Kolejny rok i kolejny raz zdecydowaliśmy się na Mongolię. Dlaczego? Jest coś w tych miejscach magicznego, coś co przyciąga, coś co nie pozwala zapomnieć o tych bajecznych miejscach, wspaniałej przyrodzie i gościnnych ludziach.

SERDECZNE PODZIĘKOWANIA DLA FIRMY CK_FLYFISHING
I KAZIMIERZA CZYŻA ZA UZBROJENIE CZŁONKÓW WYPRAWY W SKUTECZNE MUSZKI

Pięć osób z naszego klubu wybrało się jesienią 2008 do Mongolii. Dla większości z nas był to już kolejny wyjazd w tamte rejony. Dlatego doskonale wiedzieliśmy czego się spodziewać na miejscu, choć mieliśmy jedną niewiadomą. Rzekę. Delger Mooron. Choć wcześniej mieliśmy okazję trochę wędkować na tej rzece, zawsze było to dosłownie kilka godzin i na dodatek w nie najciekawszych miejscach. Informacji na temat tej rzeki było stosunkowo mało, a ponadto często zdarzało się, że były ze sobą sprzeczne. Postanowiliśmy potraktować to jako swoiste wyzwanie.
Jak zwykle, początek wyjazdu oznacza kilkugodzinny postój na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie.

Po przylocie do Ułan Bator, cały dzień musimy przeznaczyć na przygotowania do dalszej drogi: sprawdzenie pontonu, którego nie używaliśmy od dwóch lat, zakupy żywności i innych potrzebnych artykułów.

Kolejnego dnia wyruszamy w szeroki mongolski step.

Ale szybko stajemy – nasze auto unieruchomiła awaria paska.

Po kilkuset kilometrach teren się zmienia, pojawiają się pierwsze góry.

Docieramy do Mooron, musimy uzyskać pozwolenia na przebywanie w strefie nadgranicznej.

Tu można wykupić licencje wędkarskie na Delger Mooron. Choć, szczerze mówiąc, kawałek białej kartki zapisanej niezgrabnie przez bardzo ważnego Mongoła, w niczym nie przypomina żadnej licencji.

Ruszamy dalej, przed nami kolejny stepowy odcinek drogi.

Pierwsze spotkanie z Delger Mooron.

W tym miejscu umawiamy się na spotkanie z naszym kierowcą po zakończeniu spływu. Oby tylko czekał!

Późną nocą docieramy w miejsce, od którego mamy rozpocząć nasz spływ. Dopiero rano, w promieniach słońca możemy docenić piękno otaczającego nas krajobrazu.

Jest ostatnia dekada września. Tajga w kolorach późnojesiennych.

Pompujemy ponton, a potem załadunek.

Pierwsze metry na wodzie.

Docieramy na miejsce pierwszego obozu. Dookoła całkowita pustka i cisza.

Wreszcie można rozłożyć sprzęt i na wodę.

Miejsca są bardzo obiecujące.

Ale nie udaje nam się złowić niczego szczególnego. Wieczorem robi się bardzo zimno i temperatura szybko spada poniżej zera.

Płyniemy dalej, zatrzymując się w ciekawszych miejscach.

Pojawiają się pierwsze tajmienie.

Rzeka widziana z pokładu pontonu.

Czasem warunki pogodowe nie są najbardziej sprzyjające.

Niektóre miejsca aż „pachną” dużą rybą…. ale tylko pachną.

Nocą też łowimy. Ale od czasu do czasu trzeba odpocząć…

Wieczorami można się poświęcić gotowaniu w kuchni obozowej.

To typowa miejscówka na lenoki.

I jeden z mieszkańców tej miejscówki.

I tajmień.

Cała miejscówka moja!

Rafał cały czas tryska humorem.

Piotr nie jest gorszy.

Lunch w takich warunkach smakuje wybornie, choć menu nie jest zbyt wykwintne.

Tajmień Artura.

W nocy najlepszą przynętą jest powierzchniowo prowadzona mysz.

Lipieni też trochę pływa w wodzie.

Obraz tak wygiętej muchówki obserwowaliśmy bardzo często.

Takich miejsc nie brakuje.

Dopływamy do umówionego miejsca. Nie dość, że kierowca jest na swoim miejscu, to czeka na nas przyjęcie w gościnnej i ciepłej jurcie.

Próbujemy wszystkich mongolskich przysmaków.

Rozśpiewana jurta.

Zgadnijcie co to jest?

Jedziemy w stronę Chuluutu.

Przekraczamy promem Selengę.

Czasem trzeba zapytać o drogę.

Nasze przybycie wszędzie wzbudza zainteresowanie.

Zawsze warto zapytać się o drogę. Szczególne jak spotykamy kogoś, kto choć w minimalnym stopniu umie posługiwać się językiem rosyjskim.

Docieramy nad Chuluut, przygotowania do spływu.

Świetnie biorą duże miętusy. Smażone z głębokiego oleju są po prostu przepyszne.

Miejsca do łowienia jest naprawdę bardzo dużo.

Ale odpoczynek też jest potrzebny.

Takie wizyty mamy bardzo często.

Przepłynąć pontonem niektóre odcinki rzeki to ciężkie zadanie. Ilość kamieni jest tak wielka, że co chwilę ponton zawisa na jednym z nich i trzeba mozolnie spychać go z tej podwodnej przeszkody. Dobrze jak głębokość wody pozwala na brodzenie w wodzie. Z niektórych, szczególnie „upartych” kamieni ponton trzeba spychać kilka minut. Nieraz taka operacja kończyła się zamoczeniem całego ubrania. A temperatura nie rozpieszczała…

Okazały lenok ze szczęśliwym łowcą.

Pragnienie u niektórych Mongołów nie zna granic…

Mongolscy wędkarze spotkani nad rzeką. Szkoda, że nie mają limitów połowów…

Padający deszcz szybko zamarzał.

Okazało się, że nie tylko my płyniemy pontonami.

Po poprzednim zimnym i mokrym dniu wyszło słońce. Niebo szybko przybrało typowy „mongolski” kolor.

O takiej porze można świetnie połowić na suchą muchę.

Rynna pełna lipieni.

Kolejne ciekawe miejsce.

Czas by przyrządzić coś pysznego.

Nocą biorą całkiem ładne rybki.


Tak wygięta wędka może oznaczać tylko jedną rybę!

Tajmień wraca do wody pilnować „swojego” miejsca.

Piotr musi po tym holu trochę odpocząć, tym bardziej, że znalazł sobie kolegę…

Ja łowię delikatną muchówką.

To zdjęcie zostało wykonane na gorącą prośbę nowo poznanych mongolskich towarzyszy, z zastrzeżeniem, że będzie dostępne w internecie. To zadośćuczynienie ich prośbie.

Nadszedł czas suszenia i składania pontonu.

Wracamy w stronę stolicy.

„Koniec języka za przewodnika”.

Ostatnie spojrzenia na mongolskie góry.

Przyjaźnie w Mongolii zawiązuje się bardzo szybko.

Główna droga dojazdowa do Ułan Bator.

Normalny ruch na ulicach największej mongolskiej metropolii.

Po latach ponownie odwiedzamy największą atrakcję turystyczną stolicy – klasztor buddyjski Gandan.

Na koniec pobytu kolacja w mongolskiej restauracji. Obsługa – pierwsza klasa!

I znów lotnisko w Moskwie. To znak, że nasza wyprawa dobiega końca.

Cała nasza wyprawa trwała prawie 4 tygodnie. Ale efektywnego czasu spędzonego z wędką nad wodą było mniej niż połowę. Mongolia jest ogromnym krajem, a pokonywanie dużych odległości samochodem wiąże się z kilkudniowymi przejazdami. Ale taki jest urok tego kraju. Można go polubić takim jaki jest, albo się do niego zrazić po pierwszym pobycie.
Zgadnijcie co my wybraliśmy?

Tekst: Krzysztof Zieliński
Zdjęcia: Artur Kreft, Grzegorz Borowski, Krzysztof Zieliński.