Kamczatka kojarzyła mi się z mrocznym, skalistym, zatopionym w wulkanicznej lawie miejscem, o surowym klimacie, ubogiej florze i przede wszystkim bardzo odległym.
I rzeczywiście już po samych tylko 9 godzinach znoszenia samolotowych niewygód na własnej skórze odczułem, że Kamczatka to coś odległego.

Najwłaściwszym a najczęściej jedynym środkiem transportu na Kamczatce jest helikopter.

Przed nami godzina lotu nad tą górzystą, bajeczną krainą.

Najlepszą porą na wyprawę jest wrzesień, a raczej przełom września i października, kiedy wszędobylska jesień zabarwia tajgę wszystkimi kolorami tęczy. Przymrozki przenoszą uporczywe meszki i komary do krainy wiecznego snu, a co najważniejsze w górę rzek ruszają w tarłową wędrówkę najwaleczniejsze z pacyficznych ryb:
silver salmon i steelhead.

Celem naszej wyprawy była Pymta. Rzeka, o której mówiono, że „ Bóg stworzył ją na własny użytek by samotnie poławiać łososie, pstrągi i bajecznie ubarwione palie”.

Pymta- średnich rozmiarów (30-50m szerokości) rzeka na zachodnim wybrzeżu Kamczatki, całkowitej długości 115 km, wpadająca bezpośrednio do Morza Ochockiego. Ukryta w gęstej liściastej tajdze, głównie brzozowej. Największy dopływ: Sun Tunk.

I już w dole wije się wśród szczytów urocza rzeczka. Przez okrągłe okienko, z nosem przyklejonym do lodowatej szyby chłonę magiczne widoki.

Jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy uzbrojeni w nasze spiningi zakosztować dalekowschodniej rybałki.
Na pierwszą rybę nie musiałem czekać zbyt długo.

Dolly Varden (Salvelinus malma) tak właśnie nazywa się jeden z kilku gatunków palii, nazwę zawdzięcza bohaterce powieści Karola Dickensa „Barnaba Rudge”, znanej z wyjątkowo wyzywającego i krzykliwego sposobu ubierania.

Malma jest wielką miłośniczką kawioru toteż w okresie tarłowym łososi, podąża za ich stadem, często całkiem liczną ławicą.
Ja swoją złowiłem na 18g przeciążonego longa, Czarek na tubową błystkę meppsa.

Po zaspokojeniu pierwszego łowieckiego głodu przyszedł czas na zmierzenie się z kamczackim łososiem.

Przez całą wyprawę myśleliśmy, że łowione przez nas łososie to kety. Tymczasem okazało się, że łowiliśmy zarówno kety jak i kiżucze.
Dopiero po powrocie dowiedziałem się jak je odróżniać- po prostu kiżucze mają na grzbiecie czarne kropki, których nie stało ketom.

Kiżucz- jeden z sześciu gatunków łososi pacyficznych, dorastający do 12 kg wstępuje na tarło do rzek Kamczatki pod koniec sierpnia.

Wszystkie gatunki łososi pacyficznych giną po tarle.

Ta wędrówka w górę rzeki jest ich ostatnią.

Łososie były bardzo waleczne, natychmiast po zacięciu z całym impetem ruszały w dół rwącej rzeki, zabierając niekiedy niemal cały zapas linki.

Wydłubywaliśmy je z głębokich rynien podając ciężkie blachy.

Najskuteczniejszą była złota błystka Balzera, będąca jedynie w posiadaniu Czarka.

Niemal każdy rzut w głęboką rynnę kończył się udanym holem. Bywało, że cała nasza piątka rzucała równocześnie w tę samą rynnę ale tylko Czarek wyciągał łososia. Każdy z nas próbował w sobie tylko znany sposób wyłudzić ów szczęśliwą przynętę, niestety posiadacz pozostawał nieubłagany.

Mimo, iż łowiliśmy mnóstwo łososi ich hole nigdy się nie nudziły,

w przeciwieństwie do ich smaku, którym ustępowały znacząco tęczakom czy paliom.

Choć kawior przygotowywany przez Żenię, z odrobiną cytryny przez niektórych uznawany był za wyśmienity.

Kolejne dni wyglądały podobnie, rano składaliśmy obóz i spływaliśmy dwoma dużymi pontonami w dół rzeki,

zatrzymując się w co ciekawszych z wędkarskiego punktu widzenia miejscach.

Łowiliśmy głównie malmy, po kilkadziesiąt sztuk dziennie (na osobę, wszystkie podane poniżej ilości ryb są wartościami średnimi przypadającymi na 1 osobę), łososie- od kilku do kilkunastu dziennie od 3 -9 kg oraz waleczne pstrągi tęczowe o średniej długości 60 cm.

Mikiża , bo tak nazywa się kamczacka odmiana pstrąga tęczowego znajduje się w Czerwonej Księdze Rosji jako gatunek zagrożony.

Mikiża przewyższa siłą i rozmiarami swoich amerykańskich krewniaków.

Z wszystkich ryb łowionych na Kamczatce tę właśnie obdarzyłem największym sentymentem

I nie tylko ja

Jak w łowieniu łososi niedościgłym mistrzem był Czarek tak w łowieniu mikiży- Lolek.

Zdażały się też pojedyncze sztuki tajemniczej kundży (Salvelinus leucomaensis).

Niestety nie były to okazy imponujące (zważywszy, że ów ryba może dorastać do 17 kg)- największa złowiona przez Rafała miała zaledwie 65cm.

Dzionki spędzane na wędkowaniu nie były jedyną atrakcją wyprawy. Wieczorami w towarzystwie naszego wesołego przewodnika i uroczej kucharki- Żeni, przy ognisku degustowaliśmy syberyjską gorzałkę w akompaniamencie gitar, zajadaliśmy się specjałami rosyjskiej kuchni ,co niektórzy świeżo przyrządzonym kawiorem wsłuchani w pieśni Wertyńskiego, Wysockiego, Okudżawy.

Czas mijał szybko i niepostrzeżenie nadszedł czas odjazdu.
Pozostały wspomnienia: bielik szybujący nad naszymi głowami kiedy spływaliśmy pontonem w dół rzeki, nornice zwabione zapachem jedzonka i ciepłem masowo odwiedzające nasze namioty, uśmiechnięta twarz Żeni kiedy wpadła w ubraniu do lodowatej rzeki, wygasły wulkan z ośnieżonym szczytem i łososie, łososie, łososie…

oraz silne postanowienie powrotu.

Do zobaczenia Kamczatko.

Autor tekstu: Mariusz Aleksandrowicz
Autorzy zdjęć: Cezary Korkosz, Mariusz Aleksandrowicz