W końcu! Pierwsze spojrzenie na rzekę Petaaj

Znowu się udało – szczęśliwe, miękkie lądowanie i pierwsze zbiorowe fotki.

Helikopter usiadł na podmokłej tundrze, piloci z wędkami pognali złowić pierwsze łososie a my nieśmiało przyglądaliśmy się ich poczynaniom

Co za ulga dla uszu! Motor wirników wyłączony

Lenka natychmiast zadbała o nasze wiecznie głodne żołądki


Oczywiście pierwszym, który pękł był Szerszeń:) Nie wytrzymał i sam musiał dołączyć do pilotów

A ci po złowieniu kilku mocno wybarwionych kiżuczy i kundż w końcu odpalili silniki…

Natychmiast wskoczyłem do napompowanego już pontonu by nie odleciał. Pęd powietrza jest niesłychany!

Andrej w tym czasie asekurował katamaran

W końcu prawie odleciałem w tym pontonie – White Water Air!;)

I już sami – między miśkami

Pierwsze zetknięcie z rzeką nie napawało optymizmem. Płynęło tyle liści, że 99,9% rzutów kończyło się odczepianiem ich z kotwic. Zdekoncentrowana ryba po prostu nie miała jak zobaczyć przynęty. Jedynie estetyka otoczenia nie zawodziła.

Choć Szerszeń oczywiście jak to Szerszeń umiał dobrać się do płetwiastego plemienia

Zniechęcona marnymi wynikami część grupy szybko porzuciła wędkowanie na rzecz ogrzewania w obozie

Pierwszy zachód w terenie…

i już wiedzieliśmy, że noc będzie chłodna. Wszystkie chmury na niebie znikły

Obudził nas mróz




Na szczęście światło słoneczne powoli spełzało z górek ze swoją zbawienną ciepłą mocą

Do tego czasu jednak nasze żyłki 0,35mm miały średnicę 4mm!


Rzeka cichutko płynęła czekając na swoją kolej do ogrzania

Niestety namiotów nie ma co składać nim się lód nie stopi a potem woda wyparuje


Kartofle nieco zmarzły ale właściwie nie odczuwaliśmy tego w smaku, może dlatego że mieliśmy jeszcze sporo kartofli w płynie;)

Uroki późnej jesieni


Z pierwszymi promieniami słońca w obozie, obozowe życie ruszyło

Biedna Lenka przez najbliższe dni miała najbardziej harować i to już od 5:30 by wykarmić całą drużynę. Na szczęście humor Jej dopisywał i nikt z nas nie zapomni jak, któregoś dnia stanęła w jadalnianym namiocie w tych swoich gumowych rękawicach do zmywania i krzyknęła „Snimajtie sztany!”;)

Pierwsze wodowanie


I rozpoczynamy rafting

Steelheady szczególnie upodobały sobie humusowe wody – na Kamczatce występują tylko w tego typu rzekach. Widoczność nie jest rewelacyjna ale woda jest jak najbardziej czysta.

Jak zwykle rybałka w formie spływu jest najlepsza. Jedni stają by obłowić obiecujące miejsce a kolejni płyną dalej na „swoje” i tak mija się wielokrotnie co dzień.

Już pierwszego dnia naszą uwagę zwracał powtarzający się przykry zapach. Nie był to zapach niedźwiedzi czy jakichś innych zwierząt lecz słodko-mdły smród rozkładającego się białka. Najbliższe dni miały dobitnie pokazać co znaczy letni ciąg gorbuszy (wchodzi ona co dwa lata zatem rok temu rzeka była całkowicie inną rzeką). Rozkładające się truchło ryb miało już nam towarzyszyć do końca spływu i miało być coraz gorzej!

Mimo to widoki wciąż potrafiły zachwycać nie mniej.

Każdy podczas naszych spływów zawsze czeka tych chwil – poza śniadaniem i obiadokolacją dwie przerwy na „pierekuskę” czyli po prostu… MICHA!!!

Kuba potrafił nawet pasztet rozsmarowywać na chlebie z precyzją profesora elektrotechniki;)

Jasiu z kolei po pierekusce łowił ryby z podwójną skutecznością!

Katamaran „Drużyny G”

Drużyna G z czasem została przechrzczona na „Komando foki” – oto i oni w całej okazałości z przodu…

I z tyłu:)

Sławek był pierwszym „niewędkarzem”, który wystąpił w historii naszych wyjazdów. Oczywiście wrócił jako wędkarz pełnokrwisty!

W końcu któż by się ostał po przerzuceniu takiej ilości kundż i kiżuczy (na zdj.)

Poza rybałką i łatwym spływem były też miejsca trudne – najgorsze dla naszej tratwy ze sprzętem wypełnionej przecież butelkami z Amolem!

Tu się udało przepchnąć krypę


Lenka miała dość

My też potrzebowaliśmy odsapu

Wszystkiemu przypatrywał się orzeł Stellera, zwany „białopleczim”


Tego dnia nie obyło się bez przenosek. Trzeba było rozładować cały sprzęt przenieść go wraz z pontonami, załadować i płynąć dalej…

…niestety nie na długo…


W końcu zmęczeni przy kolejnej przenosce zdecydowaliśmy się na obóz i wieczorne, przyogniskowe „opróżnianie bagaży”.

Noc w gęstym lesie miała poza niedźwiedzimi minusami i plusy – nie groził nam mróz.

Lena okazała się najlepszą kucharką spośród wszystkich naszych wyjazdów – nie było mowy by ktoś nie chodził najedzony i to jak smacznie!

Ależ mieliśmy tam bajzel!


Michał poza papierosami równie mocno uzależniony był od brań ryb;)

Czekanie na resztę grupy

Zdechłe gorbusze dekorowały krzaki i nadrzeczne drzewa niczym bombki choinki w Boże Narodzenie. Swoją drogą widać czemu rzeki płynące przez surową tundrę są tak zarośnięte na brzegach – nie przez wodę bo tej na bagnach tundry nie brakuje lecz przez swą żyzność pochodzącą z martwych ryb.

Spływ rzeką Petaaj

Lena & Andrej – naprawdę dobrzy kamraci na tego typu ekskursjach

Spływ Petaaj należał do łatwych choć tamtego dnia myśląc, że z daleka widzę w rozbryzgach wody pierwszego skaczącego steelhead’a i Jacka biegnącego pomóc Szerszeniowi zdziwiłem się gdy po chwili wyłowili z wody spływającego Maćka. Chłopaki wbili się pontonem w krzak i chcąc uniknąć spotkania z gałęziami rzucili się w trójkę na jedną burtę a to już wystarczyło by ponton się nakrył i było po sprawie… a także po jednej wędce, wiośle i pudełkach z przynętami. Zdarza się najlepszym.

Dwie godziny później inny z krzaków ściągnął z pontonu Genia. A ten jakby nigdy nic spłynął sobie w kapoku na plecach i nawet nie spieszył się z wyjściem z rzeczki! Cały Geniu;)

Raperzy znad Wisły

Katamaran komando fok w newralgicznym miejscu

Mają chłopaki parę

Tego dnia przypadło Kubie opiekować się wędkami na katamaranie


Postój na pierekuskę

I już zbawienne ognisko. Tamtego dnia wiele było do suszenia


Obóz w kamczackim lesie – ostatni tego rodzaju. Przed nami otwarte połacie tundry i, co najważniejsze zona steelhead’a!

Tymczasem Lenka szykowała kapustę na barszcz. Boże – jak Ona dobrze gotowała!

Drużyna komando fok jak zwykle wpadła na coś innowacyjnego i co właściwie było podobne do samych inżynierów zbudowali własny stelaż do suszenia ciuchów nad ogniskiem.

Jasiu był chyba głównym konstruktorem;)

Zdjęcie jakby żywcem z okładki którejś z black metalowych kapel;)

Do kolacji jednak słuchaliśmy rytmów Cafe del Mar i może przez to rozpoczęliśmy poranną rybałkę z pozytywnym nastawieniem. Piotr szybko zapiął kilka kundż…

A i Helmut wcale nie był gorszy. Choć wielkościowo ryby pozostawiały wciąż wiele do życzenia.

Oczywiście na „leach sucking egg”

I siup – do wody

Petaaj niesie nas dalej

Niestety rzeka w lesie dość często się rozwidlała co niosło za sobą ryzyko kolejnych przeniosek. Gdyby Petaaj była spójniejsza, bez rozwidleń nie mielibyśmy żadnych problemów. Choć dla nas właściwie były to kolejne atrakcje.

Szerszeń, Jacek i Kuba na wirażu

Spotkanie by uzgodnić jak płyniemy i ruszamy dalej

Tuż za winklem przepłynęliśmy po obiecującej miejscówce więc postanowiliśmy stanąć by obrzucać bańkę – to była dobra decyzja.

Wiankowski – syn po akcji z kundżą

Wiankowski – ojciec w akcji z kundżą

Kundże podobnie jak tajmienie w Mongolii potrafią zadbać by wędkarzowi z wędki ostały się bierki!

Również i mi trafił się niezły kundżyk


Chwilę później władowaliśmy się znów w parszywą ciasną odnogę, która nie dość że płytka okazała się niepłynącą – to była zła decyzja. Niestety w raftingu nie można się cofnąć, więc pontony przyszło nam 15min. holować jak psiaki na smyczy, albo raczej uparte osły. Na szczęście humory dopisywały. Parszywi masochiści! 😉

Nigdy nie zapomnę jak z tego gniazda zerwał się orzeł po czym na naszych oczach zbombardował jedną z gałęzi ponton Andreja! Coś niesłychanego! Niestety aparat był w torbie.

Również kolorów tamtej jesieni nie zapomnę.

I tamtych mikiży nie zapomnę!

Rzuciłem obrotówkę wzdłuż brzegu pod prąd. Sprowadzając ją na spokojnej wodzie po prostu wiedziałem, że na wysokości krzaka może stać mikiża – ale że taka fajna!? 56cm

W ogóle mikiże na Petaaj łowi się na spokojnej, niemal stojącej wodzie i zawsze w pobliżu zwalonego drzewa czy krzaka. Są to 100% miejscówki. A rzeka jest ich pełna – dziennie każdy wyciągał ich nawet do 20! Bardzo dużo srebrnych. Nie wiem, może to były jakieś formy smoltów. Tyle, że niektóre miały i 45cm. Większe to już typowe mikiże albo wchodzące steelhead’y.

Nie do wiary! Kilka rzutów później obrotówkę Mepps’a odprowadza mi druga fajna ryba. Wciąż ją widząc patrolującą toń poprawiam rzut na dwumetrowy i wolniutko przeprowadzam wirówkę obok ryby. Ta po prostu się obróciła i… przyłoiła!

Mikiża, czyli kamczacki rzeczny pstrąg tęczowy 61 cm zaraz wróci do wody

I już odpływa. Zostaje za to coś wspanialszego – wspomnienie walki i świadomość, że gdzieś tam sobie żyje czyhając na ofiarę.

Kolejny obóz nad Petaaj

Po jego rozbiciu Jacek uderzył w dół rzeki, gdzie wyjął swoją największą kundżę – prawie 80cm!

Tak wielkie kundże nie mają już tylko jasnych plam ale głównie leopardzie cętki

W końcu! Sensowniejsze zdjęcie orła Stellera.

Piotr – mistrz filetowania! Bez Piotrka w ekipie wróciłbym pewnie bez któregoś z palców.

A to już surowy łosoś na grzance ze stopionym serem – PY – CHO – TA !

Masaże ciepłymi kamieniami są w cenie – my mieliśmy to za darmo, z tymże zimnymi. Gorących kamieni z ogniska Lena używała do ogrzania i wysuszenia butów.

„Mydło wszystko myje, nawet…”

Tamtego dnia w końcu wyrwaliśmy się z lasów. Rzeka wyraźnie się poszerzyła i mijać mieliśmy kilka ogromnych skarp.

Pod jedną z nich stanął Szerszeń z Jackiem i Kubą, po czym dokonali kundżowego pogromu siedemdziesiątek!







My w tym czasie płynęliśmy dalej w dobrych nastrojach. Gdybyśmy wiedzieli co się dzieje wyżej pewnie rozpoczęlibyśmy wiosłowanie w górę rzeki! Ale słonko świeciło i w naszej błogiej nieświadomości było super.

Dotarliśmy nawet do opuszczonej, zrujnowanej osady gdzie Helmut znalazł nam do zupy kręg orki!

Takie spiżarnie buduje się po to by miśki się nie dobrały do zapasów

Tuż przy chatach była obiecująca miejscówka. Po kilkunastu rzutach bez brań popłynęliśmy dalej. Dziś wiem, że była to klasyczna steelhead’owa miejscówka i należało przyłożyć się bardziej.

W końcu nasz katamaran dostał… przepuklinę. W terenie trzeba sobie jakoś radzić. Na szczęście drużyna fok z tylko sobie znanych powodów miała ogromne zapasy taśmy klejącej.

Podczas reperowania katamaranu Maciek chwycił za wędkę i zaczął młócić kolejne kundże.

Oczywiście wszystkie wracały do wody.

W celach spożywczych zabieraliśmy tylko niektóre samice kiżucza – nie dość, że miały smaczne mięso to jeszcze przecież ikrę!


Gdy katamaran był gotów jego załoga zmieniła nas na miejscówce a mój ponton popłynął dalej.

Nareszcie! Po 15min. znaleźliśmy ciekawe miejsce a tam na wodzie poniżej pasa z dość szybkim, równym uciągiem po kilkunastu rzutach mam branie. Mimo, że nie widziałem ryby przez dobrą minutę już w drugiej sekundzie darłem się jak najęty: STEELHEAD!

Piękny samiec stalogłowej troci po prostu pruł wodę pod prąd niczym atomowa łódź podwodna! Po chwili wracał z niemożliwą prędkością i wykonywał kolejną ósemkę w rwącym nurcie. Po kilku długich odjazdach przy akompaniamencie terkoczącego hamulca kołowrotka w końcu udaje mi się wyślizgiem wyholować zmęczoną rybę.

Mimo, że miałem do czynienia z tymi rybami wcześniej na Redzie (max. 64cm) – tym razem w ręku trzymałem steelhead’a największego w życiu! Do tego pochodzącego z całkowicie naturalnej populacji. Ryby te na Kamczatce pochodzą z gestu Bożej ręki a ich populację nie dotknęła jakakolwiek ingerencja ludzka, żadne działanie ichtiologów, zarybienie, odłowienie i przerzucenie wyżej – te choćby z Kolumbii Brytyjskiej nie miały tyle szczęscia. Tą rybę podarował mi Bóg a wraz z nią poczucie, że doświadczyłem misterium pewnego cyklu nieprzerwanego od początku istnienia świata! Ciągu prawdziwego steelhead’a! YEAH!

Samczur 79cm!

Back to reality. Jacek przy którejś z setek łach pełnych gnijących gorbuszy.

Takie widoki jak i zapachy na szczęście nie odbierały nam apetytu a Lenka dogadzała nam jak tylko mogła. Tu mielone klopsiki (oczywiście zero ości!)

Romantyczna kolacja przy świecach;)

A to już kolejnego poranka – znów czekamy aż promienie wschodzącego słońca nadpełzną nas ogrzać.

O poranku poza gorącą herbatą nie było problemu także z ice tea.

Wszystko zamarzło

Ci co nie mogli się doczekać słońca „zaczęli oszukiwać” i rozpalili ognisko.

Rzeka przepięknie zaczęła parować


Kuba próbował coś wydłubać z tej parującej wody

A ja jak to ja:) Steelheadzik zaliczony – nie ma się co spinać (no i kto ziewnął patrząc na to zdjęcie?!:) )

No dobra – chwyciłem chociaż za aparat. Ale nie ma co – ciężko tak dojść do siebie na mrozie po nocy w ciepłym śpiworku.

W tym czasie zaczęły się pierwsze akcje!



Na rzece w końcu słońce już zdołało rzucać swój blask…

czego nie można powiedzieć o brzegu.

A w końcu gdy brzeg rozświetliły ciepłe promienie można było roztopić lód na butach do brodzenia

Niestety światło słońca odkryło i tajemnice rzecznej toni a tam znów zdechłe gorbusze, na których ślizgaliśmy się niczym na skórkach od bananów!

Rzeka dalej sobie parowała…

a my z Andrejem ustalaliśmy ostatnie szczegóły jak daleko dziś płyniemy.

Lenka oczywiście skutecznie powstrzymywała nas przed całkowitym brakiem kultury – a co każdy facet lubi zrobić po głębokim łyku mocno gazowanego piwa? Nic z tych rzeczy!

Yahoo! Znów w drogę.

W końcu docieramy do pamiętnej skarpy gdzie rok temu ekipa Bayan-goł połowiła bardzo dobrze kundż

Najlepiej połowił tam Helmut i to na muchę co nie zdarza się zbyt często. Spinning jest tam o niebo skuteczniejszy!


Ja z Jackiem i Kubą przepłynęliśmy na drugi brzeg i już ze skarpy połowiliśmy wcale nie gorzej

Dzień w dzień młóciłem wody Petaaj Mepps’ami nr 5 ale w tamtym miejscu najlepiej połowiłem na woblera z różowym brzuszkiem. W ogóle na Kamczatce świetnie sprawdzają się przynęty w barwach pstrąga tęczowego.

Była też samica kiżucza

Tej darowaliśmy już życie – ileż można tego kawioru!

Kolejna skarpka mimo, że znacznie mniejsza była równie urokliwa – ach… tak jeszcze żeby złowić pod nią rybkę.

Mówisz – masz

Nie mogąc znaleźć sensownego miejsca na obóz bo jeśli nie bagna to krzaki, a jeśli nie krzaki to sterta gnijących ryb, Andrej naszedł najlepszy steelhead’owy odcinek rzeki. Ani niżej, ani wyżej nie było lepiej. Oczywiście pierwszy miał się o tym przekonać Jacek.

Rzucał wahadłem na środek rzeki gdzie równą wodę marszczyła jakaś łacha piachu czy krzak i…

Siekła! Piękna samica 81cm

Srebrniak steelhead’a! Z takimi to już nie przelewki – nie są to jakieś zasiedziałe i spokojniejsze, czerwone tęczaki. Kto nie miał na kiju srebrnego steelhead’a nie będzie miał pojęcia o czym piszę.

Oczywiście jak przystało na rybę z czerwonej księgi – wszystkie steel’e wracały do wody

W tym czasie słońce zniżało się już coraz bardziej a to poza wczesnym rankiem i dziwną godziną 14 (nie wiedzieć czemu steelhead’y uaktywniały się w tym czasie na godzinę) mogło oznaczać tylko jedno…

Pora na potwora!

Jacek nie opuścił posterunku i obławiał swoją miejscówkę dalej. Słusznie!

I gdy się wydawało, że ryba już osłabła bo się zaczęła wykładać na boki…

Proszę bardzo! Co znaczy srebrny steelhead!

W końcu w objęciach szczęśliwego łowcy

Samica steelhead’a 86cm!

Kolejny poranek był juz całkowicie inny – pierwszy poranek w zonie steelhead’a czy jak to lubiły żartować komando foki „skinhead’a”




Lenka & Geniu

Z zdwojonym zapałem ruszyliśmy na ryby, znaczy najpierw na jagody

Szerszeń nie mógł zapomnieć dobrego odcinka z zeszłego roku więc wraz z Maćkiem i Michałem ruszył w górę rzeki

Tam Maciek dobrał się do kundż

Szerszeń zaś zapiął jedynego sensownego samca golca z tego wyjazdu. Niestety zdążył się wówczas odłączyć od ojca i syna Wiankowskich i zdjęcia robił już sam z samowyzwalacza


No i przeczucie jak zwykle Szerszenia nie zawiodło – Jego pierwszy steelhead 74cm.

Oczywiście srebrniak

W tym samym czasie reszta ekipy zapuściła się w dół od obozu. Pierwszy rybę zapiął Piotrek.

Piękny, już dość wybarwiony samiec walczył wspaniale. Podczas jego holu Helmut na muchę zapiął podobnego niestety cały zestaw poszedł w diabły.

Ponad osiemdziesięciocentymetrowy tęczowy „braveheart” zaraz wróci do wody. Pół godziny później holowałem podobnego – spadł po 5min. holu.

Jakiś czas później i jakiś kilometr niżej

Jacek łowi kolejną srebrną samicę! Ryba robiła świece metr nad wodę a wędkarz liczył krzycząc: „Raz! Dwa! Trzy! Cztery!” Patrzyłem na to a moja szczęka znajdowała się gdzieś w trawie.

Zdecydowana większość złowionych przez nas steelhead’ów była samicami. Musi być w tym jakaś zależność.

Jacek ma porównanie bo na steelhead’ach był także i w Stanach – średnia wielkość łowionych ryb tam jednak się nie umywa do tych z Petaaj. Nie mówiąc już o tym, że tylko na Kamczatce występują ostatnie naprawdę dzikie trocie stalogłowe.

Po krótkim deszczu, gdy Helmut wywijał w dole rzeki sprawnie muchówką…

Geniu łowi jakże wybarwionego samca!

Ryba w intensywnej szacie godowej musiała być już długo w rzece.

Z impetem wrócił do swego królestwa i… swych samiczek.

Późne popołudnie na mojej najlepszej miejscówce. Równa woda sięgająca powyżej ledwo kolan szybko płynąc stwarzała idealne warunki jak na steelhead’owy przystanek. Wyciągnęliśmy tam kilka ryb a spadło ich dwukrotnie więcej. Steelhead’y goniły się nawzajem bądź spokojnie czy z furią odprowadzały zapodawane przynęty – wszystko widać było przez rozchodzące się od ich grzbietów fale! Fantastyczne widowisko! Uświadomiło mi ono zarazem jak trudno skusić tą rybę do brania. Wybredne.

Helmut nie odpuszczał.

Kolejnego poranka jeszcze w lekkiej mgle

81cm wraca do wody

Znowu uaktywniły się kundże – można ich było dziennie przerzucić ponad 50! I to ich unikając:) Ileż można?!

Helmut na muchę także dokonywał „cętkowanego” pogromu

O nie!

No i to się nazywa akcja! Kolejnego steel’a zapina Jasiu. Ryba kilkukrotnie skacze wybuchając gejzerami z wody – od razu wiadomo co to.

Albo odjeżdża daleko na hamulcu

A w końcu ląduje w rękach szczęśliwca.


Na miejscówce właściwej Piotrek zapiął i kiżucza


„Brały” także zdechłe gorbusze – wcale nie tak rzadko. Niestety, w tym przypadku obywało się bez świec;)

Za to na świece można było liczyć przy steelhead’ach, prawie za każdym razem

Geniu z tęczowym trofeum

Łowił – i nie ma się co dziwić – miał magiczne pudełko, z magicznymi przynętami;)

Srebrne steelhead’y od srebrnych kiżuczy najprościej jest odróżnić przez plamki które mają na płetwie ogonowej

Po wygranej walce pora na nagrodę – a jakże… chłodne piwko.

Dobry nurcik na „skinhead’a”

Jacek pod obozem łowi ładną mikiżę

Ryba wdzięcznie pozuje do obiektywu

I niemal jak kobieta – ma tyle ciekawych szczegółów do sfotografowania;)


Kuba niechętnie zapuszczał się daleko od obozu – może przez to łowił najwięcej mikiży, gdyż te upodobały sobie wolną wodę tuż przy naszych namiotach.

W rzece nie było za dużo łososia zatem niedźwiedzi, poza jednym nad wodą żeśmy już nie spotykali. Na szczęście pozostawiły po sobie wydeptane ścieżki – i dzięki Bogu! Nie wiem jak byśmy się napocili gdyby nie te niedźwiedzie przejścia w dżungli traw i krzaków.

Piotrek kilkaset metrów poniżej obozu zapiął kolejnego tęczowego srebrniaka a po długiej walce podszedł z nim jak z psiakiem na smyczy na naszą wysokość

Moment wystrzelonej obrotówki z rybiego pyska udało się uwiecznić na karcie

Bywa! K… !

Na osłodę przegranych pojedynków bo tych niestety mieliśmy większość używaliśmy takich specyfików

Na szczęście nie trzeba było się tą ikrą tak opychać – w końcu nie brakowało zejść z wody z tarczą.

Samica ta pięknie wyskoczyła dwa razy tuż po braniu po czym długimi odjazdami zmęczyła się po kilku minutach. Przez to takie samo słoneczne światło rozświetliło moje serce.

82cm zaraz wróci do wody

Mimo forsującej walki steelhead’y wracały do wodnego świata nie unoszone z nurtem lecz natychmiast prujące w górę rzeki!

W tym samym czasie Maciek z Michałem spuszczali manto większemu przeciwnikowi! Zaoszczędzili przez to kilkaset jewro. Żartuję – znaleźli martwego niedźwiedzia i jakby to powiedzieć, nieco uszczuplili zasoby futrzastego truchła.

Ostatniego dnia przed odlotem z Petaaj Helmut postanowił przedrzeć się na płytką podwodną łachę vis a vis naszego obozu

Udało się!

Popołudnie było przepiękne, chmury ciekawe, powietrze ciepłe…

Chłopaki do wieczora obławiali dobrze poznane miejscówki

I tylko Jacek pognał daleko w dół. Tam samotnie wygrał pojedynek z pierwszą samicą mierzącą 80cm!


I drugą – 82cm!


Ostatnia noc nad rzeką Petaaj w Autonomicznym Obwodzie Koriackim

Następnego dnia pogoda się nieco popsuła ale nie przeszkodziło to na szczęście naszym pilotom w odbiorze

Helikopter jak zwykle usiadł strrrraszliwie blisko. Pikawa nieźle w klacie wali jak coś takiego ląduje człowiekowi prawie na głowie


Tym razem bez wyłączania silników – zatem trzeba było się uwijać!



I szybko wsiadać bo nie ma czasu – w każdej chwili pogoda mogła się jeszcze pogorszyć

Do wstrieczi Petaaj!

Jak dobrze, że w pędzącym helikopterze można otworzyć okienko.

Widoki są super

Psychiatra w gabinecie pokazuje wariatowi narysowany trójkąt i pyta:
– Co pan widzi?
– Cycek!
Pokazuje kartkę z kwadratem?
– A tu?
-… cycek!
Kartka z kółkiem
– A tu?
-… cycek!
W końcu lekarz nie wytrzymuje i z krzykiem diagnozuje:
– Nie no Pan jest po prostu ZBOCZONY!
– Ja zboczony?! Ja zboczony?! A kto mi takie świństwa pokazuje?!

Zatem lekarz pokazuje na stronie Bayan-goł zdjęcie z górą… 😉

Kolejna rzeka na trasie do lądowiska

I pierwsze po osadzie nad Petaaj ślady ludzkich domostw

Gęsi lądujące na którymś z jezior

Zaraz z tundry znów wlecimy między góry

Zima rozgościła się tam już na całego





Ręce marzną na kość od takiego trzymania aparatu za oknem i cykania fotek na ślepo


Po opuszczeniu plateau śnieg znika jak pod wpływem magicznej różdżki


W końcu nadlatujemy nad Esso…


a tam siadamy na płycie lotniska.

Siadamy miękko mimo, że w jednym z kół mieliśmy kapcia!

Dobrze, że klapa naszego helikoptera była zabezpieczona – dzięki temu nie zgubiliśmy naszego bagażu!

A to już po „odkluczeniu” sznurka. Na pierwszym planie, na drzwiach ciekawa miotełka dla personelu sprzątającego

Jakoś nie mieliśmy weny do szybkiego wyładunku

Nigdy nie zapomnę położenia doliny Esso pośród ośnieżonych gór

Część tylnego wirnika

Wirnik główny

MI-8

Wieża lotów!

I znowu nad piękną lecz pustą Bystrają

Szybko zabraliśmy się za suszenie rzeczy a te udekorowały obóz myśliwych znów jak bombki bożonarodzeniowe choinki


Chcecie zajrzeć do mojego pudełka?

Muchy Helmuta. Jak to mówi Jacek – „Można mieć ich pełne pudełko podobnie jak żona pełną szafę. A potem przebierasz, przebierasz i stwierdzasz, że nie masz nic ciekawego do założenia!”:)

Oddech zimy zdołał w tym czasie przemalować złoto drzew na prawie brąz

Ciekawa grań

Kamczacka sikorka

I orzechówka

Kowalik

Nasze, zwykłe wróble

W końcu sfotografowałem na tym wyjeździe i niedźwiedzia!;)

I to nie jednego!

Trochę preparatu i zabieramy się za golenie glacy Szerszenia! Czegoż to nie zrobią kumple z wojska?!

Odrobina Petaaj wciąż jeszcze była z nami – i to znów na gorących basenach.

Kolejnego dnia ruszamy w długą trasę do Pietropawłowska Kamczackiego

W drodze przekąszamy przepyszny, jeszcze ciepły chlebek z jeszcze lepszą słoniną.

Porównanie – co potrafi stworzyć natura a co człowiek

Tu Gagarin i kosmonauci czasów CCCP to ciągle bohaterzy

Przerwa na obiad – Lenka zachwycona bo pierwszy, którego nie musi szykować sama! Chyba jednak tylko Ona była z tego powodu zadowolona. My już tęskniliśmy za jej kuchnią.

Jedziemy dalej przez wiele godzin.

Zmęczenie ostro daje się we znaki ale mimo, że rzeka dawno za nami wciąż śnimy o steelhead’ach!

W chwilach przebudzenia zaś podziwiamy wciąż widoki


I w końcu wieczorem docieramy na daczę, po czym skwapliwie korzystamy z ruskiej bani.

Pożegnalna kolacja u Eugenija

Jest dobrze!:)

Przygotowane w ciągu dnia szaszłyki wprost rozpływały się w ustach

Podobnie jak w Mongolii były nawet tańce!

Niech nie zmyli Was łagodna aparycja tegoż dziewczęcia

Szatan nie kobita!;)

I już na lotnisku

Nasza grupa

W wyprawie udział wzięli:

Wyjazd znów należał do udanych a Petaaj do łaskawych. Każdy złowił myślę po około 300 ryb – głównie kundż ale także kilkadziesiąt mikiży, kilkanaście a może i dwadzieścia pare kiżuczy. Akcji ze Steelheadami pewnie było około czterdziestu! W przyszłym roku jednak nie będzie ciągu gorbuszy co pozwoli jak przed rokiem na łowienie sporych ilości kiżucza i nie będzie tych biednych zdechlaków. Skupić się mamy głównie na steelhead’ach, zatem spływ rozpoczynać będziemy na wysokości opuszczonej osady. Tak – nie mylicie się. W przyszłym roku też tam uderzamy – steelhead’y znów zagoszczą na naszych kijach.

Jeśli ktoś jest zainteresowany zmierzeniem się z ostatnią populacją dzikich steelhead’ów z rzeki Petaaj zapraszamy do wzięcia udziału w przyszłorocznej wyprawie. Piszcie:
r.slowikowski@bayangol.pl
rafalslowikowski@yahoo.com
m.aleksandrowicz@bayangol.pl
m.aleksandrowicz@wp.pl
albo dzwońcie:
Mariusz +48664141277
Rafał +48501762321

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Eugeniusz Janczuk, Janusz Jaworski, Sławomir Matuszewski, Jacek Przybyłowski, Helmut Schneider, Piotr Semeniuk, Krzysztof Szerszenowicz, Rafał Słowikowski