Podobnie jak główny bohater powieści Johannesa Helgiego my także potrafimy być poetami. Nie zawsze piszemy, rzadko deklamujemy (czasem po szklaneczce), zawsze jednak głęboko przeżywamy. Takie przygody jak ta islandzka pielęgnujemy w sercach. Oczywiście bywa że i porównujemy – realia tam i realia u nas w kraju. Realia nad wodami i w życiu codziennym.
Tak jak poeta Murt dosłownie trąbił na alarm obserwując zderzenie starych, dobrych tradycji islandzkich z kulturą zachodu, dyktującą oderwanie od tego co rodzime tak i my wielokrotnie kiwamy zmartwieni głowami patrząc co się dzieje w naszym nieco zmaltretowanym kraju.
Wielokrotnie obserwujemy i cieszymy się wraz z przedstawicielami obcych kultur, np. z Indianami Tsimane czy mongolskimi nomadami, którzy mimo że biedni, wierni swym tradycjom są po prostu szczęśliwi. Wraz z DVD, obrazem zachodniego świata przychodzi chęć posiadania więcej, wraz z bezpośrednim kontaktem ze światem zachodnim przychodzi potworny konsumpcjonizm prowadzący niechybnie do konformizmu. Tak też właśnie było z Islandią! O czym już w latach 60-tych grzmiał na stronach swej powieści „Czarnej Mszy” Helgi. Czy Islandia poradziła sobie z tymi zagrożeniami?

Życie jest krótkie i mniej więcej zdajemy sobie z tego sprawę dlatego też… podróżujemy. Nim przyjdzie nam oczy zamknąć.

Spoczywający na cmentarzyku pod kościołem nad Ulfjotsvatn już sobie nie popodróżują. Znajdujace się tam jeziorko było pełne ryb ale tylko pod tamą i po stronie, po której łowić nie wolno nam było. Oczka i spławy napełniły nas płonną nadzieją. W uroczym miejscu, tuż poniżej wspomnianego kościółka skończyło się niestety niemal bez rezultatów. Andrzej Biernacki złowił dwie niewielkie palie.

Po niektórych już nawet ślad przemija. Ileż miejsc zdążymy odwiedzić nim osiągniemy ten stan?

Ależ zacząłem smętnie. Tamtego dnia nawet stado nurów lodowców smętnie i nostalgicznie krzyczało a echo ich nawoływań jeszcze smętniej niosło te płaczliwe skargi po jeziorze.

Nur lodowiec (Gavia immer) – żywi się głównie pstrągami, więc konkurencję mieliśmy nie tylko w lokalnych robaczkarzach.

A to już spojrzenie z okna naszego domku nad wielkim Thingvallavatn (największe jezioro Islandii), od nazwy parku na terenie, którego się znajduje nazywane także Thingvellir.

Dwa środkowe przypadły nam – drużynie Bayan-goł. W tle dymiące fumarole.

Islandia to najmłodsze dziecko naszej planety. Wynurzyła się z morza dopiero około 16 mln lat temu (dla porównania, najstarsze skały w Polsce mają ok. 4mld lat). Skorupa ziemska jest tam bardzo cienka – 8-10km grubości, podczas gdy średnia osiąga do 40km. Do tego leży w strefie ryftu północnoatlantyckiego, czyli w strefie rozsuwania się dwóch płyt tektonicznych kontynentalnych. 200 czynnych wulkanów, z czego aktywnych 26.
W 2010 drżeliśmy o powrót z Wenezueli gdy wybuchł słynny Eyjafjallajokull a w tym roku drżeliśmy w ogóle o dotarcie na Islandie i przez cały tam pobyt. Tym razem mruczała i grzmiała wulkaniczna panna – Bardarbunga.

Poobiednia siesta w jednym z domków. To dzięki tym dwóm delikwentom operatorzy komórkowi zacierają ręce w Andrzejki;)

Nowa kurtka Simms, nowe spodniobuty Simms, nowe buty Simms! No jak można to robić kolegom w cieknących woderaskach?! 😉

Po dniu bezskutecznego obławiania zatok Thingvellir (koniec sierpnia to jednak nie początek sezonu) ruszyliśmy nieco na północ. Notabene auta z wypożyczalni przywiozło nam dwóch Polaków, obsługa hotelu w Reykjaviku też prawie cała polska. Nawet w warsztacie samochodowym koło dopompowywał nam Polak.

Oczywiście krystalicznie czyste strumienie, które mijaliśmy po drodze jak zwykle zachęcały do przerwy na papierosa itp.

A kuku 😉

Radość z kolejnej, wspólnej wyprawy.

W końcu nad Medalfellsvatn łowimy pierwsze niewielkie pstrągi (czterdziestaki), choć trafniej je chyba nazwać trociami jeziorowymi, jako że czerwonej kropki nie uświadczysz.

Jest to dość kontrowersyjna sprawa. Ichtiologami nie jesteśmy ale opis taksonomiczny pióra samego Linneusza jasno mówi o Salmo trutta m. fario że:

„Ubarwienie. Jest ono bardzo zmienne, uzależnione od warunków środowiska i koloru podłoża. Ogólny ton barwy brązowawy bądź jasnobrązowy z ciemniejszym grzbietem i jaśniejszym brzuchem, przechodzący nieraz w barwę mlecznożółtą, żółtozłotawą lub seledynowożółtą. Na bokach ciała, głowie, płetwie grzbietowej i tłuszczowej ciemne kropki, a na ogonowej mogą być niewyraźne ciemne plamy. Ciemne kropki występują głównie nad linią boczną, mniej liczne są pod nią i w tylnej części ciała. Obok ciemnych kropek występują KROPKI CZERWONE, wokół których czasami widoczne są białe bądź jasne obwódki. Płetwa tłuszczowa z czerwonym lub pomarańczowym zabarwieniem.- Płetwy piersiowe i brzuszne u młodych są żółte, seledynowożółte lub mlecznożółte, u starszych przyciemnione i nieprzezroczyste, czasami żółtawe…”

Opierając się zatem na autorytecie Linneusza pstrągami potokowymi nazywamy egzemplarze mające czerwone kropki. Pozostałe Salmo trutta to dla nas albo trocie jeziorowe albo trocie wędrowne. W Patagonii wielokrotnie spotykaliśmy się z dwiema tymi formami Salmo Trutta w jednych akwenach i są to ryby kompletnie różne od siebie – nie tylko w kwestii ubarwienia ale i żerowania jak i samej walki na kiju.

Gdyby podążać rozumowaniem wielu wędkarzy odwiedzających Islandię, równie dobrze pstrągami potokowymi nazywać byśmy mogli trocie wędrowne! A jakoś rekordów Polski ze Słupii w potokowcu nikt po sezonie keltowym nie zgłasza.
Ale oczywiście, jak ktoś ma się lepiej czuć nazywając swoje trocie jeziorowe pstrągami to przecież nie będziemy bronić. W końcu nawet Linneusz miał prawo się mylić.

Lecąc, łudziłem się że znajdziemy „pod nosem” kolejną Patagonię – nic z tego.

Jasiu z urokliwą trotką. Niestety ani wielkości ryb, ani znów robaczkarze, ani całkowicie zabudowane brzegi ów jeziora nie zachęcały do długich połowów.

„Co robić Panowie? Co robić w tym kiblu?”

Zdecydowaliśmy zjeżdżać. Trocie na Thingvellir wybitnie nie gryzły. Nie łowiliśmy ani my ani lokalesi. Sam podrzucałem dwóm patrolującym krystaliczną wodę paliom ale nic z tego. Całkowicie niełowne! Mimo to jak widać na zdjęciu, niektórzy do łowów byli gotowi 24godz./dobę

Ruszyliśmy

Po drodze oczywiście był i czas na zbieranie grzybków. Maślaków nie brakowało ani w rzadko spotykanych laskach ani w kamienistej tundrze.

Dojechaliśmy do serca Highlandsu, które miało się stać naszą bazą wypadową na kilka najbliższych dni.

Nasza meta

Pogoda jak na załączonym obrazku. Przyszło pocieszać się tęczami.

Zapomnieliśmy o wcześniejszych radach Polaków, którzy tam wędkowali i skupiliśmy się na informacjach (czyt. przeciekach) z islandskich, wędkarskich forów. Wiele obiecaliśmy sobie na tzw. kałuży – odrobinie wody w bezkresnych popiołach. Choć jak zobaczyliśmy ją na własne oczy, nie pomogły substancje zakupione w Vinbodin i miny trochę nam zrzedły.

I wtedy w piątym rzucie obrotówkę odprowadziła mi przyzwoita ryba, w szóstym rzucie załoiła!
Pstrąg (albo raczej troć jeziorowa) 55cm

„Yahoo! Są! Wiedziałem, że tu są!!!”

Na kolejnego nie czekałem długo

Ryby łowiłem na nawietrznym brzegu, na wodzie sięgającej od kostki do pół łydki!

Chłopaki z drugiego auta podjechali kawałek w pobliże dziury (na środku kałuży niczym bezkresny cylinder zionęła idealnie okrągła i chyba bezdenna dziura). Trzeba było uważać bo z wody sięgającej pasa nieopatrzny krok wiódł na wielometrową głębinę. Taka sytuacja.

Andrzej Gajewski na tle Islandii

I sędzia na tymże tle.

Idealna sylwetka drapieżnika z płycizn

I już wraca do swego królestwa

Drogi Highlandsu zamknięte są dla aut bez napędu 4×4 (oficjalny zakaz wjazdu). Nie ma się co dziwić. Jeden niewielki błąd groził bardzo poważnymi konsekwencjami.

Kolejna trotka. Tym razem z głębi cylindra, na obrotówkę Adama Kaczmarka.

Jak wszędzie, tak i na Islandii wytrwały wędkarz musi się za rybami nachodzić, choć na kałuży jest to bardzo prosty spacer.

Niestety zbliżał się wyjątkowy Gale (Islandzki sztorm), przez co ewakuowano wszystkie pola namiotowe. Musiało zatem dowalić ludzi w naszym schronisku. Oczywiście nie mogło zabraknąć innych Polaków. Skończyło się to tamtej nocy dla naszych głów bardzo źle. Bardzo. Kolejny dzień tak dmuchało, że palacze powstrzymywali się od palenia. Świat ujrzeliśmy dnia kolejnego, oczywiście znów w drodze na kałużę. Na zdjęciu dopływ bezrybnej (lodowcowej, wypływającej z wnętrza góry) rzeki, w pobliżu schroniska.

Na efekty długo nie czekaliśmy

Gale ciągle ostro wiał ale już nie przewracał a zmarznąć jak widać się opłacało. Janek z jedną z sześciu tamtego dnia trotką – 58cm

Większe musiały wrócić

Mariusz z jedną ze swoich pięciu tamtego popołudnia

Nawyki z patagońskich łowów na wodach stojących Islandii wyśmienicie procentowały.

Apropos procentowania – rybka lubi pływać zatem trzy mniejsze skończyły w sosie sojowym.

Kolejny dzień miał być ostatnim w okolicy, więc rekonesans był obowiązkowy. Kilka perełek na przyszłość udało się odkryć. W głowie szemrzą do dziś.


Pstrągowa rzeka w wydaniu islandzkim.

To była ósma wspólna wyprawa Andrzeja i Bartka

Tylko jak taki kanion obłowić?!

Postój na żużlowisku

Nie wiem komu mają służyć podobne mapy bo przez cały dzień nie spotkaliśmy żywej duszy a i tranzytowe szlaki daleko.

Jeżeli ktoś myśli, że okolica tamta jest bezdrzewna, myli się.

Widać, że Islandia to wspaniały letni kurort.

Podobnych brodów mijaliśmy zbyt wiele by jeszcze ktoś miał wątpliwości co do słuszności zakazu wjazdu dla aut z napędem na jedną oś.

Jeszcze tylko ten bród i znów kałuża. Bez sensu się tułać po bredniach.

Andrzejek z pięćdziesiątakiem


Drugi Andrzejek nie mógł być gorszy


Zaraz będzie wolny

Worek się otworzył. W końcu!


W tle zobaczycie zaparkowany samochód. To pokazuje jak daleko od brzegu ciągnęły się płycizny.

Tylko ta pogoda! Dobrze, że wyprawa bez namiotów.

Kolejnego dnia czekał nas przejazd do słynnej miejscowości Geysir. To od niej wszystkie gejzery świata zawdzięczają swoją nazwę!


Po drodze nie mogło zabraknąć Vinbudinu i problemów z połkniętą kartą kredytową (w całej Islandii stacji benzynowych, gdzie można płacić gotówką jest bardzo mało). Na szczęście były i takie powszechne zjawiska jak te gęgawy (Anser anser). Ich islandzka populacja w całości na zimę migrowała na wyspy brytyjskie lecz z uwagi na widoczne ocieplenie klimatu wiele tysięcy tych ptaków zimuje na miejscu.

Przez minionych osiem wieków na Islandię nie sprowadzano żadnych koni ani kuców, stąd rasa islandzka jest jedną z najczystszych krwi. Od czasów pierwszych osadników (wikingów) islandzkie konie przystosowały się do miejscowego klimatu i otoczenia. Każdy tamtejszy koń, który raz opuści wyspę, już nigdy na nią nie może wrócić! Surowe przepisy ostro to regulują.

W okresie przedchrześcijańskim koń był dla mieszkańców wyspy zwierzęciem świętym. Często, kiedy Islandczycy nie mogli dojść do porozumienia w ważnych kwestiach, aby rozstrzygnąć spór urządzano rodzaj „świętego sądu” – walkę ogierów. Do dzisiaj zostało powiedzenie, nierzadko powtarzane nawet w Islandzkim parlamencie „niech konie rozstrzygną”.

Czekając na otwarcie sklepu, przy którym dystrybutor połknął kartę kredytową (mechanizm wciągnął za głęboko i kilka godzin później wraz z technikiem znalazłem kartę w kablach wewnątrz diabelstwa) ruszyliśmy obejrzeć gejzery. Na zdjęciu trzech z nas podczas eksplozji Strokkura („kotła”)


Mały gejzer raczył tylko wesoło bulgotać

Janek w obstawie dwóch Andrzejów mógł się czuć bezpiecznie między wszystkimi tymi dymiącymi ekshalacjami.

Znów Strokkur. Wodę wyrzuca średnio co 4 minuty na wysokość 20 metrów. Warto zachować szczególną ostrożność w jego pobliżu jako że w lecie średnio siedmiu turystów na tydzień zostaje poparzonych. Co ciekawe głównie dlatego, że idioci wkładają rękę do wody, żeby sprawdzić jaka jest ciepła! 😛

Strokkur podczas eksplozji.

A czy Islandia poradziła sobie z zagrożeniami świata zewnętrznego? Niezłym przykładem jest jak poradziła sobie z kryzysem gospodarczym i oparła się naciskom Unii Europejskiej.

Przyczyny kryzysu oczywiście nie pochodziły z tego kraju, za to uderzyły weń wyjątkowo mocno i wcześniej. Przyczyny odnaleźć można w amerykańskich pożyczkach konsumpcyjnych wysokiego ryzyka udzielanych Amerykanom, zbyt niskim stopom procentowym znów głównie w USA ale też w innych krajach, wygodnym nowym technikom bankowym, które prowadzą do niedoszacowania ryzyka i zbyt dużemu zadłużeniu kraju w USA i w Europie. Jak udało im się wyjść z tego bagna?

Główne banki w Islandii zostały znacjonalizowane i mieszkańcy wspólnie zdecydowali (niemal jednogłośnie) zadeklarować niewypłacalność długu, który został zaciągnięty przez prywatne banki w Wielkiej Brytanii i Holandii. Doprowadzono też do powołania Zgromadzenia Narodowego w celu ponownego spisania konstytucji. I to wszystko w pokojowy sposób.
To prawdziwa rewolucja przeciw władzy, która doprowadziła Islandię do poważnego załamania. Na pewno zastanawiacie się, dlaczego te wydarzenia nie zostały szeroko nagłośnione? Odpowiedź na to pytanie prowadzi do kolejnego pytania: Co by się stało, gdyby reszta europejskich narodów wzięła przykład z Islandii?
Oto krótka ale pouczająca chronologia faktów:
Wrzesień 2008 roku: nacjonalizacja najważniejszego banku w Islandii – Glitnir Banku, w wyniku czego giełda zawiesza swoje działanie i zostaje ogłoszone bankructwo kraju.
Styczeń 2009 roku: protesty mieszkańców przed parlamentem powodują dymisję premiera Geira Haarde oraz całego socjaldemokratycznego rządu, a następnie przedterminowe wybory. Sytuacja ekonomiczna wciąż jest zła i parlament przedstawia ustawę, która ma prywatnym długiem prywatnych banków (wobec brytyjskich i holenderskich banków) wynoszącym 3,5 miliarda euro obarczyć islandzkie rodziny na 15 lat ze stopą procentową 5,5 procent. W odpowiedzi na to następuje drugi etap pokojowej rewolucji.
Początek 2010 roku: mieszkańcy zajmują ponownie place i ulice, żądając ogłoszenia referendum w powyższej sprawie.
Luty 2010 roku: prezydent Olafur Grimsson wetuje proponowaną przez parlament ustawę i ogłasza ogólnonarodowe referendum, w którym 93 procent głosujących opowiada się za niespłacaniem tego długu. W międzyczasie rząd zarządził sądowe dochodzenia mające ustalić winnych doprowadzenia do zaistniałego kryzysu. Zostają wydane pierwsze nakazy aresztowania bankowców, którzy przezornie odpowiednio wcześniej uciekli z Islandii. W tym kryzysowym momencie zostaje powołane zgromadzenie mające spisać nową konstytucję uwzględniającą nauki z dopiero co „przerobionej lekcji”. W tym celu zostaje wybranych 25 obywateli wolnych od przynależności partyjnej spośród 522, którzy stawili się na głosowanie (kryterium wyboru tej 25-tki – poza nieposiadaniem żadnej książeczki partyjnej – była pełnoletniość oraz przedstawienie 30 podpisów popierających ich osób). Ta nowa rada konstytucyjna rozpoczęła w lutym pracę, która ma się zakończyć przedstawieniem i poddaniem pod głosowanie w najbliższych wyborach przygotowanej przez nią „Magna Carty”.
Czy ktoś słyszał o tym wszystkim w europejskich środkach przekazu? Czy widzieliśmy, choćby jedno zdjęcie z tych wydarzeń w którymkolwiek programie telewizyjnym?
W ten oto sposób Islandczycy dali lekcję bezpośredniej demokracji oraz niezależności narodowej i monetarnej całej Europie pokojowo sprzeciwiając się Systemowi. Islandia po prostu postanowiła nie ratować banków (żeby nie napisać bankierów). Banki technicznie, jeśli nie formalnie, stały się bankrutami i islandzki rząd odmówił ratowania ich zagranicznych operacji, podczas gdy krajowe konta bankowe były gwarantowane i na ruinach starych banków założono nowe banki.
Oczywiście wszystko powyższe działo się wbrew naciskom Unii Europejskiej, która zatroskana sytuacją znów bankierów starego ładu obiecywała kokosy (pożyczki uwarunkowane wieloma zadaniami do spełnienia) dla Islandii. Na szczęście umieli się tam poznać, że EU stała się tworem kierowanym przez anonimowych, nieodpowiedzialnych przed nikim biurokratów, często powiązanych z lobby bankowym, agresywnie broniącym swoich interesów.

Do dziś w Reykjaviku stoi mnóstwo billboardów z przesłaniem:
Flaga Islandii + Gwiazdki UE = NIE DZIĘKUJĘ!

Niestety nie może być aż tak idyllicznie, bo life is brutal. Trzeba pamiętać, że w pierwszej dekadzie obecnego wieku islandzkie banki przyciągały klientów z zagranicy, oferując im znacznie wyższe oprocentowanie depozytów niż instytucje finansowe na kontynencie. Sektor bankowy stał się tam tak rozbudowany(rząd Islandii i Islandczycy zarabiali na tym ogromne pieniądze w tym czasie), że gdy jesienią 2008 r. islandzkie banki zaczęły mieć problem z płynnością, rząd nawet nie miał szans, aby je ratować, tak jak to robiły inne kraje europejskie – wartość depozytów sześciokrotnie przekraczała islandzki PKB, aktywów zaś aż 11-krotnie (balon jak stąd do księżyca). Dlatego wybrali taką drogę, właściwie nie było możliwości ratowania czegokolwiek. Przed niekontrolowanym bankructwem Islandię uratowała pożyczka w wysokości 5 mld dol. z Międzynarodowego Funduszu Walutowego co pozwoliło im na przygotowanie się do bankructwa. Następnie ludzie wyszli na ulice i rząd pozwolił upaść bankom, gwarantując jedynie depozyty własnych obywateli, a klientów z innych krajów zostawiając na lodzie. Ujmując prościej, Islandczycy wyrąbali bez mydła całą resztę dzięki której przez długie lata się bogacili (PKB wzrosło z 8 miliardow $ w 2000r do 22 miliardow w 2007r!) . Nie jest to zbyt czysta gra ale w świecie ekonomistów i prężnych przedsiębiorców wielu zrobiłoby dokładnie tak samo. To jest absolutny top kapitalizmu i wolnego rynku w czystej formie – ludzie poczuli że muszą traktować swój kraj jak swoją firmę! W krytycznej sytuacji ratujesz firmę i masz w dupie wierzycieli – oni to zrobili. Genialne w prostocie. Niestety wielu Europejczyków straciło tam mnóstwo pieniędzy. Jakby się wgłębić to politycy i banki nie straciły nic! Najwyżej ktoś może kiedyś trafi do pudła (pewnie nie więcej niż 100 osób).
Ktoś musi stracić aby ktoś miał coś. Tylko zwykłych ludzi żal, bo politycy i globalni finansiści zawsze są do przodu!

Ach – czyż nie lepiej patrzeć sobie na takie rzeczy niż myśleć o machinacjach polityczno-bankierskich? Pewnie, że lepiej ale ignorantem być nie wolno!

I kolejna eksplozja Strokkura

Nie można zapomnieć, że nie jesteśmy tu dla politycznych dywagacji (choć dotyczą nas wszystkich) lecz dla rybek. Również tych z Tungufljott. Pięknej i bystrej rzeki przepływającej na granicy tej jakże urokliwej mieściny.

Ekipa pognała na główną rzekę, podczas gdy my z Mariuszem ruszyliśmy na dopływy.

Nie ma to jak małe cieki, na których, mimo że na różnych jednak oboje się pstrągowo ukształtowaliśmy. Małe rzeczki mają jednak to do siebie, że łatwiej zlokalizować ryby, które do tego są mniej chimeryczne.

No i te czerwone kropeczki – to właśnie są pstrągi potokowe.

Oczywiście Aglia TW weryfikuje takie rzeczy skutecznie.

Cudeńko – mała, nieuregulowana rzeka, pełna nęcących nurtów.

Brzegi pełne barszczu Mantegazziego

„Siedzi!”

Odprowadzał obrotówkę dwa razy a pokusił się za trzecim na Salmo Executora.

Raz ja, raz Mariusz – chyba wynikało to z łowienia na zakładkę a ryby były w każdym sensownym dołku.

Szkoda, że w tej wielkości rzeczkach u nas podobnych pstrągów jest znacznie mniej.

Ryby z pewnością miały do czynienia z wędkarzami, może dlatego Executor był jednak wyraźnie skuteczniejszy od obrotówek.


Im wyżej tym rzeczka w oczach malała, też przyspieszała. Ale pogoda w końcu się poprawiła.

No i wtedy z wąskiej, szybkiej rynny po środku zarośniętej prostki wyskoczył kabanek, który nakłonił mnie by drzeć się „Maaaariusz!!! Zdjęęęęcieeee!”

Pstrąg potokowy 56cm z miejscowości Geysir

Rzeczka X

Na pożegnanie z tym uroczym ciurkiem znów założyłem Meppsa

Czwarty pięćdziesiątaczek tamtego południa

Chcąc łowić w Tungufljott licencje uzyskuje się w pakiecie z domkiem.

Nie byle jakim domkiem, bo należącym do słynnej Lax-A – organizatora wypraw myśliwskich i wędkarskich na całym świecie.

Wszystko co było od nich zależne – wygląd domku, licencje było takie, że mucha nie siada. Jeśli jednak chodzi o ryby, to główna rzeka Tungufljott okazała się wyrąbana jak szamański bęben. Piękna i pusta.

Swą uwagę zatem skupiłem do końca na małych dopływach. Z nich też mogłem obserwować znów islandzkie konie, które pasą się mając za plecami (zadami raczej) dymiące fumarole i gejzery.

Niestety wybrany dopływ okazał się niemal pusty. Przypominał mi znaną z opowieści kolegów nowozelandzką Oreti. Krystaliczna woda i kilometry do chodzenia by móc sporadycznie podać jakimkolwiek rybom. Do czynienia miałem z kilkoma 50-takami, które niestety spłoszyłem i to na odcinku kilkudziesięciu metrów (na parę kilometrów). A że rzeczka płynęła przez pole golfowe łatwiej w podbierak było zapakować leżące na dnie rzeki piłeczki niż ryby, które nie chciały współpracować.

Ganek naszego domku – kartony z prowiantem i suszące się spodniobuty.

Mimo braku wybitnych wyników wędkarskich, do których przyzwyczaiła nas Patagonia cieszyliśmy się własnym towarzystwem (oczywiście wybitnym) rżnąc w brydża.

Patagonia przyzwyczaiła nas także do swych win. Islandzkie Vinbudiny na szczęście proponują także te chilijskie.

Domek stwarzał wszelkie wygody, potrzebne nie tylko wędkarzom. Bez wstydu można byłoby zabrać tam nawet kobietę!

Jak widać o kobietach niewielu z nas myślało. Chyba że Zygmuś 😉

Kolację tamtego dnia ubogaciły swym smakiem islandzkie maślaki, które udało się nazbierać podczas rybałki.

Jednak to nie one były główną atrakcją wieczoru!


Kolejnego dnia ruszyliśmy w stronę wybrzeża i dalej na wschód ku kolejnym nieznanym nam łowiskom.

Po drodze, niestety w nieciekawym świetle mogliśmy podziwiać 60-metrowy wodospad Seljalandsfoss, za który można także wejść. Niestety ani brak czasu ani pogody nas do tego nie zachęcały.

Ruszyliśmy dalej. Klimat i flora wyspy sprzyja hodowcom nie tylko koni ale i bydła a szczególnie owiec. Kolejna wędkarska destynacja obfitująca w te zwierzęta, po Mongolii, Nowej Zelandii, Chile, Argentynie czy Grenlandii. To już jakaś reguła!

Klify Storhofthi


Stare farmy widoczne z tzw. Ring Road

Tradycyjna ziemianka farmerska z południowego wybrzeża, służąca do przechowywania mleka i chroniąca ludzi czekających na transport jeszcze w 1963 roku . Zachowana na potrzeby turystyki.

Zupełnie jakby się człowiek cofnął te 70 lat wstecz. Czekając na transport do huty 😉

Skógafoss –szeroki na 25 metrów 60-cio metrowy wodospad, który jak mówi legenda skrywa wikingowski skarb.

Skarbu nie znaleźliśmy ale jak widać po minach niespecjalnie nas to zmartwiło.

Olać skarby – ryby przed nami!

Islandia to nostalgiczne pustkowie ale poprzeplatane perłami takich zjawisk, że ich widok potrafi dech zapierać.

Reynisdrangar – bazaltowe skały widoczne z czarnej plaży w miejscowości Vik. Legenda mówi, że dwa trolle zaatakowały pewien trzymasztowy statek, próbując przytargać go do brzegu. Tak się jednak zatracili, że nadchodzący świt jednak pokrzyżował ich plany, zamieniając wszystko w kamień.

Tamtejszy ląd zaś wygląda tak:

I na co tak czekają?

No tak – wiadomo! Jedna z ważniejszych informacji w tej relacji – godziny otwarcia Vinbudin’u w Vik.

Krótki postój na rozprostowanie kości, tudzież jak Andrzej zaczerpnięcie głęboko czystego morskiego powietrza.

Bazaltowe skały, pochodzenia wulkanicznego porastają tam charakterystyczne mchy ubogacające krajobraz w ciekawe kształty.



Gdy krajobraz się zmienił, wiedzieliśmy że zbliżamy się do celu.

Kirkjubæjarklaustur – cel naszej podróży tamtego dnia. Niewielkie miasteczko (150 mieszkańców), słynące ze zdarzenia z 20 lipca 1783r. Pobliski wulkan Laki wybuchł i spowodował śmierć i zniszczenie wielu okolicznych miejscowości. Gdy lawa zbliżała się do miasteczka, ówczesny pastor podczas nabożeństwa wygłosił kazanie o mękach piekielnych i siarce. Ku zdziwieniu zgromadzonych lawa nie dotarła do kościoła lecz zatrzymała się na skale Eldmessutangi tuż przed miastem.

Zaniepokojeni potencjalnymi mękami piekielnymi za nasze ziemskie uczynki nie byliśmy w stanie znieść tego na trzeźwo, a że zapas z Vik dziwnie wyparował na tylnych siedzeniach naszych Terrano… znów czekamy;)

Andzrejkowi od razu poprawił się humor!

Tuż pod kolejnym hotelikiem

Pojazd właściciela hotelu. Przy nim nasze Terrano wyglądały jak pizdryki!

Po zameldowaniu (załoga hotelu znów polska) ruszyliśmy na ryby. Część powyżej wodospadu na Systravatn.



Reszta zaś na kolejną kałużę. Na zdjęciu bardzo często spotykane na Islandii łabędzie krzykliwe (Cygnus cygnus). Islandia jest zachodnią granicą występowania tego ptaka.

Andrzej w swych nowych, niecieknących spodnio butach miał nad resztą nas przewagę;)

„Victoryyyy!” Tak małych pstrążków i palii złowiliśmy około 35 sztuczek w sumie. Napotkany wędkarz (z tanią licencją krajową Veidikortid, która obejmowała także ów kałużę) gdy zobaczył tego kabana i usłyszał ile podobnych przerzuciliśmy aż biegł do auta wyciągać wędkę! Oczywiście wymiaru ochronnego nie ma.

Skryta ziemianka u podnóża wodospadu.

Stjornarfoss

Z Kirkjubæjarklaustur do sedna naszej wyprawy mieliśmy bardzo niedaleko.

Pierwsze spojrzenie na najważniejszą rzekę naszego planu.

Kolejna meta, w jakże ważnym, symbolicznym i uroczym miejscu.

I gwóźdź programu naszej wyprawy – rzeka Geirlandsa.

Łosoś atlantycki Andrzeja Biernackiego. Ta szlachetna ryba jednak w Geirlandsie jest gościem niepodążądanym. Rzeka słynie z kapitalnej populacji troci wędrownej a ichtiolodzy od kilku lat obserwują częstsze ciągi łososia do jej wód. „Dobrze”, że u nas kłusownicy z wyraźnej troski nie pozwalają na takie przyrodnicze anomalia.

Ja mimo niskiego stanu wody wolałem skupić się na górnym odcinku rzeki. Ruszyłem ku kanionom Geirlandsy.

Nie tylko widoki miały mnie tam zwalić z nóg. W tej rynnie poniżej wlewu, gdzie kamień marszczy wodę zapiąłem pierwszą troć. Był to pool 18, jako że każdy jest opisany i naniesiony na mapę, jak przystało na każdą drogą rzekę Islandii.

Wyszła do obrotówki a w końcu dała się zwieść na wariant islandzkiej muchy Black Nobbler

Różne jej warianty kolorystyczne (z gumkami bądź bez) nazywa się na Islandii „Dýrbítur”. Słowo to określa lisa bądź dzikiego psa, który atakuje zagrody ze zwierzętami i kradnie młode jagnięta.

Pool 19 – tylko jedno wyjście ryby do muchy.

No I końcówka poola 20. Holowaną tą troć odprowadziło pięć innych!

Tym razem wzięła na Orange Nobbler. Musicie spróbować tych much na trocie, choć doświadczeń poza Islandią nie mam.

W tle widok na dwudziestkę.

No i ona w pełnej krasie. Trudna ale nie znam innych miejsc gdzie złowiłem sobie 5 (słownie: pięć) troci wędrownych na muchę!

Kolejna ryba już z 21-ki. Dwa srebrnaiki wyskoczyły spod kamienia pod przeciwnym brzegiem i pogoniły uciekającą za szybko, źle prowadzoną muchę na samą płyciznę. Szły, szły, wąchały aż w końcu nie wytrzymywały pod nogami i brały! Co za rzeka! Kuźwa! Panowie!

I bingo! Spojrzenie na wodospad – kres wędrówki ryb morskich.

No tego już nic nie przejdzie. Nie ma szans!

Ale czy cokolwiek w ogóle stoi pod tym wodospadem?

Hm… ?

Generalnie pod wodospadem nie były chętne ale dobiłem do magicznej 13-tki! Mogłem skupić się w końcu na kontemplowaniu otoczenia.

I delektowaniu się islandzkim piwkiem. To byłe celebracja chwili! Takiego wyniku z trociami nie miałem nigdy! Nawet w Patagonii!

Najgorsze, że żal było kolegów. Nie mogłem im popsuć dobrych humorów tak druzgoczącą wieścią! 😉 Trzynaście!!! Kumacie?!

Geirlandsa – rzeka jakby z innej galaktyki.

Odwrót. Trzeba zdążyć przed zmierzchem – jeszcze tylko spojrzenie za siebie.

Przyrządy w naszym domku też przynajmniej jak nie z naszego kraju – suszarki do spodnio butów.

Kolejny dzień, kolejna zmiana (licencje limitowane, zatem mogłem wg ustaleń łowić właśnie tylko rano). Zupełnie inna pogoda! Na zdjęciu Mariusz na 19-tce.

Podejście do 20-tki.

Niewiarygodne! Dzień wcześniej w drobnej mżawce rzeka żyła, wszędzie pełno ryb, wyskakiwały i agresywnie goniły, odprowadzały inne holowane a kolejnego dnia, w pełnej lampie – NIC! Zero życia, Jedynie w tym miejscu widziałem kilka ryb, które przesunęły się z łatwiej do obłowienia końcówki płani (dzień wcześniej) do 6 metrowej rynny z szybką wodą mknącą przy powierzchni. Inny świat!

Mariusz zmierzający do wodospadu.

Jakże lepiej to miejsce wygląda jednak bez ludzi!

Dzień wcześniej widok ten bez tęczy wystarczył bym darł się z radości na wiatr.

Mimo, że słoneczne światło odkryło nowe tajemnice rzeki niestety spłoszyło kompletnie ryby.

Mariusz próbujący wyłuskać coś ze stada około pół setki ryb, w które tylko ja wierzyłem, że tam są. Wierzyłem po dniu wcześniejszym. Teraz ani widu, ani słychu!

Wodospad Geirlandsy z odcinkiem poniżej.

I tenże w całej krasie

Kaniony najpiękniejszej rzeki, w jakiej było mi dane łowić.

Niektóre fragmenty trzeba pokonywać asekurując się łańcuchami, tylko na potrzeby wędkarzy wkutymi w skały.

Geirlandsa – perła Islandii.

Odkryte płanie były niestety całkowicie bez ryb. Wszystko co w rzece żyło ukryło się w głębokich dołach.

W końcu w jakże ostrym świetle Mariusz zdołał dziabnąć jakiegoś desperata – mocno wybarwionego samca z wyraźną kufą.

Powoli wychodziliśmy z kanionu ale ciągle strome ściany robiły na nas wrażenie.

Janek na górze po prawej instruujący Mariusza na dole. Z góry wypatrzył stado wielkich, około metrowych ryb (pewnie łososi) więc nawijał gdzie kolega ma rzucać.

Jasiu Skrzypczyk nad łososiową bańką.

Dwóch Andrzejów w miejscu, w którym założę się spędzaliby chętnie każde Andrzejki!

I bazaltowe formacje skalne kanionu Geirlandsy, w którym znaleźliśmy się znów późnym popołudniem.

Nawet w 20-tce się nie chciały podnosić ale Janek w końcu dziabnął.

Pod samym wodospadem.

Długo nie musiał znów rzucać by przeżyć kolejną emocjonującą walkę.

Największa troć złowiona przez nas na Geirlandsie.

Islandzkie 67cm

Kolejny nocleg w chatce u podnóża Systrastapi (Wzgórza sióstr). Szliśmy spać słuchając Janis Joplin.

Następnego dnia po muzycznej pobudce w sam raz na takie okazje („220 volt”) część z nas poprawiała Geirlandsę.



Pozostała część grupy pognała z powrotem na zachód, ku ostatniej zaplanowanej miejscówce.

Jako, że pułap chmur nieco się podniósł mogliśmy podziwiać lodowiec Mýrdalsjökull.

Łabędidzica z trójką młodych na tle Mýrdalsjökull.


I już u celu – kaczka Edrodona zwyczajnego (Somateria mollissima).

Trotka (bez czerwonych kropek) z rzeczki wypływającej z jeziora Heidarvatn

I rodzinka chronionych kamieniuszek (Histronicus histrionicus), zwanych także kaczkami wzorzystymi albo Harlekinami, potrafiąca poza owadami żywić się rybią ikrą.

I pstrąg (z czerwonymi kropkami) z Kerlingadalsy.

I palia z tejże rzeczki

I ten dziwaczek, wyglądający mi na hybrydę łososia z trocią.

Mariusz z Jankiem uskuteczniający łowy na Heidarvatn.

Trocie zdołały już dotrzeć do jeziora korytem Kerlingadalsy.


I jedyny dopływ jeziora.

Janek z trocią 72cm

Wypuszczanie jednej z 12 tamtego dnia troci.

I Mariusz z inną z 11 swoich troci.

No i fulmar zwyczajny (Fulmarus glacialis). Pływał sobie słabiutki na tafli jeziora. Na moją osobę w ogóle nie reagował. Nieco z obawą (potrafią się bronić rzucając pawia na napastnika cuchnącą, oleistą wydzieliną z żołądka), w końcu złowiłem go w podbierak.

Był bardzo osłabiony. W ogóle nawet jadąc Ring Road, w okolicach Viku obserwowaliśmy jak ptaki tego gatunku lądowały ciężko na środku szosy, gdzie niestety wielokrotnie ginęły pod kołami licznych tam pojazdów. Nie wiem czy zjawisko to należało kojarzyć z nawrotem gale’a, przez który rybacy znów nie mogli wypłynąć a co za tym idzie ptaki nie mogły żerować na resztach ryb. Chyba raczej tylko marginalna ilość tych ptaków z tego korzysta.
Tak czy inaczej wyprawiłem palię, którą wcześniej zabiłem i resztki podsunąłem pod dziób ptaka zostawionego w trawie nad brzegiem jeziora. Liczyłem, że może posilony i nieco rozgrzany wzbije się w powietrze. Kolejnego dnia nie znalazłem ani jego ani, co mnie pocieszyło piór w okolicy – więc chyba doszedł do siebie.

Gruba jeziorowa trotka 53cm z zarośniętej, płytkiej zatoki.

Jakże miły widok dla oka dumnego wędkarza.

A że nie byłem jedyny, który zabrał palijkę, rybki w sosie sojowym nie miało nam zabraknąć już do samego końca wyjazdu.

Kolejny domek był nieco bardziej swojski, przez to chyba bardziej nawet przytulny od Lax-A.

I oczywiście cały tylko do naszej dyspozycji.

Chłopaki oczywiście znów skupili się na brydżu, podczas gdy ja uraczony przez Bartka płytą Metallica S&M delektowałem się książkami o największych łososiach złowionych w Europie. Uczta dla oka i ucha i ducha.

Poranny widok z okna naszego domku – bezpośrednio na Haidirvatn.

Tak renomowane (i nie ma co ukrywać – bardzo drogie) łowiska jak to jezioro czy Geirlandsa mają bardzo limitowane licencje dzienne (max. 4os) – dzieliliśmy się zatem po połowie dnia, więc poranek mogłem przeznaczyć na rekonesans fotograficzny.

Tuż przy naszym domku znajdowały się ruiny starej zagrody dla owiec. Miejsca jak to są mocno osadzone w islandzkiej tradycji. Każdego roku na początku września odbywa się wielki, wręcz rytualny redyk, odgrywający ważną rolę w narodowej psychice Islandczyków. Nim spadnie pierwszy śnieg, hodowcy owiec wkładają wełniane swetry i nieprzemakalne okrycia, wsiadają na konie, pakują śpiwory, juki wypychają prowiantem i przytwierdzają do pasa nieodłączną flaszkę, podobną do piersiówki. Zabierają psy i wyruszają w góry. Ulubiona rasa to islandzki szpic pasterski, o gęstej sierści, zakręconym ogonie i szpiczastych uszach. Rasa ta wywodzi się bezpośrednio od zwierząt przywiezionych na wyspę przez pierwszych wikińskich osadników.
Pracując w zespołach, jeźdźcy i psy systematycznie przeszukują górskie pastwiska i zaganiają owce. Zatrzymując się na noc w górskich szałasach, zamykają w zagrodzie zwierzęta, a potem wieszają na kołku przemoczone ubranie, odkorkowują flaszki i śpiewają pieśni oraz snują opowieści. Po dwóch czy trzech dniach wszystkie owce są już zagonione w jedno miejsce. Następnie tłuściutkie jagnięta, owce i barany pędzi się w dół do wioski i zamyka w dużej zagrodzie – jak ta na zdjęciu, gdzie identyfikuje się je według znaków na uszach i zagania do odpowiednich przegród.
Redyk przyciąga całą miejscową społeczność, a po pracy zazwyczaj następują tańce. Kiedy zapada wieczór, właściciele stad raczą się drinkiem w pełnej owiec zagrodzie, a potem śpiewają z podziałem na głosy stare pieśni, tak jak robili ich przodkowie.
Ta część redyku nazywa się „rettir”. Redykowe śpiewy odbywają się w różnych miejscach w całym kraju, niektóre całkiem blisko Reykjaviku. Nierzadko mieszkający w mieście rodzice zabierają swe dzieci na rettir, żeby im pokazać element starej tradycji. W ostatnich latach jesienny redyk przyciąga też sporo turystów. Ach – tak by cofnąć się w czasie i móc obejrzeć to z tego miejsca gdzie robiłem tą fotę!


Nieopodal rósł zasiany stosunkowo niedawno świerkowy lasek – rzadkie zjawisko na wyspie. Choć nieopodal znajdował się Þórsmörk – las Thora, ten byłem pewien był znacznie ładniejszy od lasu boga grzmotu.

Spotkałem tam Merlina (Falco columbarius) – zwinnego, niewielkiego sokoła, w Polsce znanego pod nazwą Drzemlik. W locie nie mniej sprytny od kobuza, nierzadko polujący w kilku osobników nawet w gęstych żywopłotach! Co ciekawe gatunek ten zna jedną bardzo ciekawą sztuczkę – naśladuje sposób latania swych ofiar, przez co może się maksymalnie zbliżyć przed bezpośrednim atakiem. Preferuje skowronki i trznadle oraz mniejsze brodźce.

Okolicę tą jako pierwszy zamieszkiwał Sæmundur Mądry, znany z czarnoksięskich praktyk. Podobno nie rzucał cienia, ponieważ cień ukradł mu diabeł, kiedy Sæmundur studiował w paryskiej „Czarnej Szkole”. Czarnoksiężnik ten wszedł w układ ze złodziejem swego cienia – zaproponował swą duszę w zamian za to, że ten przeniesie go na Islandię tak żeby się nie zamoczył. Czart popłynął przez Atlantyk w postaci wielkiej foki z Sæmundurem na grzbiecie. Kiedy jednak byli blisko brzegu sprytny czarownik grzmotnął diabła w głowę modlitewnikiem. A że resztę drogi musiał przepłynąć, oczywiście przemoczony wpław, zachował swą duszę.
My nie mogliśmy się tym pochwalić – gdy dopada nas wędkarski amok, dusza jakby ulatuje z naszych ciał! Liczy się tylko rzut za rzutem, zakręt rzeki za zakrętem, ryba za rybą!

Okolica z pewnością zamieszkana nie tylko przez prastare tradycje ale i duchy, może nawet ogry, elfy i trolle. Na całej wyspie rzekomo żyje ponad 500 upiorów, trolli i innych nieludzkich postaci. Ponad 41% Islandczyków twierdzi, że widziało ducha zmarłej osoby. 53% wierzy w istnienie elfów a 5% społeczeństwa utrzymuje, że elfa widziało choć raz w życiu! Szosy omijają łukiem każde znane elfie wzgórze. Przy głównej ulicy miasteczka Grundarfjörður, między domami nr 82 i 86 stoi skała. Nr 84 zarezerwowany jest dla zamieszkujących ją elfów!
Nad Haidirvatn jedyne trolle jakie widziałem nosiły spodniobuty Simms’a i jeździły Nissanami Terrano II

Umiały też złowić sobie rybkę 😉

Wypuścić ją i chwilę później zapiąć kolejną.


Były też trolle saraceńskie!

I cieszące się autorytetem sędziowskim i to spod Jasnej Góry!

Andrzej z piękną trocią 72cm, która przydymiona świadczyła, że do jeziora dotarła już jakiś czas temu.

Mi udało się nawet złowić niewielkiego łososia – gatunku tego na korbę jednak nawet taki kośbiarz jak ja sam nie uznaje, więc się nie liczy 😉

Zapuściłem się nawet spacerkiem obejrzeć sobie Kerlingadalsę. Rzeka jest prywatna i należy do kilku wędkarzy, którzy wynajmowali nam domek i sprzedali licencje na jezioro. Cena za Haidirvatn bolała ale już 900EUR za dzień łowienia na rzeczce całkowicie przekreślił nasze szanse wystąpienia na tej płynącej, niewielkiej wodzie. Chciałem popatrzeć za co też ludzie mają płacić taką kasę!

Rzeka mimo, że w charakterze całkowicie naturalna była jednak ukształtowana. By spowolnić wędrówkę ryb kilkanaście lat temu koryto zawalono kamlotami i ukształtowano progi z kamieni tworząc kilka beatów. Wyżej, przy drugiej chatce porobiono niedawno koparkami nawet wielkie poole by klienci łowiący kijami dwuręcznymi mogli sobie także pośmigać. Te były już brzydkie, jeszcze nie zabliźnione ale jednak ciągle pełne wielkich ryb. Uwierzycie, bądź nie ale widziałem tam roje (po kilkanaście sztuk) ryb, przypominających tajmienie – były to ogromne, ponad metrowe łososie!

Ryby stały i w warkoczu poniżej ale jeszcze więcej było ich powyżej przeszkód, na spokojniejszej, głębszej wodzie. Pewnie też dlatego, że były już po tarle i pilnowały gniazd tarłowych. Ale ręce mi się trzęsły od samego patrzenia!

Emocje za to było mi dane ugasić przy tarciu ziemniaków. Potem maestro Jan bez flaszki (niegdyś był Jan bez ziemi ale, że naszemu Jasiowi celnicy na lotnisku skonfiskowali butelczynę nieco sparafrazowaliśmy mu nową ksywkę) doprawił jak trzeba i usmażył.

Uwierzcie mi – wyglądały nieźle ale smakowały jeszcze lepiej! Moja mama mi takich nie robiła! 😛

Z duchami Islandii żegnaliśmy się nad wielkim Gullfoss, o którego nie zabudowanie elektrownią niegdyś czynnie walczyli prości Islandczycy, gotowi oddać życie skacząc zeń w odmęty rzeki Hvita.

Szkoda tylko, że tak dużo tam turystów. Przyzwyczajeni jednak jesteśmy do miejsc tylko na naszą wyłączność, miejsc tylko dla odważnych, dla wytrwałych, dla tych co wymyślą, opracują i konsekwentnie osiągną postawione cele.

Zygmuś też jest przyzwyczajony do zdobywania ambitnych celów! 🙂

No ale takie rzeczy to nie dla wszystkich – trzeba mieć to coś!

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Zygmunt Wnuk, Janusz Przetacznik, Andrzej Biernacki, Jan Skrzypczyk, Andrzej Gajewski, Mariusz Aleksandrowicz i Bartek Mikulski.

Islandia początkowo nie wywarła na nas wielkiego wrażenia. Szczególnie wędkarsko nie jest tam tak prosto (szczególnie pod koniec lata). Trzeba się wysilić i wtedy swoje się złowi. Z perspektywy czasu wszyscy zgodnie byśmy tam wrócili. Wrócili by popatrzeć na tęcze pod wodospadami i być może wyłuskać stojące pod nimi trocie. By przejechać się Ring Roadem, omijając przysiadłe na asfalcie fulmary i to w akompaniamencie grającej z głośników genialnej islandzkiej kapeli Mammut.

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Andrzej Biernacki, Andrzej Gajewski, Janusz Przetacznik, Rafał Słowikowski