Spakować plecak i ruszyć wzdłuż rzeki. Oddać się jej humorom i rytmom. Chłodzić w krysztale wody i opalać na brzegu. Usypiany jej szumem śnić i wdychać zapachy ziół przez nią podlewanych. Pić klęcząc z wędką w dłoni i karmić się tym co podaruje. Detoks. Któż z wędkarzy by tak nie chciał?

Marzyliśmy o tym od lat późnego dzieciństwa. Opętani wędkarską fascynacją, każdy w różnym wieku trafiliśmy też na lekturę doskonałego opowiadania Hemingwaya „Rzeka Dwóch Serc”. Kwestią czasu było by ruszyć śladem Nick’a, ale ani nie Big Two-Hearted River ani Fox River. Znaleźliśmy „swoją” rzekę. Nieco bliżej, bo nie w stanie Michigan USA ale we wschodniej Islandii.

Znający kaprysy wyspy i pogody tam panującej, na wizytę wybraliśmy środek lata – łabędzie krzykliwe (Cygnus Cygnus) były w samym środku okresu macierzyńskich obowiązków. Każde jeziorko, oczko, staw zamieszkałe było przez parę dorosłych łabędzi opiekujących się gromadką piskląt.

To też dobry czas (czyt. czas obfitości) dla wydrzyków ostrosternych (Stercorarius parasiticus), które poza gryzoniami, mniejszymi ptakami i owadami żywią się tym co zrabują innym ptakom.

Powinno być auto 4×4 ale uspokojeni opinią kolegów, którzy rzekę odkryli rok wcześniej, że damy radę i z 2×2 – radę daliśmy. Pod koniec dnia jazdy dojechaliśmy w rewir właściwy.

Później było już coraz mniej miło. Czekała nas wcześniej droga przez mękę.

I pół biedy gdy kilometry prowadziły pod górę, pół biedy gdy przez wysoką trawę albo nierówne mchy. Najgorsze były bagna przypominające ryżowe pola. Uwierzcie, że kilkadziesiąt kilometrów w tamtym terenie potrafi dać w dupę. I to była ta mniej romantyczna strona naszej wędrówki. Wdychanie jednak najczystszego powietrza, gdy wokół… nic – oooo, to nastrajało nas już jak Nick’a.

„Szedł, czując bolesny ciężar pakunku. Droga pięła się coraz wyżej. Marsz pod górę był ciężkim trudem. Mięśnie bolały Nick’a, było gorąco, ale czuł się szczęśliwy. Czuł, że pozostawił za sobą wszystko; potrzebę myślenia, potrzebę pisania, inne potrzeby. Wszystko to zostało gdzieś w tyle.”

Wydrzyki tańczyły na wietrze, patrolując okolicę w poszukiwaniu łatwego łupu.

„Ułamał kilka łodyg wrzosowatej paproci i wetknął je pod rzemienne szelki. Rzemienie rozgniotły liście i Nick, idąc, czuł ich zapach.” My przemierzając wychłostaną wiatrem tundrę czuliśmy jedynie zapach własnego potu wymieszany z wonnymi ziołami rosnącymi wokół. Paprocie nie były potrzebne. Nowoczesne systemy nośne wypełnione specjalną pianką i pokryte delikatną i odprowadzającą wilgoć tkaniną były zdecydowanie mniej romantyczne ale za to jakże wygodne. Deuter Aircontact Pro – oł jee!

I tak do późnej nocy! 70 kilometrów tundry nie da się przejść w jeden dzień.

Kolejnego dnia w końcu dotarliśmy do zamierzonego punktu. Bez GPSa nie byłoby szans (długie godziny przy komputerze i drukowane mapy z Google Earth okazały się niezbędnie pomocne), rzeka pojawiła się nagle i przed samym nosem.

Dotarcie opłaciliśmy potem i… krwią. Gdy zdjąłem skarpety to się zdziwiłem. Byłem pewien, że będę wyeliminowany na najbliższe dni z dalszej wędrówki. Marcin jednak miał i na to sposób i to doskonały– pamiętajcie:
Plastry żelowe Compeed!

Pierwszy obóz założyliśmy u podnóża niewielkiego progu, który zasłaniał nas od wiatrów mknących od ośnieżonych gór.

Oczywiście zaraz po rozbiciu namiotu zabraliśmy się za przygotowanie wędek…

I sensowniejszego posiłku. W końcu mieliśmy poznać dobrodziejstwa świata liofilizatów (opinie o niektórych konkretnych daniach znajdziecie w tej relacji właśnie).

Jajecznica przygotowana przez Trek’N Eat okazała się jak najbardziej do przyjęcia. Oczywiście brakuje jej do świeżutkiej na szpeku z podsmażoną cebulką ale smakuje dobrze przyprawionymi jajkami z cebulką. Opakowanie zawiera też żelową ampułkę z olejem więc wszystko jest. Potrzeba tylko patelnię i źródło ognia. W bezdrzewnej tundrze byliśmy skazani na to co przytargaliśmy z cywilizacji czyli palniki i butle gazowe.

Dotarcie do rzeki postanowiliśmy też uczcić niespodzianką na tą okazję, przytarganą przez Marcina na własnym grzbiecie – dobry Tokaj Aszu i wyborny owczy ser od Romana Kluski (tak, tak- tego co fiskus wysiudał za Optimusa).

Słowikowski & Białowąs – „Wasze zdrowie!”

Po rytuałach wstępnych przypominających grę wstępną w końcu mogliśmy skupić się na tym po co przybyliśmy.

I na wyniki nie trzeba było długo czekać.

Co prawda do imponujących rozmiarów wiele mu brakowało…

…ale biorąc pod uwagę, że to spod takiej bystrzynki;)

Ryb mogliśmy spodziewać się wszędzie, choć szybko miało się okazać, że płanie przed załamaniami nurtu są najlepsze.

Rzeki do obłowienia mieliśmy kilkadziesiąt kilometrów, co było wspaniałą perspektywą na najbliższe dziesięć dni.

Uroda islandzkich pstrągów drzemie w kropkach – mają ich na gęsto.

Gdy wypuszczone wachlują jeszcze słabo ogonami, poruszając pokrywami skrzelowymi są wcieleniem czegoś w rodzaju ukojenia… Tak, wiem. Jesteśmy zboczeńcami;)

Grubsza woda = grubsze pstrągi. Choć co fajne, nie brakowało niespodzianek.

To jest TEN moment.

Szczyt łańcucha pokarmowego z islandzkiego Highlands’u zdetronizowany na kilka dni.

O wyspiarskim charakterze miejsca przypominały nam biegusy morskie (Calidris maritima).

Rzekę też zamieszkiwały takie oto ślicznotki jak ta palia. Wyraźnie silniejsze od swych kuzynów – pstrągów.

Żeby było ciekawiej – trafiliśmy też na czas białych nocy, zatem na upartego mogliśmy łowić 24 godziny na dobę.

Nie można jednak się dać zwariować. Po zeszłorocznej Ponoi wiedzieliśmy, że takie przeciąganie struny potrafi się zemścić i trzeciego dnia pada się na pysk przez kilkanaście godzin. Lepiej napić się miętówki, opalić blade gnaty i wyspać jak człowiek. Wędkowanie jeszcze nam bokiem wyjdzie.

A kolejnego dnia…

„…rzeka płynęła wartko, czysta i gładka […] Nick czuł podniecenie. Podniecał go ten wczesny poranek i rzeka. Doprawdy zbyt mu się spieszyło, aby szykować śniadanie, ale wiedział, że musi coś zjeść.”
…po śniadanku przygotowanym przez Lubą, jeszcze w Polsce…

…można „zrobić” rewir jeszcze nieobławiany.

Tam rodzynki w postaci palijek też się zdarzają.

Odcinek tuż powyżej pierwszego obozu.

Jeden z dłuższych ale chudzina. Na szczęście miało się okazać, że takie są tylko w górze rzeki.

Jakże inaczej wygląda ta sama ryba, gdy wraca do swojego wodnego królestwa.

Ozdoby tundry – kwiaty wełnianki.

Eriophorum Scheuchzeri – to one pierwsze reagowały na najmniejszy powiew wiatru. Poza Islandią przysmak woła piżmowego. Niegdyś przez wikingów, potem niektóre inuickie plemiona używana do wytwarzania knotów do świec; jako wypełnienie poduszek albo zimowych butów; do opatrunków na rany.

Podwodny świat też miał swoje kwiaty.

Wlewka a powyżej niej odcinek spokojniejszej wody to murowana bankówka. Musi ją zajmować lepsza ryba.

Trafiliśmy na czas wylotów meszki. Trzeba mieć fuksa, żeby tak trafić i nic nie gryzło!

Jednak nawet jakby gryzło to dla czegoś takiego warto!

Ryb w takich niepozornych odcinkach było na gęsto.

Do tego w całkiem niegłębokiej wodzie.


Gdy Marcin pochłonięty obławiał zakręt po zakręcie…

… ja uganiałem się po krzakach (jakich krzakach?!) by upolować (aparatem) takie to śliczne stworzenie.

Pardwa górska (Lagopus muta) – koguty z reguły udciągały mnie od gniazda albo kryjówki małych.

Kolejny wypływ z oczka – kolejna ryba.

Niby nieduży a jak „Krakusa” cieszy;)

Tuż przed wypuszczeniem.

Portret.

Jedna z większych bań na rzece. Dziwnym trafem, pusta.

Powyżej bani dziwny, spokojny kanał. Pełen ryb ale niełownych, bardzo płochliwych. Dwa kilometry w górę dojdziemy do miejsca gdzie rzeka się zaczyna – zlewać się będzie z dwóch niewielkich strumyczków.

Kanał był głęboki i mieszkały w nim palie.

Kiedyś dobierzemy się do tych największych ale nie ma ich na Islandii.

Nie tylko u nas musimy czasem ścigać się z łabędziami, które zawsze uprą się płynąć na nieobłowione fragmenty rzeki, płosząc nam ryby (dziwne jakby płynęły w naszą stronę;) choć tu, jak widać na zdjęciu przez moment były nieco zdezorientowane)

Wracając z góry rzeki natknęliśmy się z Marcinem na kolejnego kogucika pardwy górskiej. Znów próbował nas zwieść w pole odciągając od młodych i samicy. Ta czerwona brew nazywana jest „różą”.

Ach żeby tak kiedyś sfotografować je w zimowej szacie! Trzeba będzie wybrać się kiedyś na lód i połączyć wędkowanie z gonitwą za zorzami polarnymi.

Mountain Safety Research i fenomenalny Reactor – woda się gotuje szybciej niż w czajniku elektrycznym!

A, że nie samą herbatą człowiek żyje, wyskoczyłem z wędeczką z obozu na pobliską banię gdzie zwykliśmy zmywać gary i dokonywać oblucji poranno-wieczornych. Wypatrzyłem stadko pięciu palii – jedna wystarczyła.

Na ich nieszczęście są takie smaczne jak ładne. Niecodzienny to przyodziewek na wyspie północnego Atlantyku ale trafiliśmy na falę upałów, które ostro dawały się nam (i pewnie rybom) we znaki.

Na obiad palia smażona.

I meksykański taritas (palia, cebula, papryczki, sól i wyciśnięty sok z limonek) a la Białowąs – rewelacja!

Popołudniową rybałkę czas zacząć. Nim Marcin doszedł w ogóle do rzeki, miałem już pierwszego pstrąga.

Niedługo potem w podbieraku wylądowała znów palia.

„Nick spojrzał w przezroczystą, brunatną wodę, która swą barwę brała od kamienistego dna i dostrzegł w nurcie pstrągi z drgającymi płetwami. Gdy na nie patrzył, zmieniały pozycję szybkim zakosem, tylko po to, by znowu znieruchomieć w bystro płynącej wodzie. Nick obserwował je długo. Widział jak utrzymują się w miejscu, nosem pod prąd; było ich tam wiele w głębokiej, wartkiej rzece, a wydawały się lekko zniekształcone, kiedy patrzył przez szklistą, wypukłą powierzchnię wody… Dzień był gorący.”

Ileż tam mieszka tych pstrągów Nick’a?

Jeden z nich w promieniach popołudniowego słońca.

I kolejny znów w podbieraku.

Przed północą słońce zbliżało się do linii widnokręgu.

Tylko po to by po godzinie powiedzieć nam jak małym dzieciom „a ku ku”.

Ryby brały wciąż tak samo.

Krótka chwila bez słońca na niebie zachęcała ulotne mgły by potańczyły jakiś czas nad szemrzącą wodą – no jak tu się nie zakochać w tej rzece?

Kolejnego dnia zwinęliśmy obóz by zmienić rewir naszych łowów. Ruszyliśmy w dół, gdzie woda była nieco większa.

Dobre kilkanaście kilometrów i namiot został na nowo rozbity a my mogliśmy oddać się krótkiej drzemce.

Naprawdę krótkiej, bo woda zbyt głośno szumiała wypłukując nasze myśli z głów. Pływały w nich już ciągle tylko ryby. Detoks szczególnego rodzaju – toksynę problemów polskiej rzeczywistości zastąpił toksyną wobec, której jesteśmy szczególnie bezbronni.

Po przemierzeniu jeszcze kilku kilometrów tylko z wędką i sprzętem fotograficznym w plecaku najpierw zobaczyłem ruch kątem oka. Przypadłem do trawy a po wyciągnięciu aparatu i nakręceniu „lufy” ustrzeliłem coś takiego. Wizon (Neovison vison), znany lepiej pod niechlubną nazwą norka amerykańska.

Jak się wkrótce miało okazać, w naturalnym kurhanie mieszkała cała rodzina norek.

W ciągu dwóch godzin wracałem tam kilkukrotnie aż przestały się bać na tyle bym mógł sensowniej podejść. W najlepsze ucinały sobie drzemkę, podobnie jak my kilka godzin wcześniej po forsownym marszu. Forsowne marsze to i ich domena – patrolują całe swoje terytorium każdego dnia w poszukiwaniu jedzenia.

Apropos jedzenia – złowiłem w kilku rzutach małego pstrążka i im przyniosłem. Najpierw pierzchły do nory, by po chwili zwabione zapachem wyjść walcząc ze swymi lękami.

W końcu jedna z norek znalazła łup!

Po drugim, którego rozszarpały niczym piranie przyszło mi się pożegnać by w końcu wrócić do niczym niezakłóconego wędkowania.

Dość szybko natknąłem się na dwa niezłe pstrągi, które jednak obrotówki tylko obwąchiwały. I jeden i drugi tylko się pokazał, zaskakując nieśmiałością. Założyłem podarowanego przez Bartka Kwietnia z Gdańskiego Centrum Wędkarstwa rippera WESTIN SHAD TEEZ. Dwa rzuty – dwie ryby!

Na lisy polarne (Vulpes lagopus) mieliśmy się natykać kilkukrotnie. Na szczęście do naszych zapasów się nie dobrały. Mają łagodniejsze usposobienie od „naszych” rudzielców, choć nie pogardzą nawet zabiciem młodej foki!

Ale wracając do ryb Marcin na koniec dnia łowi dobre 54cm…

…które w zachodzącym słońcu zyskuje na nowo wolność.

Na kolację złowiony został mniejszy jego kuzyn.

Ryby ok. 45cm należały do tych najlepszych konsumpcyjnie.

Po pierwszej chłodnej nocy, przywitaliśmy nowy dzień. Znów lampa, choć chłód z nocy jeszcze ciut odczuwalny.

Przed nami dalszy, dobrze zapowiadający się odcinek rzeki na jakim skończyliśmy łowy dzień wcześniej a tuż przy obozie (namiot w tle) udaje mi się w pierwszych rzutach złowić dobrego pstrąga.

56cm

Wrócił na miejscówkę. Potem miał mi się śnić kilkadziesiąt metrów dalej za cienką ścianką namiotu w akompaniamencie szumu rzeki, który słyszeliśmy oboje.

Marcin za to miał spotkanie z rybą z pewnością powyżej 70cm!!!
Dwa razy odprowadził mu przynętę pod same nogi – wielki i wysoki w kłębie samiec z obłędną kufą. Mi tylko trącił woblera.
Mieliśmy po niego wracać kilka razy – puszczać przynęty z góry, rzucać z dołu, z jednego brzegu, z drugiego. Więcej się nie pokazał.
„Zgnębiony, czując suchość w ustach, Nick począł nawijać linkę na kołowrotek. Nigdy jeszcze nie widział tak ogromnego pstrąga. Poczuł ciężar, jakąś niepowstrzymaną siłę, a potem ujrzał wyskakującą rybę w całej jej wielkości. Wydawała się duża jak łosoś. Nickowi drżała ręka. Nawijał powoli. Wrażenie było zbyt silne. Zrobiło mu się jakby odrobinę słabo, miał chęć usiąść gdzieś na chwilę.”

Przyszło nam się zadowalać takimi „pistoletami”.
„Cętkowany grzbiet ryby miał czystą barwę wody przepływającej nad kamykami, a bok zalśnił w słońcu.

Na obiad tego dnia zaserwowaliśmy sobie liofilizowany bigos (Lyo food), który okazał się być świetny w smaku a zaprawiony konserwą dziczyzny był wręcz wyborny!

Po obiedzie natknęliśmy się na patrolującą rewir norkę – skubana kompletnie się nie bała a gdy tylko przeciwnym brzegiem dotarła na naszą wysokość po prostu przepłynęła na naszą stronę rzeki.

Popołudniowe łowy w pierwszych rzutach rozpocząłem taką welonką. Nie jakiś długi ale gruby, w świetnej kondycji z przerośniętymi płetwami, które dawały mu niezłego kopa.

Rzeka była bardzo zmienna – przełomowe odcinki łączyły spokojne fragmenty rzeki a nawet oczka na jej biegu.

Takie ubarwienie mogą mieć tylko pstrągi z tundry.

Mieszkał gdzieś tam w kamieniach za moimi plecami.

Pogoda w kratkę – raz cień, raz lampa, zawsze jednak towarzyszyły meszki. Przynajmniej do pory wieczornych chłodnych mgieł.

I dalej przed siebie. Nie oburzajcie się na zdjęcie. Rzeka tętniła od pstrągowego plemienia a założenie, że liofilizaty będziemy poprawiać złowionymi rybami albo będziemy chodzić głodni wtedy nie wydawało się takie złe. I mimo, że mam lekkie wyrzuty sumienia wiem, że nie dałoby się inaczej.

Kolację (i śniadanie) złowioną już mieliśmy, poza tym ten był już za duży a burczący brzuch przypominał, że kiedyś trzeba do obozu wrócić.

To miała być ostatnia ryba tamtego dnia.

„Stanął z wędką na pniu, czując ciężar zwisającej siatki; potem zsunął się do wody i pobrodził do lądu. Wspiął się na brzeg i zagłębił w las ( 🙂 ), zmierzając ku wzniesieniu. Wracał do obozu. Obejrzał się […] Miał jeszcze przed sobą wiele dni, kiedy mógł łowić na moczarach.”

Jednak zdecydowaliśmy się zbadać jeszcze jeden obiecujący odcinek – w końcu był czas a pachniało wręcz tam kabanem. Dziwny pstrąg – jakby troć. Kto wie może pomieszkiwał sobie w jednym z oczek(?)

No i się zaczęło! Ależ ta ryba miała siłę!

Marcin nie zasypywał gruszek w popiele – złowił jeszcze lepszą rybę!

To ta sama – ależ się prezentowała!

Rybę wypuścił i chwilę potem poprawił drugą, niemal bliźniaczą.

„Na chwilę pstrąg zwisł niepewnie w prądzie, po czym osunął się w dół i spoczął na dnie obok kamienia. Nick zanurzył rękę po łokieć, aby go dotknąć. Pstrąg leżał na żwirze przy kamieniu, nieruchomy w płynącej wodzie. Kiedy Nick dotknął go palcami, czując jego zimną, podwodną gładkość, pstrąg zniknął, mignąwszy cieniem po dnie.
Nic mu się nie stało – pomyślał Nick – Był tylko zmęczony.”

Rzeźnia i jej owoce – najlepszy pstrąg w sosie sojowym do sushi wymieszanym z wasabi!

Nie, nie – to nie to co myślicie. Było dobre ale bez przesady. Pochłonięty jazdą o zdrowym jedzeniu na wyprawę zabrałem olej kokosowy w spray’u. To był duży błąd bo gdy się ochłodziło olej zastygał. Musiałem rozgrzewać pojemnik w herbacie i trzepać nim a ten rozchlapywał się wokół…

Choć mina jakby należała do wyjątkowego zboczeńca;)

Młody bielik, który przeleciał nieopodal nowego obozu kolejnego dnia miał się okazać dobrym znakiem.

Nocne mgły nie odpuszczały długo. Wyraźne ochłodzenie na spółkę z nimi prawdopodobnie korzystnie wpłynęło na ryby. A może w końcu dotarliśmy po prostu tam gdzie były (?).
Na dobry początek dnia.

Marcin, jak to Marcin – nie lubi zostawać w tyle i ma w zwyczaju poprawiać jeszcze lepszą rybą.

No ale Słowik nie w ciemię bity;)

Druga strona tej samej ryby. Z odcinka jakby Pasłękowego.

Marcin Białowąs – kompan w mej podróży przez tundrę. Trudno o lepszych! Podobne wyprawy cementują przyjaźń jak mało co.

A specjalne chwile należy celebrować czymś specjalnym. Trzymany przez wiele lat koniak z piwniczki wujka Hardy’ego w końcu doczekał się otwarcia.

Po rozgrzaniu przełyku można jeszcze chwilę wyprostować znużone sporym przebiegiem kilometrów nogi.
„A gdyby tak złowić sobie rybę w tym wlewie do tego rozlewiska?”

Jak pomyślał tak zrobił, lecz nieco wyżej. Gdy po odniesieniu palii złowionej w tym wlewie do namiotu wróciłem, właśnie kończył holować To właśnie!

Patrzcie jaki kaban w kłębie!
Przez tą Marcinową rybę, kolejnego poranka miałem się obudzić w śpiworze ssąc kciuka;)

Mieszka i rośnie sobie gdzieś tam dalej.


Dzień luja jednak jeszcze trwał.

Ależ ta ryba miała siłę! Zgarnęła wahadłówkę Igora Olejnika z takim impetem, że uderzenie w kij zlało się z głośnym gwizdem hamulca, który trwał długie sekundy nim w końcu ryba zaprzestała pierwszego odjazdu.

Zaraz wróci do swego rozlewiska.

Wlewy i wypływy z rozlewisk okazały się najlepsze, co nie znaczy, że porzuciliśmy odcinki przełomowe rzeki. Choć ciągnące się setki metrów płytkie bystrza obchodziliśmy wiele razy.

Długie przemarsze umilały śpiewy objętych u nas ochroną świergotków łąkowych (Anthus pratensis).

Ależ pachnie rybą!

Znużony tułaczką Marcin ledwo dał się namówić by „zrobić” jeszcze ten wlew wspólnie.
W końcu padło pamiętne:
– Ty zrobisz prawy nurcik, a ja lewy.

Prawy był zamieszkany przez takiego żółciutkiego pstrągala.

Czerwone kropki nie pozostawiały złudzeń.

Wrócił do swojego nurciku.

Lewy nurcik zamieszkiwał zaś chudszy kropas (za plecami kaskada, która wpadała do tego jeziorka, a którą chcąc dalej łowić musieliśmy znów obejść).

Chudy ale wariat! Tacy się dobrze nawalają;)

Namówić się dać nie chciał a w końcu ciężko Go było stamtąd wyciągnąć.

No ale gdy odpuścił to dorwał kolejnego w następnym jeziorku, na kolejnym wlewie.

Po tej rybie spasowaliśmy. Do obozu daleka droga a i we flaszce chlupotało jeszcze nieco Hardy’ego. To był nadzwyczajny dzień.

Kolejnego dnia zaczęło się już rzeźbienie. Ryby przestały kompletnie gryźć! A jedyne co udało się złowić to to coś.

Ostatnie chwile w rewirze lujów.

I ostatnia noc w tamtym obozie.

Zachęceni wynikami dnia przedwczorajszego podjęliśmy decyzję by ruszyć jeszcze nocą dalej w dół, w poszukiwaniu szczęścia.

Zachodzące słońce kolorowało ciepłem zimne barwy otoczenia.

Gdzieś w dali dymiły fumarole – gorący wyziew z głębi ziemi.

Nowy obóz rozbiliśmy daleko w dole rzeki. Po drodze minęliśmy wiele nieciekawej, bardzo szybkiej, niezbyt głębokiej wody.

Może niezbyt przezornie, że na wyspie ale nic nie zapowiadało deszczy.

I znów lampa – zaczyna się odcinek wodospadów.

Tak pięknie a ryby jakby znikły.

Tu nie ma czego szukać.

Kolejny obiecujący wlew też pusty.

Z ciężkim sercem wracaliśmy do obozu.

Kolejnego dnia doszliśmy do kanionów.

Kres naszej wędkarskiej odysei. Usiedliśmy, pogapiliśmy się i posłuchaliśmy pieśni rzeki, huczącej w dole. Popatrzyliśmy na siebie i jednocześnie stwierdziliśmy:
– pora wracać.

Co innego jednak powiedzieć a co innego zrobić. Do zostawionego w tundrze auta czekał nas najbardziej forsowny przemarsz na tej wyprawie. Brak ryb ostatniego dnia i końcówka liofilizatów dawały się we znaki. Dobrze, że chociaż wody nie brakowało bo wróciły upały.
Zatem słuchawki w uszy i wio!

Jeden z licznych przystanków na odnalezionym przez przypadek trakcie wyjechanym przez coś „gąsienicowego”.

Bliskość śniegów nijak w powrocie nie pomagała – żar lał się z nieba.

Jakże człowiek wyczekiwał tych słów z ust kompana:
-przerwa
-odpoczynek
Myślę, że tak samo Marcin u mnie jak ja u Niego.
Byle tylko dać odetchnąć plecom od ciężaru (samych aparatów miałem 8kg! Doceńcie trud;) )

Jest!

Żegnały nas nury lodowce (Gavia immer), które na świat przychodzą tam gdzie nasze kolejne plany – nad jeziorami pełnymi pstrągów i palii.

Jako że wędrówkę zakończyliśmy szybciej niż planowaliśmy, zjechaliśmy do Rejkiaviku mając jeszcze czas na kilka atrakcji widokowych Islandii.

Wodospady Hraunfossar, które wypływają spod pola zastygłej lawy by wpaść do mętnej o tej porze roku rzeki Hvita

Hvita zaś powstaje z takich błotnych strumieni…


… które spływają z topniejących lodowców.


Większość dróg na Islandii to trakty przez wulkaniczne popiołowiska.



Wybrzeże wydaje się znacznie bardziej przyjazne niż wnętrze wyspy.

Latarnie morskie Arkanes.


W sezonie na tych żerdziach będzie się suszyło pełno dorszy i innych morskich ryb.

I jak tu być na Islandii a nie odwiedzić osławionego Geysir? A że Marcin na wyspie był pierwszy raz, wręcz grzechem by było nie pojechać.

Pękający bąbel wodny w gejzerze Strokkur. Słup wody wyrzucany jest z niego co 5-10 minut na wysokość 30 metrów.


I lepiej trzymać się w bezpiecznej odległości jako, że para wodna jest głównym powodem oparzeń i koniecznych odwózek przez karetkę do szpitala.

Typowy pojazd do poruszania się po najtrudniejszych islandzkich wertepach.

I kolejna z największych atrakcji turystycznych Islandii – Gullfoss.

Podobnie jak Hraunfossar, leży też na rzece Hvita. Dwie kaskady, z których pierwsza mierzy 11 metrów wysokości a druga 21 metrów.

Marcin na tle wodnego piekła.

W każdej SEKUNDZIE przewala się przez niego 400 metrów sześciennych wody!

Będąc kilka nocy w Rejkiaviku poza tourne po barach i restauracjach nie mogliśmy sobie odmówić wodnego safari.

Maskonury zwyczajne (Fratercula arctica) na wybrzeżach Islandii tworzą liczne kolonie.

W kulturze ludów północnych te sympatyczne ptaszki uważane są za pośmiertne postacie marynarzy i rybaków, którzy zginęli na morzu.

Delfiny białonose (Lagenorhunchus albirostris) – smakosze dorszy i kalmarów. Mimo, że nie lubią ciepłych mórz i lepiej się czują w chłodnych wodach, padają nierzadko ofiarą pokryw lodowych. U wybrzeży Nowej Funlandii potrafiły uduszone ginąć nie w dziesiątkach co w setkach sztuk.

Płetwal karłowaty (Balaenoptera acutorostrata), z ang. Minke Whale, zwany też Stinky Minke (śmierdzący minki), z uwagi na jego śmierdzące wyziewy.

Niegdyś wielorybnicy, z uwagi na jego stosunkowo niewielkie rozmiary (dł. ok. 10m i waga ok. 9 ton) nie stanowili dla niego zagrożenia. Jednakże w połowie XX wieku, gdy inne wieloryby zostały niemalże wytępione uwaga całych flot wielorybniczych skierowała się na te niewielkie płetwale. Dodatkowo zgubna okazała się ciekawość tych stworzeń, które często zainteresowane podpływały do łodzi.

Niestety zanurzając się nie pokazują ogonów jak np. płetwale błękitne.
Poza człowiekiem ich głównym wrogiem są orki (nie bez powodu ich nazwa po angielsku to killer whale).

Fulmar zwyczajny (Fulmarus glacialis)

Głównym pokarmem maskonurów są drobne ryby pływające ławicami (rzadziej skorupiaki zdobywane podczas nurkowania do kilkudziesięciu metrów). Dlatego jak widzi coś takiego…

… nie może go zabraknąć.

Harfa – wybitne dzieło islandzkiej architektury współczesnej, otwarte w 2011 roku. Mieszczą się tam cztery sale koncertowe i jest to obecnie najczęściej odwiedzany przez turystów budynek na tej wyspie.

Szklane ściany budynku są urządzone w postaci komórek, z wbudowanymi diodami LED, które odzwierciedlają i załamują światło.


Zachęceni podziwianiem ssaków morskich uderzyliśmy też na wystawę ale tym bardziej na jak na Islandię wątpliwego poziomu. Ale patrząc i słuchając o białuchach jakoś tak człowiek zatęsknił za Kolskim.

Marcin przy replice płetwala błękitnego – największego zwierzęcia w historii Ziemi (dorastają długości 33 metrów i masy do 190 ton).

I przy naturalnej wielkości, widzianym tego dnia w naturze płetwalu karłowatym.

Rzeka, która nas zwabiła na Islandię i tak szczodrze gościła nad swymi brzegami była jak z marzeń. Wieloletnich marzeń by ruszyć z plecakiem wzdłuż jej brzegów. A że nie ma nic za darmo, czy nam się to podoba czy nie odebrała sobie po cząstce naszych serc. Biją teraz, gdzieś tam, ukryte w jej chłodnej wodzie, wciśnięte między kamieniami. Rzeka Dwóch Serc.

W wyprawie udział wzięli (od lewej): Marcin Białowąs i Rafał Słowikowski

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Marcin Białowąs i Rafał Słowikowski