Podróż na koniec Świata. Ileż razy to czytamy albo słyszymy? Szumne słowa wielu, niekoniecznie podróżników. Rzadziej wędkarzy. Jeszcze rzadziej wędkarskich podróżników. No właśnie – ileż wypraw trzeba odbyć albo gdzie je odbyć i ile mają trwać by móc zasłużyć na miano „podróżnika”? Mamy to w nosie – my jedziemy na koniec świata na ryby!
Ryby z końca świata? Też wiele razy to czytaliśmy/słyszeliśmy. Okazywały się pływać jednak znacznie bliżej, choć też nie blisko. Ale jakby zawitać w okolice Przylądka Horn? Dalej to już tylko Antarktyka a tak długich wierteł do robienia przerębli nie ma więc… ! Może to wędkarski koniec świata? Bez ludzi, dróg, sensownych schronień; zdani na siebie i to co zdołamy sami sobie zapewnić.
Jako, że na tym skalistym przylądku nie ma rzek, od lat przyglądaliśmy się na mapach chilijskiej wyspie Navarino. Oddzielona od kontynentu Kanałem Beagle a od Antarktyki Cieśniną Drake’a. Przy lepszejj pogodzie, z jej południowego krańca oglądać można sobie wyspy Przylądka Horn. Jest to granica dwóch oceanów, gdzie prądy Pacyfiku i Atlantyku ścierają się wraz z kotłującymi tam masami powietrza. Silne wiatry związane z różnicą temperatur pomiędzy Antarktydą i cieplejszym powietrzem średnich szerokości południowych tworzą stały gradient temperatury – Antarktyczny Front Polarny. Dodatkowym elementem jest efekt przyspieszania wiatrów wchodzących do Cieśniny Drake’a między południowymi Andami a górzystym Półwyspem Antarktycznym. To lej stałego przeciągu. Piekło pogodowe tam panujące przez cały rok skutecznie odstrasza żeglarzy a co dopiero wędkarzyków. Śmiałkowie, którzy zdołają uciec wielu niebezpieczeństwom i opłyną ten punkt mogą siebie uważać za żeglarzy poważnego formatu. Czyn ten przynosi im chlubę i satysfakcję. Wszyscy jednak chcą to zrobić najszybciej i najsprawniej jak się da. Bo i po co kusić los? Tylko jednego roku, na początku XXw zatonęły tam 43 żaglowce, a z 15 z nich nie uratował się nikt!
My tam zamieszkaliśmy.

Punktem startu stała się Ushuaia. Argentyńczycy chwalą się, że to miasto położone najdalej na południu nie tylko Ameryki Południowej ale i świata. Oczywiście jest to chwyt marketingowy mający ściągać turystów z całego świata. Dalej na południe jednak leży chociażby Puerto Williams, do którego mieliśmy podążyć.

Ushuaia jednak jest miastem chciałoby się rzec „pełną gębą”, mającym 70 000 mieszkańców (Puerto Williams ledwo ponad 2000 – dziura), mnóstwo barów i restauracji z niemałym centrum pełnym sklepów, muzeów i innych atrakcji turystycznych.

Po nocy w świetnym hostelu „La Posta” musieliśmy wraz z całym majdanem stawić się w porcie i dopełnić wszystkich formalności związanych z transportem i przekraczaniem granicy argentyńsko-chilijskiej.

Gratów nam nie brakowało ale trzeba pamiętać, że czekać nas miało 9 dni w interiorze.

Jak zwykle na początku podróży humory dopisywały. Tak miało zostać do końca, choć ciężkie chwile przed nami.

Już po odprawie celnej.

Czekamy na transport. Niestety pomiędzy Ushuaia a Isla Navarino kursuje tylko 1 (słownie: jeden) mały zodiak, który podczas większej fali nie pływa w ogóle. Dziennie w sezonie zwykł robić maksymalnie 2 kursy. Zapewnienie sobie zatem transportu przy argentyńskich manierach i kompletnie nieprzewidywalnej pogodzie graniczy z cudem.

W końcu! Płyniemy! Niecała godzina do Puerto Navarino.

I już na wyspie, przed domkiem celników chilijskich, skrupulatnie pilnujących nie przewożenia żywności jakiejkolwiek.

Do Puerto Williams czekał nas jeszcze transport autem (70km), jedyną drogą na północy wyspy.

Prawdziwa dziura, zasługująca na miano położonej najdalej na południe.

Nikt nie pilnuje przechadzających się po mieście koni a ich znalezienie właścicielowi pewnie nie zajmuje więcej niż pół godziny.

Jako, że nie wolno nam było zabrać ze sobą z Ushuaia (Argentyna) żadnej żywności, czekały nas jeszcze zakupy.

Dwa tamtejsze sklepy zaopatrzone są dość osobliwie.



Paweł szybko znalazł przyjaciela, szczególnie że ten już pod sklepem pomylił nogawkę moich spodni z przydrożnym drzewkiem! Miało chyba przynieść mi to szczęście.

No i czy te oczy mogą kłamać?

Po uroczym noclegu w bardaszce przypominającej sklepowe skrzynki z owocami skoro świt zostaliśmy przetransportowani do portu w celu zaokrętowania.

Po załadunku wypływamy – ku wielkiej przygodzie.

Nasz antarktyczny statek – Patriota. Dobra łajba – z mesą, elegancką łazienką, kojami i pokładem, z którego rozpościerały się jedne z piękniejszych krajobrazów jakie oglądały nasze oczy.

Z Puerto Williams na wschód wypływaliśmy w pierwszych promieniach wschodzącego słońca.

Chmury w złotej poświacie gnały po niebie niczym konie w galopie.

Pomysłodawca i główny logistyk wyprawy – Mariusz. Nieco zamyślony, jakby nostalgiczny. W końcu realizowało się marzenie, które czekało na ten moment kilka lat!

Daniel – mając Go w składzie wiedzieliśmy, że jeśli tylko są tam ryby, dorwiemy się do ich kropek.

I Paweł – debiutant w wojażach z nami. Cóż to za debiut! Isla Navarino! Nie mógł się doczekać pierwszych łowów. I to Jego zaraźliwe pozytywne podejście do spraw wszelakich!

Chyba więcej czasu rejsu spędziliśmy na pokładzie. Przynajmniej dopóki nie zmarzliśmy.

Dwa słońca

Na rufie

Czarek – też pierwszy raz z nami, choć z Danielem znał się już dobrze z sumowych łowów (kto z Was może pochwalić się ponad dwumetrowym sumkiem?)

Krajobrazy Kanału Beagle, którym niegdyś podróżował sam Darwin. Z resztą Kanał ten zawdzięcza swą nazwę brytyjskiemu HMS Beagle – głównej łajbie ekspedycji Darwina (1831-1836).

Koło ratunkowe naszej łajby.

W mesie było cieplej i przytulniej niż na pokładzie. Wszystko świeciło czystością. Marynarska „żyzń”.

Po drodze mijaliśmy pełno takich „gdaczących” wysepek.

Gdaczących bo zamieszkałych przez kormorany.

Kormoran niebieskooki (Phalacrocorax atriceps albiventer ) – odizolowany od innych podgatunków, często gniazduje między pingwinami bądź albatrosami. Ich przysmakiem są argentyńskie szprotki i inne ryby bentosu.

Nie dziwię się, że krajobrazy te stały się tłem wybitnych opowiadań Francisco Coloane.

Lewa strona – Argentyna, prawa – Chile. Granica ta była sporna przez wiele lat. Spór narastał i w latach osiemdziesiątych XX wieku doprowadził nawet do konfliktu zbrojnego. Zakończył się on przy udziale mediacji papieża Jana Pawła II. 23 stycznia 1984 podpisano a 2 maja 1985 ratyfikowano Traktat o Pokoju i Przyjaźni argentyńsko-chilijskiej.

Jeden z nielicznych portów na wschód od Puerto Navarino. Jak widać – sięga do niego jeszcze droga. Z lewej strony klatki poławiaczy królewskich krabów.

Im dalej, tym brzeg wyspy stawał się coraz bardziej stromy.

Pojawiły się też południowoamerykańskie lwy morskie, in. Uchatki patagońskie czy otarie (Otaria flavescens). Dziś pod ochroną ale do niedawna strzelane na przynętę właśnie na kraby królewskie. Poza kłusowniczymi praktykami rybaków albo hodowców łososi w sadzach jedynym ich wrogiem są rekiny i orki.

Samce potrafią osiągać 300kg wagi, samice – połowę tego.

Spokojne zatoczki pełne były ptaków i chlapiących ryb.

Płynąłem przytulony do komina i trzaskałem kartę za kartą!

Surowy ale jakże piękny krajobraz.


Koniec Kanału Beagle.

Żegluga Kanałem Beagle nawet dziś jest bardzo trudna, głównie z uwagi na zdradliwe podwodne skały.

Wcale się też nie dziwie, że ostatni dzicy Indianie plemienia Yagan postanowili skryć się w lasach tej wyspy. Niestety na marne. Teorie Darwina a co za tym idzie – tępienie „podludzi” doprowadziło do ich całkowitego wytępienia.

Ależ to musiał być widok gdy spośród koron drzew wznosiły się słupy dymu z indiańskich ognisk. Dziś – znacznie smutniejszy choć ciągle urzekający las.


Rybitwa jaskółcza (Sterna hirundinacea) odlatująca z małą makrelką.

Ostatni, jakże bujny las na południe – dalej już tylko lód i śnieg.


Pingwiny magellańskie (Spheniscus magellanicus), potrafią zawędrować stąd nawet do Rio de Janeiro!

Na wodach Kanału Beagle było ich sporo. Co ciekawe – wszystkie pingwiny nigdy nie piją wody. Pobierają ją tylko ze swych ofiar (ryby, mięczaki i skorupiaki). Nadmiar soli w organiźmie wydalają wydzieliną gardłową albo… smarkami. Gruczoł odpowiadający za wytrącenie soli z organizmu jest wysoce efektywny i działa znacznie lepiej niż nerki.

Wydrzyk wielki (Catharacta skua) – główny rozbójnik ptasiego świata tych okolic. Większość pożywienia zdobywa prześladując inne morskie ptaki i zmuszając je do porzucenia zdobyczy. W przypadku większych od siebie ptaków, wydrzyk potrafi chwycić za ogon albo koniec skrzydła i ciągnąc w dół ku morzu nie puszcza aż ofiara napadu wypluje co niosła.

Pływająca kolonia albatrosów.

Albatrosy czarnobrewe (Diomedea melanophris). Ich gniazda to baryłkowate kopce z mułu i trawy wysokie na ok.60cm. Głównym pożywieniem tego gatunku jest kryl, co może tłumaczyć, dlaczego gatunek ten jest w stanie gniazdować co roku, podczas gdy reszta albatrosów, zjadająca mniej pożywne głowonogi gniazduje tylko co dwa lata.

Wysiadywanie jaj tego ptaka trwa 11 tygodni a potem jeszcze pisklęta potrzebują 40 tygodni do wypierzenia się – czyli proces wyprowadzenia młodych trwa właściwie rok! A z własnych obserwacji mogę napisać, że są to ptaki które kochają wolność i wolny lot, zabawę między wielkimi falami kiedy szybują smużąc wodę krańcem skrzydła! Fantastyczny widok!

Puerto Toro – ostatni port i osada ludzka przed najdzikszą częścią wyspy. Główna siedziba poławiaczy krabów królewskich, które jeśli by chcieć jeść świeże najlepiej próbować na początku grudnia. Później okres ochronny jest mocno pilnowany a restauratorzy mocno kontrolowani. Po 15 grudnia wszystkie podawane kraby są mrożone.

Prowiant i reszta gratów już na pokładzie – gotowa do zrzutu na ląd.

Dwóch głównych organizatorów niczym skazańców czekał pierwszy transport na ląd.

Sama radość!

W ujściu Rio Navarino przywitał nas cmentarz wielorybów.

Szybki rekonesans okolicy i poszukiwanie miejsca na obóz pozwoliło przywitać się z mewami południowymi in. dominikańskimi (Larus dominicanus). Normalnie gniazdują zawsze na klifach i skalistych wzgórzach. W ujściu Navarino opiekowały się małymi jednak na kamienistej plaży.

Patriota na raty zrzucał nas na ląd wraz z bambetlami i nie mogę powiedzieć bym szczególnie pałał radością. Okolica była wyjątkowo posępna i ponura a poprzednie 5 tygodni w cudnej Patagonii też dawało się we znaki.

I już – zostawieni na pastwę losu.

W zatoce przywitały nas skaczące delfiny południowe (Lagenorhynchus Australis).

Na brzegu zaś kości wielorybów…

… i martwe, rozkładające się cielska tych oceanicznych olbrzymów.

Taki kręg wieloryba mógł swobodnie służyć za taboret.

Jedyne zaciszne miejsce znajdowało się 20 minut pieszej wycieczki w górę rzeki.

Prowiant i graty nosiliśmy na raty właściwie przez dwa a nawet trzy dni. Premierowego dnia, spacer drwala zaś trwał jakieś 5 godzin! Daliśmy sobie niezły wycisk.


Taka przerwa na odpoczynek była po prostu niezbędna.

Obóz stanął w cieniu lasku, którego plamkę zobaczycie na lewym brzegu nieopodal ujścia rzeki Navarino. Idąc trzy kilometry plażą w prawo, za cyplem znajdowało się ujście kolejnej rzeki – Rio Windhond.

Bagniska i nasz obóz pod laskiem

Osłona drzew miała nas skutecznie chronić przed morderczymi wiatrami do końca pobytu. Tamtego dnia psioczyliśmy strasznie ale później każdy wyraźnie zrozumiał jak dobrym pomysłem było wszystko tachać taki kawał.

Tamtego dnia na ryby zdołała powłóczyć się tylko połowa – i nie było szału. Wypuszczony morski źródlak 52cm Daniela dobrze wróżył. Tak – dobrze czytacie. Na Isla Navarino występuje wędrowna populacja pstrąga źródlanego – coś na wzór steelheadów albo troci wędrownych. Paweł dołowił też potokowego 50-taka i to by było na tyle.

Ależ dobrze było móc posadzić gnaty na czymś i już nic więcej nie tachać. Każdy czuł zbliżające się zakwasy.

Kolejnego dnia jednak wszyscy rozpierzchli się po okolicy z wędkami i nowymi siłami. Ja zacząłem od steelhead’a 55cm.

Na początku odpływu. Pukał, pukał aż w końcu wziął za trzecim przeprowadzeniem.

Tuż przed cyplem odcinającym plażę Navarino od Windhond.

Poważny kręg wieloryba na końcu świata.

Pierwsze spojrzenie na ujście Rio Windhond

Patagońskie osty jak zwykle lubią się czepiać ochraniaczy na buty do brodzenia. Te na Isla Navarino są wyjątkowo i liczne i czepliwe. Jak zauważą wędkarze – system Boa w butach Simmsa strzelił. Zdołał jednak wytrzymać kilka wypraw i związanych z nimi obciążeń. Sznurówek pewnie do tego czasu schodziłbym z trzy pary. Silver tape czasowo uratował sprawę.

Rio Windhond w górze to zupełnie inna rzeka niż ta na plaży.

W jej wodach może czaić się mnóstwo gatunków łososiowatych i rzeczywiście tak jest. Ujście jednak poza rybami wchodzącymi z morza jest wygolone z ryb autochtonicznych. Organizowane ekskluzywne helikopterowe wypady (1500$USD dzień łowienia za osobę!) z Ushuaia swoje jednak robią.

Teren nie należy do łatwych, więc jak ktoś nie ma dobrych podeszw w butach do brodzenia mocno odstaje. Tak rozdzieliliśmy się z Mariuszem i rekonesans w górze rzeki przyszło mi robić w pojedynkę.

Pierwszy sensowny potokowiec 100 metrów w górze od miejsca rozstania z kompanem. Niespełna 60cm. Pierwszy z krańca świata.

Walka była fantastyczna! Ryba wyskoczyła dwa razy po czym zmusiła mnie do biegu w górę i siłowego powstrzymywania by nie weszła pod te zwalone drzewa za mną.

Rio Windhond w pełnej krasie

Gdy zobaczyłem to miejsce, serce aż mocniej mi zabiło. Wąskie gardło skalne, przez które przeciskała się cała rzeka by szybką rynną wlać się w wąską ale głęboką bańkę. Tuż za płanią bobrowy dopływ wpadający od prawej strony.

Zbyt piękne by mogło być prawdziwe? Zbyt piękne i klasyczne by stała tam dobra ryba? Owszem – w Polsce. Ale nie na krańcu świata.

Obrotówkę rzucałem w sam wodospad by szybko po chwili ją zwijać wzdłuż rynny. Ryba wyskoczyła spod samych nóg a walka odbyła się na krótkim dyszlu. O dziwo – dość szybko udało mi się zmęczyć rybę. Było to tym bardziej dziwne, że jej kondycja wydawała się fantastyczna. Myślałem, że to troć.

Po bliższych oględzinach mym oczom ukazały się czerwone kropki. Potok!

To rozumiem – pierwszy dzień łowienia i od razu poprawiam życiowy rekord z 70 na 71cm!

Pstrąg potokowy 71cm z Rio Windhond.

Żyje sobie dalej w tej gardzieli.

To samo miejsce widziane z góry rzeki. Żeby było ciekawiej to chwilę przed złowieniem swojego „kinga”, na wysokości bobrowego dopływu spłoszyłem podobną, jeśli nie większą rybę!

Im wyżej tym Rio Windhond przyspieszała. Niestety ryb, poza drobiazgiem nie było za wiele.

Przełomy zaczęły „gonić” przełomy i miejsc do łowienia było w górze coraz mniej.

Raz po raz udawało się jeszcze coś wyłuskać, jak tego pięćdziesiątaczka.

Zdarzały się też wyjątkowo urodziwe bańki. Niestety puste – zupełnie jakby ktoś przede mną zdążył obłowić co lepsze miejscówki.

Widok, który każdego pstrągarza chwyci za serducho! Toż to prawie jak piękna dziewczyna przeciągająca się nago na łóżku w mojej sypialni!

Ponieważ rzeka powyżej płynęła już tak nieznośnym spadkiem zdecydowałem, że trzeba wracać. Tym bardziej, że teren morderczy a do obozu ładnych kilka godzin drogi. Po drodze było mi dane w końcu spotkać się oko w oko z Agują wielką (Geranoaetus melanoleucus australis). Gatunek ten, który podobnie jak ja wyjątkowo upodobał sobie bukowe lasy Patagonii prowadzi wyjątkowo samotniczy tryb życia. Co ciekawe – unika terenów gdzie potencjalnych ofiar jest wyjątkowo dużo! Woli skupić się na ambitnym polowaniu. Poluje głównie na króliki ale nie pogardzi skunksami i lisami, które z reguły są trzy razy cięższe od tegoż ptasiego łowcy!

Powrót ze środkowego Windhond do ujścia Rio Navarino zabrał mi trzy godziny a w nagrodę czekały tam na mnie trzy steelheady (50,55 i 60cm)!

Tegoż samego dnia na rekonesans w górę Rio Navarino ruszył Daniel z Czarkiem. Rio Navarino okazało się równie piękną rzeką a do tego – znacznie rybniejszą!

Dość szybko tamtego dnia Daniel na przykład złowił na obrotówkę takiego oto samczura 77cm! Miał mieć też drobne czerwone kropki ale sam łowca wątpił by była to jednośrodowiskowa ryba. Od tego czasu ja zacząłem i wątpić w mojego. Ale co tam! Nie są to najważniejsze rzeczy w życiu.

Z dużą liczbą ryb nie było wątpliwości – tu na przykład klasyczny pstrąg potokowy.

A tu oczywisty srebrniak troci.

Okazało się, że wahadłówki są wyraźnie efektywniejsze, zatem Czarek z wynikami niespecjalnie odstawał od Daniela.

Rio Navarino darzyło a najlepsze i najbardziej emocjonujące walki odbywały się z samicami troci wędrownych. Takie dublety nie były rzadkością!

Kolejny srebrniak i zadowolona mina zakapturzonego łowcy.

Rozmiarowo podobna ale to jednak już inna troć.

Nim wrócili na ujście na koncie mieli ponad 20 troci i drugie tyle grubych potokowców!

Im później tym wiatr nabierał na sile. Zaczął też zacinać deszcz a i grad padał przez chwilę.

Piekło Przylądka Horn!

Ognisko pod baldachimem drzew tamtego dnia strzelało iskrami w akompaniamencie wyjątkowych historii z kończącego się dnia.

Towarzystwo kolegów, ciepło i światło ognia a także lampka wina smakowały wybornie. Pierwszy dzień łowienia na Isla Navarino miał się ku końcowi.

Osobiście postanowiłem odpocząć kolejnego dnia podczas gdy koledzy ścigali się gdzieś w górze Rio Navarino.

Bliżej obozu wczorajsze poczynania dały się najwyraźniej rybom we znaki bo dopiero dwie godziny marszu w górę znów było eldorado.

Trociowe samice jak zwykle najwaleczniejsze.

Samce jednak jak zwykle wydawały się ładniejsze.

Duży, obozowy namiot dawał schronienie nie tylko dla połowy grupy i ich gratów ale i naszych zapasów prowiantowych.

A znaleźć w zapasach prowiantu można było na przykład urugwajską polędwicę.

Wraz z rybą z rusztu i…

… lampką całkiem niezłego (w końcu Santa Rita) wina z kartonu, można było urządzić sobie niezłą ucztę.

By nie zapominać o higienie, ku przestrodze powstał totem z czaszki endemicznego bobra coipo.

Po gonitwie po łąkach i bagnach, przewiani sztormowym wiatrem znad Antarktydy wrócili łowcy.

Nieco większy ogień miał skutecznie wygonić chłód z ich kości. Póki się nie skończył, pomagał też w tym rum.

Ileż godzin można patrzeć w płomienie bez najmniejszej odrobiny nudy? Gdy skończą się słowa i nadchodzi cisza tylko wesołe trzaskanie gałązek i taniec ognistych cieni na tle lasu rozmawia z nami w naszych głowach. Mrok wcale nie straszny ale jak ciężko odejść do namiotu. Unoszą się iskry w tańcu ku ciemności a w głowie kotłują się myśli. Intymny taniec, czasem diaboliczny, czasem nieznośnie przypominający chwile, które nigdy nie wrócą, kobiety które odeszły, przyjaciół których już nie ma z nami… Może to dym, może nie ale coś w oczy „gryzie”.

Kolejnego dnia sztorm przycichł. Wzburzone bałwany odpłynęły gdzieś dalej, zostawiając jednak po sobie na brzegu pamiątkę.

W naszych głowach zaś głupawkę.


W ujściu Rio Windhond Ernest złowił swojego upragnionego steelheada (60cm) ale niestety ustawienia aparatu do cykania ogniska w nocy spieprzyły sprawę. Ja spieprzyłem! Sorry Ernest.

Wracając podczas odpływu nie mogłem oprzeć się pokusie…

… nazbierania muli.

Nie było ich mało ale ich zbieranie to jednak żmudna robota.

W drodze powrotnej, w ujściu Navarino Ernest jakby bojąc się o ilość omułków (i słusznie) zadbał jeszcze o robalosy na kolacje. Ich mięso jest o niebo lepsze od troci czy pstrągów. Z ciekawostek – gdy je oprawiałem w żołądku znalazłem tysiące kiełży i kraby, było też 5 dużych krewetek. Wskazówka dla puszkarzy.

Mi niestety robalo uparły się tylko przynęty odprowadzać ale za to jak przystało na specjalistę… wymowne 69.

Wszędzie dobrze ale w domu najlepiej! No właśnie – dom! Szósty tydzień w Patagonii przewrócił w głowie i dom się wyprowadził z Polski razem ze mną, na Isla Navarino!

Chwila gotowania i małże pięknie się otworzyły. Pomny mojej kulinarnej przygody z Mongolii wiedziałem, że nie może być za długo.

Wraz z Ernestem wyłuskaliśmy co trzeba.

Mariusz wcześniej zadbał o czosnek na masełku.

Do tego trochę orzeszków fistaszkowych i… Niebo w gębie!

Dogadzanie podniebieniom w jadalni na końcu świata – w jedynym zacisznym miejscu chyba tej całej wyspy, należało do rytuałów najwyższego sortu.

Chyba każdemu też pojawiła się myśl w głowie o zdobyciu tej góry. Dokonać tego jednak miał samotnie Mariusz.

Tegoż dnia w obozie została nas czwórka, jako że Czarek z Danielem ruszyli na Lago Navarino, z którego Rio Navarino wypływa około 10km w górę od naszego obozu. 10km w linii prostej! Nie da się łowiąc zrobić tej odległości jednego dnia. Ruszyli z namiotem.

Niedaleko powyżej obozu Daniel złowił naprawdę zachęcającego potokowego buldoga.

A powyżej połączenia Navarino z bezimiennym dopływem przed rozlewiskiem pięknego źródlaka.

Czarek zaś dopadł srebrniaka troci, co było dziwne bo powyżej połączenia właściwie tych ryb nie było. Zupełnie jakby się pchały tylko w sąsiedni dopływ.

To zaś jedna z najczęściej tam spotykanych ryb – poważny, ciemny potokowiec, z wyraźnymi czerwonymi kropami.

I kolejny – nie za gruby ale za to dobrze powyżej 60cm

Podążając dalej w górę Rio Navarino

I cel podróży – Lago Navarino. Wg przewodnika turystycznego z Puerto Williams nie ma szans dostać się do tego jeziora z ujścia Navarino. A jednak gdzie diabeł nie może tam Polaka pośle.

Lago Navarino widziane z góry.

W Lago Navarino ma się sporą szansę zmierzenia z nieźle wybarwionymi tęczakami.

A na końcu tęczy…

… zwykło się łowić takie ciemne potoki.

Obóz z dala od bazy.

Kolejnego dnia wyraźnie się wylampiło, co nie miało przy tej ilości ryb znaczącego wpływu na brania.

Rzeka ze swymi szepczącymi nurtami jednak zawsze bliższa sercu niż wielka falująca woda.


Ależ tam mieszkają potokowce!

Rio Navarino okazało się całkiem przystępne w odkrytym terenie. Z satelitarnych mapek wygląda to zupełnie inaczej.

Kolejny dobry samiec potokowca.

Herbaciana woda barwi ryby w niej pływające wyjątkowo intensywnie.

Aż przypomina mi się kultowy film „Bo zawsze gdzieś płynie jakaś rzeka”.

No i jak tu mieć inny pomysł na życie niż jeżdżenie w takie miejsca na pstrągi? Tej babie przynajmniej nie odbije 😉

Navarino jak piękna tak i szczodra! Bayan-goł z końca świata.

Podróż wzdłuż rzeki wiązała się także z pokonywaniem takich starorzeczy i bobrowych spiętrzeń.

Spojrzenie na rozlewisko z góry rzeki.

I wpadający z lewej strony bezimienny dopływ Rio Navarino

Podróż ta zabrała trzy dni i doprawdy wymagała wiele wysiłku i samozaparcia.

Dzień po tym jak Czarek z Danielem ruszyli na Lago Navarino reszta grupy udała się w kierunku Lago Windhond, z którego Rio Windhond wypływa. Analogiczna sytuacja, nieznacznie większy dystans i oczywiście pogoda ta sama.

Przystanek co godzinę mocno poprawiał nastroje – tym bardziej, że był to dzień Walentynek! Na szczęście obyło się bez amorów. Ale na wszelki wypadek – nogi umyłem 😉

Można się spocić.

Paweł na tle zatoki, do której wpadają obie nasze rzeki.

Nad jednym z jeziorek po drodze, wskazanych przez przewodnika w Puerto Williams jako atrakcyjne łowisko pstrągów. Niestety wpuścił nas na minę. No cóż – kij mu w oko. Szybka analiza mapy, gdyż jak widać na załączonym obrazku, niektórzy byli bliscy zejścia;) Rzeźbiliśmy straszne kręgi w zbożu idąc do celu. Powrót miał się okazać znacznie prostszy i szybszy.

No i łowienie już u celu podróży – w Lago Windhond, nieopodal wypływu rzeki.

Tuż za Mariuszem wypływ rzeki a na prawo nasz mobilny obóz z małymi namiotami.

Tylko salmowe woblery są w stanie skusić superrzadkiego endemita tego zakątku świata.

Tymbardziej cenny, że przetrwał inwazję pstrągów, które przecież nie występowały tu naturalnie.

Ciekawe czy jeszcze żyje?

Wypływ Rio Windhond z jeziora okazał się być istnym źródlakowiskiem.

Wieczorny deszcz utrudnił rozpalenie ognia ale koniec końców pełen sukces. Można było się nawet wysuszyć.


Kolejnego dnia znów męczyliśmy wypływ rzeki z jeziora.

Źródlaków przerzuciliśmy tam całą masę.




Aż w końcu wybraliśmy się na rozlewisko, kilka kilometrów poniżej jeziora.

Kabanem aż tam pachniało! Niestety natknęliśmy się na ślady wędkarzy. Docierają tam pieszo aż z Puerto Williams. Trecking zabiera im 5 dni. Może też z takiego powodu pierwszego dnia miałem na Windhond stosunkowo słabe wyniki. Ten tęczak z górnej Windhond mimo, że ładny nie zaimponował mi za bardzo.

Kropy za to miał imponujące.

Ernest na Windhond powyżej rozlewiska.


Odprowadził dwa razy aż w końcu na Salmo Executora zażarł jak trzeba. 56cm

Samiec źródlaka w godowej szacie.

Ależ rzeka na tym odcinku różniła się od przełomowego, kilka kilometrów niżej, odwiedzonego kilka dni wcześniej.

Patagońskie maliny, przypominające malinę moroszkę.

Podobnie też smakowały i dawały tyleż radości co słodkości w ustach.


Normalnie człowiek chodził tam po miękkim podłożu, zapadającym się nierzadko do pół łydki. Bardzo męczące. Takie zielone łaty, widoczne już z daleka były twarde jak beton.

Były to zwarte kępy skalniaków. Na Ziemi Ognistej rosną w formie kopców, w które kopiąc można połamać sobie palce u stopy.

Wysoka skarpka niemalże gwarantowała rybę.

Ernest z potokowcem 53cm

Zagórz rządzi!

Tak wracał do swego królestwa.

Kilkaset metrów poniżej Lago Windhond


Dobre miejsce na odpoczynek, papierosa i rozmowę.

I znów w wypływie Rio Windhond z jeziora.

Ernest dłubał tam wyjątkowo pięknie ubarwione samce pstrągów źródlanych.

Nawet ja złowiłem 50-taka. Niestety samicę a te jak widać były znacznie gorzej ubarwione.

Wydawało się, że wszystkie pstrągi w miejscówce zostały dawno przekłute ale Salmo Executor zadziwił nawet nas samych. Spinningowy dublet.

Ależ piękna ryba!

Moja oczywiście mniejsza.

Oczywiście – Executor


Ten biedak skończył na ognisku.

Staramy się praktykować catch&release ale czasem by mieć energię trzeba zjeść i rybę. Na wyjazdach szczególnie.

Stary sposób – na patyku.

Namiot Ernesta i Pawła na tle lasu karłowatych buków. Reklamówka Quechua.

Powrót z Lago Windhond zajął nam jedynie 5 godzin – połowę czasu, który kosztował nas by dotrzeć w tamtą stronę.

Kolejnego dnia postanowiłem skoro świt odwiedzić bańkę mojego „kinga”. Ciągle pamiętałem o spłoszonej tam wcześniej rybie. Kondycja przez minione dni tak urosła, że zadziwiałem samego siebie. Dymałem sobie plażą, gapiąc się na okolicę. Ależ świat jest piękny! O ile zdrowie pozwoli nigdy już nie zrezygnuję z gonitwy za jego pięknem!

W świętym spokoju mogłem też skupić się na fotografowaniu miejscowej awifauny. Na zdjęciu bardzo towarzyskie starzykowce południowe (Curaeus curaeus).

Trzęsiogon (Cinclodes fuscus) – spotykany tylko nad brzegami akwenów i cieków, jako że żywi się bezkręgowcami wodnymi zbieranymi z powierzchni wody bądź z przybrzeżnych kamieni i plaż.

Sieweczki południowoamerykańskie (Zonibyx modestus)

Magelanki skalne (Chloephaga hybrida) – te prawdopodobnie nie migrują, nawet zimą tworzą populację osiadłą. Kaczki te są wybitnie roślinożerne. Chodzą wzdłuż kamienistych plaż, poszukując wyrzuconych przez fale lub odkrytych odpływem wodorostów. Na Navarino pożywienia mają wbród. Białe samce wyraźnie odcinają się od otoczenia ale samice często znacznie trudniej dostrzec.

Na Windhond poszedłem jak po swoje. Kilka dni wcześniej pod jedną z plażystych skarp spadły mi dwa srebrniaki, potem widziałem tam spławiające się ryby, Ernest złowił steelhead’a. Nie byłem mocno zdziwiony gdy poczułem pobicie. Ten zakręt po prostu jest zawsze ich przystankiem. Świetna walka dała mi tą samicę troci 70cm.


Chwilę później mniejszą – 50cm.

Woda na Windhond po deszczach nieznacznie urosła. Było to jednak poważną przeszkodą podczas przechodzenia przez rzekę. Musiałem zatem obejść kawał drogi szerokim łukiem nim znów poczułem szybsze bicie serca na ten widok.

Siedziałem na trawie i patrząc na to miejsce, wypalałem je sobie w pamięci i sercu. Nie musiałem nic złowić i… nie złowiłem. Mimo pełnej ostrożności w podejściu i obławianiu miejscówki woda była jakby martwa.

Wracając do ujścia spotkałem parę przeuroczych karakar czarnobrzuchych (Caracara plancus) – te i inne z Navarino są nieco inaczej ubarwione. Mniej kontrastowe upierzenie jest wyraźnie bardziej popielate niż u ptaków tego gatunku z północy.

Grzechotały i klekotały sobie zadziornie charakterystycznie odrzucając do tyłu swe głowy – w końcu lato nastraja je ku amorom.

Gdy pozwoliły dość blisko podejść, sfilmować się i sfotografować odleciały. Miałem je spotkać kilka dni później nad środkową Navarino. Grzechotały sobie w najlepsze dalej.

Na wschód od ujścia Rio Navarino dostrzec można było samotną chatkę. Z dala wyglądała na opuszczoną ale mimo pomysłów jej odwiedzenia nigdy tego żeśmy się nie dowiedzieli. Dawała jednak odrobinę komfortu psychicznego, że gdy w końcu porwie nam namioty to kilka kilometrów dalej znajdziemy schronienie.

Samica magelanki skalnej.

Samiczka patagońskiego czarnuszka (Lessonia rufa)- bardzo typowa dla Falklandów i Przylądka Horn.

Wyrzucone przez oceaniczne fale resztki kraba królewskiego. Amerykańscy biolodzy od niedawna obserwują masowy pochód tych skorupiaków w stronę Półwyspu Antarktycznego, którego wody z roku na rok się ocieplają. Teraz kraby stwierdziły, że nie jest już dla nich za zimno i z uporem maszerują w kierunku miejsca obfitującego w małże, jeżowce i wężowidła, które nie spodziewając się podobnej inwazji nie zdołały wykształcić żadnych mechanizmów obronnych. Miliony lat ewolucji w izolacji i brak zagrozenia ze strony drapieżników sprzyjały różnorodności gatunków, dzięki czemu dno morskie przypomina tam morską dżunglę – stół bankietowy dla krabów. Choć naukowcy już kilka lat temu przewidywali inwazję krabów, spodziewali się, że nastąpi ona prawdopodobnie dopiero za pół wieku! Tempo zmian jest zatrważające. Tylko chilijscy poławiacze krabów zacierają ręce bo połowy mają coraz bardziej obfite!

Ostrygojad magellański (Haematopus leucopodus) – ptaki tego gatunku uwielbiają patrolować plaże podczas łowów na różnego rodzaju wężowidła. Wciągają je niczym spagetti.

Wodorosty wyrzucone przez ocean. Co ciekawe – te bulwy więziły powietrze, które pod wodą trzyma długie na kilkadziesiąt metrów łodygi w orientacji pionowej. W sklepie w Puerto Williams sprzedaje się ususzone liście w celach konsumpcyjnych. Nam nie przyszło do głowy próbować je pichcić ale deptanie tych pękających z trzaskiem bulw nęciło niczym przebijanie pęcherzyków w folii.

Gdy ja uganiałem się z obiektywem za ptaszkami Ernest z Mariuszem ruszyli w górę Rio Navarino. Tam dopiero mieli dzień! Co będę pisał, skoro wcale „nie miałem ochoty słuchać o ich wycieruchach”! 😛 Popatrzcie – wszystkie ryby zostały złowione na rozlewisku bądź powyżej:




Potokowiec marzeń!







Ryby stały wszędzie! Startowały w kilka do jednej przynęty.






Źródlaki zdarzały się znacznie rzadziej niż na Windhond.








O Jezu!


To był „dzień luja”!



Ostrygojad magellański w swym żywiole.

Paweł wyczaił gdzie zatrzymują się świeże trocie wpływające do Rio Navarino. Dwieście metrów powyżej przystanku steelheadów.

Łowił je tam jak z karabinu.

W dzień odpoczynku Daniel wyłuskał w ujściu Navarino sporo robalosów. Normalnie niespecjalnie żerowały ale tamtego dnia żarły wszystko co im podrzucił!

Dnia kolejnego zgarnął Czarka i wzbudzając podziw w reszcie grupy, ruszyli na Lago Windhond. To się nazywa – nie odpuszczanie do końca. Tym bardziej, że pogoda znów się schrzaniła – porywisty wiatr z deszczem na zmianę z gradem.

Why drive when You can glide?

Maliny w skalniakach mogły oznaczać tylko jedno – dotarli.

Windhond to domena właśnie takich źródlaków.

Ostatni mobilny nocleg poza bazowym obozem.

Na rozlewisku poniżej jeziora Windhond, Daniel wytropił dziewicze łowisko. Zaczęła się muchowa rzeźnia!



Nie zazdroszczę im tego powrotu i tego obchodzenia tej skały. Pamiętam jak wyć mi się chciało w tamtym miejscu, bo myślałem, że da się obejść wodą.

Człowiek podczas tych przemarszy nie raz padał na pysk.

Kolejny dzień – kolejny spacer. Znów na rozlewisko Rio Navarino.

Mariusz z Ernestem wydarli kontynuować łowy tam gdzie skończyli dzień wcześniej. Nie mieli tam gorzej. My z Pawłem poprawialiśmy wodę po nich z dnia poprzedniego i po kilkukrotnych wizytach Daniela. Ryby były znacznie mniej ufne.

Od początku jednak się działo.

Oczywiście – wszystkie ryby wracały do wody.

Czemu z zainteresowaniem przyglądał się patagoński zimorodek. Ba – kilka razy nawet walił w mojego woblera!

W dzikim, naturalnym rozlewisku aż roiło się od ryb!

Zimorodki mają tam doprawdy raj.

Przekrzykiwały się jeden przez drugiego.

Rybaczek obrożny (Megaceryle torquata) – żywi się nie tylko rybami ale i większymi owadami, jajami a nawet pisklętami mniejszych ptaków!

To samczyk. Samice nie stroszą tak charakterystycznie czupurka na głowie.

Ależ ta Rio Navarino jest piękna!

Paweł szedł po mnie i trzaskał rybę za rybą! Nieźle to o mnie świadczyło.

W samym połączeniu jednej rzeki z drugą znalazł niewielki warkocz nurtu, w którym haratał pstrąga za pstrągiem a nawet trocie.


To był ostatni dzień naszych łowów. Postanowiliśmy skrócić nasz pobyt na południu Isla Navarino z obawy o pogodę i ogólne zmęczenie warunkami na bagnie. Odkąd zaczęło intensywniej padać, namioty permanentnie stały w wodzie. Wyskakiwaliśmy ze spodnio butów bezpośrednio w śpiwory, ze śpiworów zaś od razu w wodery. Niemal zgniliśmy. Sand flies’y, które pojawiały się tylko gdy cichł wiatr skutecznie dobijały nasze zmaltrowane ciągłymi przemarszami ciała i umysły. Decyzja była wspólna i mam wrażenie – wszystkim przyniosła znaczną dawkę ulgi. Telefon satelitarny okazał się niezbędny i bardzo pomógł. Bez niego czekałyby nas jeszcze dwa dni łowów więcej. A tych mieliśmy dość.

Niestety kolejnego dnia znów nastał sztorm a kapitan jednostki, która miała nas odebrać uparł się nie odpowiadać na telefony. Bateria się kończyła, wicher szalał i nie wiedzieliśmy co jest grane – czy w ogóle pływają w taką pogodę?! A jeśli nie, to czy sztorm przejdzie byśmy w ogóle zdążyli wrócic do Ushuaia na samolot do Europy? Sytuacja była dość nerwowa. Rozpaliliśmy ogień i by było widać zdala gdzie czekamy i by mieć zajęcie dokładając drwa do ognia.

Na wszelki wypadek po zniesieniu gratów i resztek prowiantu ustaliliśmy system dwugodzinnych wacht na plaży. Reszta w tym czasie grzała się pod drzewami w zaciszu dawnego obozu.

Podczas wacht na plaży wcale nie było tak źle. Było nawet lepiej niż pod drzewami.

Makłowicz?! Gotowanie na końcu świata – wersja hardcore!

W końcu był też czas na sesję zdjęciową z osobliwościami plaży w ujściu Rio Navarino. Daniel przy dawnym ogonie wieloryba.

Nie wiedząc kiedy i czemu – na nasz widok zaczęły zlatywać się kondory.

Siadały na plaży, chyba w oczekiwaniu aż wyzioniemy ducha. Nic z tego!


Nim nastała ciemność, żaru z ogniska mieliśmy tyle że wiedzieliśmy iż rano nie trzeba będzie ognia rozpalać na nowo. Stara, jaskrawa bojka zgubiona przez poławiaczy krabów (oznaczała zatopioną klatkę) powędrowała na prowizoryczny maszt.

Tak przywitaliśmy jedną z piękniejszych, choć też bardziej nerwowych nocy w naszym życiu.

Sztorm jakby nieco cichł co pomogło podjąć decyzję o obozowaniu na plaży. Rosnące napięcie jednak nie pozwalało na beztroski sen. Może dlatego wyjątkowo długo grzaliśmy się przy ogniu.

Mariusz w Patagonii zawsze na niebie znajdzie Krzyż Południa.

Noc należała do wybitnie rozgwieżdżonych. Była po prostu CUDOWNA!

Pod tym parkietem, pełnym tańczących gwiazd było nam dane usypiać. Idąc do tego namiotu, czułem się wyjątkowo uprzywilejowanym. Ależ mamy piękny pomysł na te nasze podróże!

Pierwszą wachtę od godziny 7:00 miałem mieć ja z Mariuszem. Nigdy nie zapomnę Jego krzyku o 7:22 – „Płynie!”. Cóż za piękny widok na horyzoncie!

Natychmiast do roznieconego już dobrze ogniska poleciały mokre glony i słup białego dymu wystrzelił w niebo! Kilkukrotnie darłem się do śpiochów w namiotach, którzy najwyraźniej myśleli, że jaja sobie robimy.

Pożegnanie z Rio Navarino

Ponton kursował kilka razy by na pokład Patriota dostarczyć komplet grupy i jej bagaży.

Patriota na tle Przylądka Horn.

Wracamy! Oczywiście sztorm dnia poprzedniego był możliwy do żeglugi taką jednostką ale nie dawał szans na podjęcie nas z plaży. A nieodbieranie naszych telefonów? Hm… Ameryka Południowa!

Jaime w mesie wyciągnął 12-letniego Ballantines’a. Było co oblewać!

„Za życie!”

Powrót świętowaliśmy po chwili winem, piwem i dalej łychą. Duża radość! Udało się!

Siedzieliśmy w mesie do póki nie wyciągnęło z niej nas stado delfinów na horyzoncie. Było ich z 40!

Wyspy na wysokości Puerto Toro znów witały nas widokiem rozleniwionych uchatek patagońskich.


No i znów te strome brzegi Kanału Beagle.


Najpiękniejsze Nothofagusy (buki patagońskie) rosną właśnie na stokach Isla Navarino.


Jeden ze zdobywców po dobiciu do Puerto Williams – Paweł.

Po pierwszej od ponad tygodnia kąpieli udaliśmy się na poszukiwanie restauracji. Poleciało Lomo a la Pobre.

Paweł z Ernestem przy tablicach miasta.


A po kolacji – pora na odpoczynek. Poza radością, że udało się wrócić do cywilizacji były i momenty nostalgii, że to już koniec. Niektórzy z powrotów cieszą się… tak sobie 😛

Ostatni dzień w Puerto Williams po imprezowej nocy (podobnie jak na Bali, tam też uparli się wszyscy tańczyć salsę!) pozwolił na ponowne odwiedziny w Klubie Marynarki Wojennej Chile.

Przed klubem znajdują się maszty z flagami wszystkich krajów, których naukowe stacje znaleźć można w Antarktyce.

Jest też flaga Polski! W końcu mamy swoją stację na Wyspie Króla Jerzego w archipelagu Szetlandów Południowych. Nazwana na cześć Henryka Arctowskiego funkcjonuje tam od 26 lutego 1977r.

W klubie znaleźć można mnóstwo bander pochodzących z rejsów opływających Przylądek Horn. Chyba najwięcej jest polskich! Patrząc na to byliśmy aż dumni. Świadczy to tylko o wysokim poziomie polskiego żeglarstwa.


Jak widać, zbyt dużo klientów nie ma, bo i w końcu zbyt dużo śmiałków nie porywa się na Przylądek Horn! Podczas rozmowy wyszło na jaw, że nie tylko ja pochodzę z marynarskiej rodziny. I mój i Mariusza dziadek byli żeglarzami! Siedząc tam na końcu świata, po latach przypomniałem sobie zapach mojego dziadka. Myślę, że by nie uwierzył że Jego wnuk zawędruje w takie miejsce w celu łowienia ryb. Myślę, że przodkowie każdego z nas popukaliby się w czoło. Chwilę później może spojrzeliby z podziwem, poklepali po ramieniu i wiem, że powiedzieliby „Dobrze. Bardzo dobrze!”

W wyprawie udział wzięli (od lewej):
Rafał Słowikowski, Cezary Nogalski, Mariusz Aleksandrowicz, Paweł Jaskulski, Ernest Nowak i Daniel Celeda.

Opracowanie i tekst: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Daniel Celeda, Paweł Jaskulski, Cezary Nogalski, Ernest Nowak i Rafał Słowikowski