Kiedy mitologiczna Matka Mórz – Sassuma Arnaa się złości, nadchodzi sztorm. Zwierzęta – ryby, foki, wieloryby, morsy i niedźwiedzie polarne chronią się we wzburzonych wodach albo śnieżnej zamieci. Inuiccy myśliwi i rybacy próbują wtedy boginię uspokoić dobrymi czynami albo ruszają do szamana. Ten ma Ją udobruchać odprawiając rytuał.
Inuicka legenda głosi, że kiedy była młodą dziewczyną, uciekła od swojego męża – króla mew- pół człowieka, pół bielika. Ojciec, który miał pomóc jej w ucieczce małą łódką, przestraszony pogarszającą się pogodą, w końcu wyrzucił ją za burtę. Ta próbowała się ratować łapiąc za burtę i o mały włos by ją wywróciła. Kochany tatuś chlasnął dziewczynę nożem po dłoni a pierwszy ucięty palec zamienił się w wieloryby. Że nie pomogło to chlastał dalej i tak powstały foki, morsy, potem niedźwiedzie polarne i w końcu ryby. Odtąd włada morskim żywiołem a zwierzęta z jej uciętych palców nie raz chronią, nie raz plączą się we włosach podwodnej bogini. Tylko szaman jest w stanie Ją udobruchać. W głębokim transie jego duch schodzi w morskie głębiny; rozczesując Jej włosy uwalniając zwierzęta. Sama Sassuma nie jest w stanie tego zrobić dłonią bez palców. Dopiero wtedy wracają dostatnie dni, pełne upolowanej zwierzyny i złowionych ryb.
Poniekąd tak było z nami. Po wylądowaniu w Kopenhadze, okazało się że nasze docelowe lotnisko w Sisimiut z uwagi na panujący sztorm zostało zamknięte. Niewiarygodne ale na miejsce mieliśmy dotrzeć 5 dni później! Czekały nas 4 noce w Kopenhadze, 1 w Nuuk by w końcu dotrzeć do celu. 5 dni kibla w XXIw!!! Wyglądało to na absurd Navorskiego z Krakozji, który utknął na terminalu w Nowym Jorku. Ale bez emocji i z perspektywy czasu łatwo to wytłumaczyć. W pierwszy dzień sztorm i Sisimiut zamknięte; kolejnego dnia brak połączeń; kolejnego pełne obłożenie dwóch małych samolocików; kolejnego znów brak połączeń; kolejnego z uwagi na obłożenie dostarczono nas tylko do Nuuk; by po nocy w stolicy Grenlandii w końcu dolecieć nie bez końca przygód do upragnionego Sisimiut. Lecieliśmy wydaje się na gorsze zadupia ale czegoś takiego nie przeżyliśmy nigdy. Dobrze, że wyjazd był zaplanowany na dwa tygodnie łowienia; ciągle zostawało 9 dni by się odkuć.
Dobrze, że wykłóciliśmy się chociaż o dobry hotel w centrum i pełne wyżywienie. Potem mogliśmy beztrosko jeździć na morskie trocie na wyspę Fyn…
Albo na trocie w jednej z lokalnych rzek…
Albo podziwiać architekturę Kopenhagi…
Tudzież próbować zrozumieć duńską filozofię hygge…🥸
I oczywiście dobrze nawodnić się przed wyprawą w jednym z najlepszych na świecie browarów. Tym bardziej, że potrafiło zaschnąć w gardle🤪
Carslberg sprzedawany w Polsce nie ma nic wspólnego z tym w Kopenhadze. Korzystaliśmy…
Po kilku dniach w końcu wylądowaliśmy w stolicy Grenlandii – Nuuk.
Na Grenlandii warto dbać o zdrową perystaltykę jelit. Lepiej w sytuacji krytycznej nie musieć pytać gdzie toaleta!👻
Jakże grenlandzka współczesna architektura odbiega od tego do czego zdołała nas przyzwyczaić ładna Kopenhaga.
Jedyne skrzyżowanie ze światłami na całej Grenlandii!
Jedynie typowe dla Grenlandii kolorowe domki dodawały wdzięku miejskiemu krajobrazowi pochmurnego tego dnia Nuuk.
Bloki dalej od starego nabrzeża przypominały betonowe stwory mające zepchnąć kolorowe domeczki wkrótce do morza. Jak długo Grenlandia zachowa jeszcze swojego ducha? Nie mam pojęcia🤷🏻♂️
A że był już późny wieczór to pora była pomyśleć o kolacji!😋
Znaleźliśmy z Dawidem bardzo przyjemny lokal, gdzie postanowiliśmy na chwilkę, tudzież chwil kilka przycupnąć😉
A że na starym nabrzeżu dorsze pływały dosłownie wszędzie…
Kuba z Mirasem miast pić piwo, polecieli do domku po sprzęt i łowili praktycznie do rana. Białe noce wkrótce miały pomóc nam nadrobić zaległości uzbierane podczas kibla w Kopenhadze. Dorsze brały tak samo dobrze na streamery jak i na blachy, tudzież gumy. Zabawa na całego!
Po nie stawieniu się na umówioną godzinę naszego taksówkarza, bieganiu po mieście i próbie złapania innego transportu skoro świt, w końcu szczęśliwie dotarliśmy na lotnisko, odprawiliśmy się i wsadzili nas w Dash’a – 8
Na wycieczkach szkolnych, największe rozrabiaki zawsze zajmowały ostatni rząd autokaru. Z tego się nie wyrasta!🤓
W końcu!
Sisimiut przywitało nas deszczykiem i… złą wiadomością. Zginęła torba Kuby!🤦🏻♂️
W porcie zatrzymaliśmy się na chwilę, jako że trwały mistrzostwa grenlandzkich kajakarzy.
A że my chłopki roztropki to dwa razy nie trzeba nam mówić, jak można w czymś pomóc. Byle by kobity wiedziały czego chcą!👻
Zawody odbywały się w tradycyjnych, lekkich kajakach, powleczonych płótnem.
Stroje też były tradycyjne. Żadne pianki, czy suche skafandry. Focza skóra!
Brrrrr…
Śniadanie zjedliśmy w jednym z tradycyjnych, kolorowych domków – u naszego przewodnika.
Odwrócona górna żuchwa morsa
W każdym tradycyjnym, grenlandzkim domu znajdują się takie rzeczy, a pośród nich – tupilaq’i – artefakty mające chronić domowników (albo pogrążać wrogów! Z tym drugim ostrożnie, bo jak przeciwnik dysponował potężniejszym tupilaq’iem groziło to śmiercią).
Baculum morsów, czyli ich kości prącia. Przynajmniej od tej zimnej wody im się nie kurczy👻🤪
Po śniadaniu ruszyliśmy na małą wycieczkę do sąsiedniej doliny za miastem. Grenlandczycy trzymają tam 1200 psów zaprzęgowych. W mieście się psów nie trzyma z uwagi na hałas. Kakofonia wyć, ujadań i jazgotu. Kosmos! Latem karmione są co 3 dni; zimą codziennie. Najczęściej dostają focze mięso, dopiero w ostateczności suchą karmę.
Odzież używana do przejażdżek na saniach.
Wydaje się, że wszyscy psi mieszkańcy doliny tylko czekają na zimę. Czas biegnie tam naprawdę wolno…
Zabudowa Sisimiut wyraźnie mniej skażona gangreną betonozy niż w Nuuk. Generalnie klimat grenlandzki znacznie łatwiej udziela się w Sisimiut niż w Narsarsuaq, które było mi dane odwiedzić trzynaście lat wcześniej.
W lobby lokalnego hoteliku.
Po nocy, kiedy to deszcz nie ustał ani na minutę w końcu dotarliśmy do portu.
Załadowaliśmy nasze torby do dwóch łodzi, zaskoczeni znaleziskiem w innej.
Foka była i nadal jest głównym zwierzęciem łownym w Arktyce, ponieważ jej mięso, tłuszcz, skóry i kości zaspokajają podstawowe potrzeby dnia codziennego lokalnych społeczności. Dlatego foka zajmuje szczególne miejsce w kulturze, tożsamości i światopoglądzie Inuitów. Wraz z duńską kolonizacją, polowanie na foki stało się również kluczowym elementem handlu kolonialnego, który je skomercjalizował i czerpał zyski z atrakcyjnych na rynku europejskim skór i tłuszczu. Tłuszcz foczy sprzedawano w Europie jako olej do lamp i produkcji mydła, aż do końca XX wieku, kiedy tłuszcz został zastąpiony olejami mineralnymi. Sprzedaż skór foczych na rynku międzynarodowym trwała przez cały okres kolonialny i do dziś stanowi istotne źródło dochodów myśliwych.
W końcu przebrani w ciepłe skafandry ruszamy ku prawdziwej i nowej przygodzie.
Po drodze mamy sposobność podziwiania stad fok.
Te wiedzą czym grozi bliskie spotkanie z człowiekiem. Z uwagi na swój tłuszcz, trafione kulą nie toną, jest ich dużo więc nie dziwię się, że ich mięso służy m.in. jako karma dla psów zaprzęgowych.
Najczęściej obserwowanym przez nas gatunkiem fok była lodofoka grenlandzka (Pagophilus groenlandicus). Od 1750 roku masowo zabijana w celach komercyjnych. Nowo narodzone foki ginęły z powodu cennego, pięknego, białego futra. W XIX w. zabijano rocznie 600 tyś. fok, w latach 70. XX w. w ciągu roku ginęło około 3 mln osobników! Aby powstrzymać tę rzeź, rząd Kanady wprowadził ograniczenia, pozwalając na upolowanie do 150 tyś. zwierząt rocznie. Dzięki wysiłkom dużych organizacji międzynarodowych zajmujących się ochroną przyrody i presji opinii publicznej w 1987 roku zamknięto wiele rynków zbytu na futra małych fok. W 1988 roku w Kanadzie wprowadzono zakaz polowania na młode zwierzęta. Obecnie ta sama restrykcja dotyczy i Grenlandii.
Przerwa na kawkę…
I rura!
Koło południa ledwo wyczuwalny wiaterek zaczął rozpraszać niską zasłonę chmur
Po kilku godzinach docieramy prawie do celu. Dokładnie do skał, kilkaset metrów przed rzeką.
Póki co – trzy duże torby. Czwartą, Kubusiową Air Greenland miał dostarczyć nam w to miejsce kolejnego dnia!🤯 Jeszcze wtedy nie wierzyłem, ale rzeczywiście tak zrobił. Precedens! Można? Można!💪
Pożegnanie z przewodnikiem. Widzimy się za tydzień🫡
Kocham te spacery drwala, kiedy to człowiek tapla się w błocie tachając cały bagaż na własnym grzbiecie a pot zalewa czoło😆
Zatrzymała nas rzeka.
Ta nie była szeroka. Na pierwszy rzut oka wręcz za mała! Weryfikacja pierwszych wrażeń wkrótce miała nastąpić. Jeszcze tylko się przeprawić, rozbić obóz i będziemy rozkładać wędki!💪
Rozbiliśmy się w przemiłym i spokojnym sąsiedztwie!😅 Nieopodal samotnego grobu.
Ktoś miał wkrótce przeżywać swoje najlepsze chwile w życiu, podczas gdy komuś innemu skończył się czas.
Ktoś wyciągnął coś czym można było uczcić nasze pojawienie w tym czasie i w tym miejscu.
Rzeka nic sobie z czasu nie robi
Również z każdą chwilą poprawiała się widoczność. Rzeka niosła sporo wody, jednak wkrótce jej poziom miał zacząć spadać i miała się zacząć czyścić, choć przejrzystość była i tak jak najbardziej łowna.
Chmury też odsłoniły pobliską górę przypominającą kształtem nieco Głowę Cukru z Rio de Janeiro. Dookoła kwitła lokalna odmiana wierzbownicy (Chamaenerion latifolium), postrzegana jako narodowy kwiat Grenlandii. W Arktyce roślina ta dostarcza cennych składników odżywczych Inuitom, którzy jedzą jej liście na surowo, gotowane z tłuszczem lub zalewane jak herbata; kwiaty i owoce spożywa się na surowo, a także jako sałatkę do posiłków z tłuszczem fok i morsów. Liście i pędy w smaku przypominają szpinak.
Rzeka, która przez najbliższe dni miała dostarczać nam wody pitnej, pożywienia i rozrywki wypływa z jeziorka. Niestety po minionych ulewnych deszczach jego kraniec zanieczyszczały skrajnie brudne strumienie. Miało to niemały wpływ na przejrzystość rzeki. Liczyliśmy na kryształ a do kryształu było daleko.
Pierwszą rybę wyjazdu złowił Kuba, który na cel obrał sobie ujście rzeki do morza. Z miejsca nie zszedł dopóki nie złowił ponad 20 podobnych palii.
Z Dawidem ruszyliśmy w górę, skupiając się na spowolnieniach na ogół rwącej rzeki.
Ja na spinning
Dawid na muchę
Generalnie spinning wkrótce miał się okazać znacznie skuteczniejszy, ale dublety możliwe były tylko na muchówce💪
Ryby były najczęściej wysrebrzone, bądź blade. Do pokolorowania szaty godowej potrzebowały jeszcze kilku tygodni w słodkiej wodzie. Celowaliśmy i trafiliśmy bez pudła w początek ciągu.
Ryby srebrne w porównaniu do kolorowych są znacznie mniej wybredne i jak tylko podrzuca się właściwą przynętę po prostu biorą w pierwszym rzucie. Potem w drugim. Też w trzecim… czwartym… piątym…
…szóstym… i trzydziestym! Tego dnia nakręceni byliśmy strasznie, ale wkrótce mieliśmy sobie przypomnieć to uczucie znane z dawnych lat z Mongolii albo z Kamczatki. To po prostu nieodgadnione i nie do ogarnięcia – „za dużo ryb!”
Skupiliśmy się na przesuwaniu w górę rzeki i przerzucaniu kolejnych palii.
Pool’e były wypełnione rybą po brzegi! Za kilka dni mieliśmy inaczej do nich podchodzić…
Z pewnością istoty z wędkami w dłoni były zaskoczeniem dla poświerek szponiastych (Calcarius lapponicus). Na zdjęciu samczyk w szacie godowej z charakterystyczną brązową plamką na kołnierzyku.
Do jeziora doszliśmy wzdłuż góry. Dron nie po raz pierwszy pomógł zlokalizować wypływ rzeki z jeziora. Idąc doń mijaliśmy olbrzymie skupiska cierników.
Na wypływie znaleźliśmy prawdziwe eldorado!
Jeszcze wtedy tego nie wiedziałem, ale w trzech rzutach pod rząd miałem złowić swoje dwie największe ryby wyjazdu.
Tą palię 67cm
Świetna ryba!
Kolejna 65cm była już chudsza. Wystarczyło rybom podrzucać obrotówkę z pomarańczowym akcentem. W moim przypadku najlepszą okazał się Mepps Flying-C
Dawid improwizował przewiązując mnóstwo much
Palie są bardzo silnym przeciwnikiem. Pamiętam jak trzynaście lat wcześniej straciłem kilka urwanych ryb pod rząd by w końcu „przewinąć się” na żyłkę 0,30mm i podobnie teraz – nie miała być to przesada.
Dawid praktycznie nie ruszał się z miejsca. Wyciągał rybę za rybą!
Sceneria była tak piękna, że aż zapierało dech! Lodowce spływały z okolicznych gór zasilając naszą rzekę lodowymi strumieniami. To miejsce było niemożliwe do znudzenia.
Łowienie tego dnia jednak nie pozwalało na beztroską kontemplację i szczegółowe zapamiętywanie detali krajobrazu.
Srebrne palie odpalały się na kiju jak torpedy albo rakiety woda-powietrze. Świetni przeciwnicy!💪
Mirek złowił nawet ciemną, już ładnie wybarwioną rybę! Zdarza się…
Dawid od początku był sfiksowany (i wcale mnie to nie dziwiło) na łowienie palii na smużące pianki. Niestety nie działały. Ale po kilku braniach zdołał w końcu coś na nie złowić.
💪👏
Kuba, którego wodery miały dotrzeć razem z torbą następnego dnia łowił na lekko i na pożyczoną wędkę. Ba – miał tej nocy nawet spać w cudzym namiocie!👻 Od jakiegoś czasu uważamy, że bez względu na limity bagażowe i inne ograniczenia, co jak co ale każdy powinien mieć odrobinę prywatnej przestrzeni i spać w swoim, osobnym namiocie.
Na większości zdjęć muszki skasowałem bo mi po prostu psuły kadr. Prawda jednak jest taka, że gdy nie wiało było źle. Meszki było w ch…😶🌫️
Paczcie to! Ale seria! Rzut po rzucie!🤯
Palia nie jest łatwa do trzymania do zdjęcia.
Fly fishing u stóp lodowca
Jak się umie to nie sztuka. Choć na Grenlandii szczerze mówiąc – nie trzeba umieć. Temperament ryb nie wymaga więcej niż minimum warsztatu wędkarskiego. Mimo wszystko dobrze było się znaleźć tam w towarzystwie wytrawnych wędkarzy. Ich warsztat + potencjał łowiska pozwolił odkryć co znaczy wędkarski bezsens.
Zdjęcia ku pamięci.
Dawid łowy na wypływie rzeki z jeziora zakończył tamtego dnia dwiema ciemniejszymi rybami
Choć do jaskrawej szaty godowej jeszcze było im daleko.
Do obozu maszerowaliśmy zbierając zrzucone poroża reniferów, które mieliśmy użyć jako stojaki na wędki i suszarki do skarpet.
Mirek z Kubą postanowili wracać rzeką by obrzucać jeszcze kilka jamek.
A tych poniżej jeziora, jak widać nie brakowało.
Pomysł na poroża mieli taki sam😅
Jedna z chyba 40 palii złowionych przez Mirka tamtego dnia w tym jednym miejscu!🤯
Rzeka tego dnia miała się wyraźniej oczyścić, by kolejnego doszła do niej zawiesina spłukiwana do jeziora w górze od lodowców i strąciła ją na nowo. Na szczęście nie za bardzo i kto wie czy przez to brania ryb nie były śmielsze🤔
Jak dobrze po długim przemarszu być w końcu na miejscu, zalać tabletkę z magnezem zimną wodą, zalać liofa wrzątkiem i raz dwa złowić coś w ujściu by…
… wrzucić co nieco na patelnię. Palia wędrowna wśród szefów kuchni uchodzi za najsmaczniejszą łososiowatą rybę świata. I może coś w tym nawet jest🤔 Może…
Kolejnego dnia mieliśmy plan na daleki spacer, na najdalsze jezioro, ukryte za górą.
Tego dnia mieliśmy już dość. Pozostało podziwianie jak zachodzące słońce ciepłem koloruje lodowce.
Uczta dla oczu i pełen odlot dla baniaka🫠
Kwitnące rozchodniki i bagno jako jedne z nielicznych rzeczy miały nam przypominać, że lato w pełni w tej lodowej dolinie.
Nowy dzień. Nowe wyzwania. Przed naszą trójką (Kuba został w obozie by odebrać umówioną torbę, którą wcześniej zgubił Air Greenland) kilkanaście kilometrów niełatwym terenem w jedną stronę. Dobrze, ze od połowy dystansu zaczynały się za wododziałem jeziorka wyglądające na warte do obłowienia. Ryby były ale bardzo drobne.
Głównym celem było to ogromne jezioro a dokładnie rzeczka łącząca je ze znacznie mniejszym, wcześniejszym i jej ujście do jeziora dużego.
Cel wędrówki
Dron nie pierwszy raz miał pomóc w rekonesansie. Z powietrza wszystko wyglądało bardzo obiecująco.
Wcale nie na szypocie ale w połowie ostatniego połączenia jeziorek się zaczęło. Początkowo skromnie.
Z każdym kolejnym rzutem miało być już tylko lepiej!
Palie były kompletnie inaczej ubarwione i jak się później dowiedzieliśmy – była to ich zamknięta, jeziorowa populacja.
Miały zacząć się i dublety…
I triplety!😎 Nie miałem innego pomysłu jak miałbym sfotografować całą naszą trójkę z rybami.
Żółciutka…
Chłopaki mieli więcej szczęścia albo po prostu lepszy warsztat.
Chwile, które będziemy pamiętać do końca swoich dni! Mimo zmagań z rzeczywistością lotniskową dotarliśmy nad rzekę, którą znalazł Dawid, potem rekonesans internetowy i logistyczny. Nowy pomysł nabrał realny kształt. W końcu daleka droga i… nagroda! To dla takich chwil bawimy się w wędkarską globtroterkę💪
Nikt nie wpadł na tak poroniony pomysł by zabijać tak piękne ryby i tachać je tyle kilometrów do obozu. Dołączyły z powrotem do stada.
Stado było skupione w jednym miejscu i nim przestało reagować na podrzucane przynęty (w tym muchy) obserwowałem je jeszcze z drona jak stoją w jakże cudownej ilości (na oko z 50-70 ryb jedna przy drugiej).
To była ostatnia jaką udało się skusić
Kolory takie, że Marcel Koźlik miałby co robić i to z jaką weną😇
Portret czegoś tak pięknego, że na chwilę zapomnieliśmy o żalu, który dzień wcześniej pojawił się w naszych serduchach. Żalu do samego Stwórcy! Jak mógł stworzyć tak piękne miejsce i zaćpać je aż taką ilością ryb!👻
Mimo, że noce na kole podbiegunowym białe, nie chciało się nam czekać aż wystraszone stado się uspokoi i zaczną znowu brać. Widzieliśmy je ale były już kompletnie niełowne. Zatem wróciliśmy na nasz wododział, do jeziora gdzie dzień wcześniej tak połowiliśmy, tam przerzuciliśmy kolejne kilkadziesiąt ryb i ruszyliśmy dalej, w dół rzeki, w kierunku obozu.
Co rusz, niedbale obrzucając co ciekawsze miejscówki.
Co ciekawe, nawet wpatrując się w toń rzeki niespecjalnie się tam widziało stojące ryby. Było ich jednak naćpane!
Jedna z ciemniejszych…
I tak jak przerzucanie kolejnych ryb potrafiło się znudzić, tak sceneria przenigdy!🤩 To, że coś takiego istnieje tylko z podziału Gondwany, kolejnych wypiętrzeń wynikających z wędrówek lodowców, erozji skalnej i ewolucji flory i fauny nie mieściło mi się w głowie. By coś takiego powstało musi wynikać to z tchnienia boskiej istoty! A w tym wszystkim my – cholerni szczęściarze, a ponoć tylko pył na wietrze.
Móc tam być i smakować tego wszystkiego to doprawdy wielki, odczuwalny w każdej chwili i mocno narzucający się naszej świadomości przywilej.
Jeden z wielu, które sami sobie wymyśliliśmy i dzięki determinacji osiągnęliśmy. Oczywiście, jak to zwykle bywa przerósł nasze wszelkie oczekiwania.
I za to tamtego dnia, a właściwie w środku tamtej nocy się w końcu napiliśmy – za szczęście i za życie! No i za torbę, która się odnalazła i została dostarczona do samego obozu!💪
Najlepsze blaszki po całym dniu wirującej roboty miały się tamtej nocy nasłuchać jeszcze sporo głupot i śmiechu. Niby taka flaszka na czterech piratów to nic, no ale jeśli znajdzie się kolejna…👻
Nauczeni doświadczeniem wiemy, że na tego typu wyprawach posiadanie takiego materiałowego wiadra jest po protu niezbędne!🫵
Nim zerwał się wiatr zaobserwowaliśmy we fiordzie, nieopodal ujścia naszej rzeczki grasujące stado fok! Ciąg palii z całą pewnością jest bardzo ważną częścią ich rocznego cyklu.
Jedna z palii stojących w ujściu.
W ujściu też znaleźliśmy skałę z wyraźnie rysującymi się tugtupitami – bardzo rzadkimi minerałami, występującymi właśnie na Grenlandii. Zostały odkryte dopiero w 1957r!
Bardziej ucieszył nas dorsz, który podpłynął podczas przypływu.
Kawałek dalej od rzeki, dokładnie ze skałek, gdzie nas zostawiły łódki udało się dołowić jeszcze dwa kolejne.
Były tam i palie👻
Tego dnia jakże dobitnie poznaliśmy różnicę między świeżą, usmażoną palią (w której jak pisałem szefowie kuchni, podobnie jak krytycy kulinarni są wręcz zakochani!) a świeżym, usmażonym, zwykłym dorszem. Z całym szacunkiem ale palia niegodna dorszowi ciżemki wiązać!
300g mąki
100g wegety
1 torebka pieprzu cytrynowego,
1 torebka papryki słodkiej
Żadnej soli, bo ta jest w wegecie. Wszystko dokładnie wymieszać (wegeta straci swój jadowity, sztuczny posmak) i w tym panierować rybę i wolno smażyć na sporej ilości oleju. Do tak usmażonej ryby można użyć słodko-pikantnego sosu chilli i będzie odlooot! Co najmniej taki jak z Akunem do Dubaju.👻🤪
Tak wyglądają szczęśliwi i najedzeni ludzie.
A tak ci, których czas już się skończył😰
Kiedy reszta w spokoju trawiła na dole kolację, Kuba ruszył na szczyt „Głowy cukru”. Z tymi, których czas minął szybciej pogada się w takich miejscach niż na dole…
Po drodze spotkał dzikie reny (Rangifer tarandus), które latem szukają wyżej wytchnienia od owadów. Ich populację na Grenlandii ocenia się na 150 tyś. zwierząt i dzięki częstym polowaniom liczba ta jest stabilna i utrzymuje się w normie.
Po takim wysiłku owsianka z liofilizowanymi owocami zalana rozpuszczonym mlekiem z proszku robi robotę💪
Nie ma to jak rozpocząć nowy dzień miętówką z pomarańczą i mango od Herbapolu! Bajka😋 Na Grenlandii, w bezwietrzny dzień da się pić tylko tak😅 Kwestia przyzwyczajenia. Po trzech dniach dostawania szału z meszkami, każdy kolejny jest już ok😅
A po śniadaniu a piać od nowa😅
Z Dawidem ruszyliśmy do jeziora, w górę na wypływ.
Z much, chodziła tam głównie daleka nimfa
Mi oczywiście pomarańczowe obrotówki.
Ileż więcej harmonii bez idioty pozującego z rybą w kadrze👻
Nadzieja dla rzeki. Młode palie po wykluciu, nim spłyną do morza żyją w słodkiej wodzie 4-6 lat!
Miras, nieopodal wypływu rzeki z jeziorka łowi dwa piękne i ciemne samce palii.
Na jego ulubionym pool’u
Bez sensu łowienie i bez sensu tu moja pisanina😅
W końcu spotkany Kuba, który szedł rzeką pod prąd zdradził nam ciekawą obserwację – do rzeki dopiero co weszło mnóstwo świeżej ryby, koncentruje się wcale nie w poolach a na odcinkach z najszybszą wodą.
To było prawdziwe gamę change!
Ryby kotłowały się w najmniejszych pocketach, wykrocikach i cieniach prądowych. Brały jednak z głównego nurtu!
Fight był tam fantastyczny!
A srebrniaki te jakby nic sobie nie robiły z rwącego naporu wody. Odjeżdżały z hamulca pod prąd nawet w tych najburzliwszych miejscach!
Potrafiły robić cuda! Mega, mega silne ryby!
Portret z podwodnym surferem ekstremalnym team’u Red Bull’a👻
Dawid z kolejnym dostawcą ostrej jazdy!🐎
Wędki tego dnia zdecydowanie zapracowały na odpoczynek. Każdy złowił na pewno ponad 100 ryb!😎😅
Pamiątkowe zdjęcie globtroterów z doliny lodowców.
Liofilizowaną żywność pamiętałem z Islandii i Laponii jako smaczniejszą. Albo moje kubki smakowe stały się wybredniejsze albo to żarcie ciut pogorszyło. Tak czy inaczej chętnie ubogacaliśmy liofilizowane posiłki smażoną rybką. Na Grenlandii spokojnie można się przestawić na dietę wybitnie rybną. I to śmiem twierdzić jak komunista – bez najmniejszego znaczenia dla nieprzebranych zasobów grenlandzkiej ichtiofauny.
Tarp pozwalał zrzucić spodniobuty bez obawy, że opadnie na nich wilgoć z ochładzającego się wieczorem powietrza. Przed deszczem mieliśmy się pod nim chronić tylko jednego dnia.
Poza często spotykanymi krukami, które w mitologii eskimoskiej są mocno związane z początkiem świata widywaliśmy i bieliki.
Bielik właśnie miał być mężem samej Sassumy Arnyy. Gdy ta od niego uciekła podmuchem skrzydeł wywołał morski sztorm, podczas którego miała wypaść z ojcowskiej łodzi a potem stracić palce. Zatem to poniekąd jemu zawdzięczamy stworzenie grenlandzkich zwierząt a w tym palii, zwanej z grenlandzkiego „eqaluk”.
W fiordzie ciągle grasujące foki
Nowy dzień – znów palie trzeba przerzucać😅 Ciężko jest lekko żyć🤪
Palie w jeziorku nie chciały specjalnie współpracować a i jakoś tak zapał opuścił mnie i Dawida. Zatem dość szybko wróciliśmy do obozu na magnezik, tudzież multiwitaminkę i sprawdzenie co słychać w ujściu rzeczki.
A słychać jak zwykle!
A teraz wyobraźcie sobie jak w tym wlewie do morza stoi 300-400 ryb. Biorą niemal w każdym rzucie. Niemal, bo dość często na haku goszczą kępy mchu spłukanego do rzeki podczas ulewnych deszczy tydzień temu. Ryby nie biorą przynęt z zielskiem na haku. Ale tylko to je powstrzymuje. Po godzinie-półtora brania ustają…
Więcej! Brania ustają i ryby znikają! Jak na pstryk – całe stado, które mieliśmy pod nogami się władowało do rzeki! Nie widzieliśmy żadnych skoków, żadnych grzbietów na tych szypotach. Palie gładko i z łatwością wpłynęły nic sobie nie robiąc z naporu wody. To ich żywioł!
Wystarczyło pognać za nimi i przesuwając się wraz ze stadem wyciągać rybę za rybą!
Do znudzenia, zniechęcenia, niemal… obrzydzenia!🤯
Tak oto gościła nas ta osobliwa dolina lodowców.
Delegatura wybrała się na mały trip.
Kuba z Mirkiem postanowili dotrzeć do lodowców.
Skalnice gronkowe (Saxifraga paniculata)
Rogownica alpejska (Cerastium alpinum)
Im bardziej błękitny, tym starszy. Lód w pokrywie lodowej Grenlandii może mieć 110 000 lat! Lądolód grenlandzki to druga największa pokrywa lodowa po oceanie arktycznym. Gdyby cała objętość lądolodu grenlandzkiego (2 850 000 km³) uległa stopieniu, doprowadziłoby to do ogólnoświatowego wzrostu poziomu morza o 7,2 m!🤯 Polskę na przykład zalałoby aż do Grudziądza!😬
To tu rodzą się strumienie zasilające naszą rzekę.
No właśnie! Kiedy byliśmy w obozie, przez moment poziom wody w rzece znacznie spadł🤪
Nie było tam za ciepło😅
Zrzutki w lodowym krysztale przypominały w świetle złoto.
Zachęceni chłopcy ruszyli z ciekawości wyżej aż dotarli do…
A że pogoda była taka piękna i od kilku dni w sumie nie było okazji na kąpiel, grzechem było nie skorzystać!
Tylko, że później przy sikaniu lupa i pęseta były niezbędne!🤪
Grenlandia nie jest dla miękiszonów!😎
W sam raz do drineczka🙃
Wracali jak bohaterzy!💪😎
Nisko zawieszone przed północą słońce wspaniale zaczęło kolorować ciepłem dolinę a w niej nasz obóz.
Takie solarne ładowarki są w tego typu podróżach niezbędne. Szczególnie jak się dużo foci i lata dronem☝️
Jednocześnie chmury, które się pojawiły nad górami wróżyły rychłą zmianę pogody.
Dobre namioty i wodoodporne torby to kolejny must have na tego typu wyprawach.
Wrócili głodni jak wilki. Nie ma się co dziwić, że wparowali w liofilizaty jak dziki w żołędzie!👻
Czy smakowało? Ba!🥸
Najlepsze naszym zdaniem od Lyo to od lat bigos a w tym roku chicken tikka masala💪
Potem deserek podany na kręgu wieloryba😋
„Jutro, jak będzie pogoda, na lodowiec idziesz Ty!”👻
Jeszcze herbatka przed snem… Co by rano walczyć przed opuszczeniem śpiwora z własnym pęcherzem👻
Wraz z godziną duchów spektakl światła zaczął się na dobre!
Najbardziej magiczna noc ze wszystkich😍
Obudziliśmy się w zupełnie innej rzeczywistości!
No a w fiordzie pojawiło się coś, co wyglądało jak UFO! Sześciopokładowy, 77-metrowy luksusowy jacht ekspedycyjny. Można go wynająć za 630 tys. USD za tydzień, by móc popływać na tych wodach albo w Patagonii; Jego właściciel – rosyjski bankier Oleg Tinkov zapłacił stoczni za ten jacht 110mln USD!
Panie i Panowie… La Datcha!
https://www.youtube.com/watch?v=48X2HUEvvm0&t=62s
Musicie to zobaczyć! Kosmos! Co prawda chcieli nas zaprosić na śniadanie ale podziękowaliśmy – niczego lepszego od naszego dorsza w panierce przecież by nam nie podali a i jakoś tak żal byłoby zdradzić „nasz śmietnik”!😝🤡 A☝️ I chcieli fajki od Dawida za kilka godzin w jacuzzi ale usłyszeli „dałbym, ale sam mam mało”👻🤪
Poza tym przyjechaliśmy tu by ryby łowić a nie jakieś skuterki wodne uskuteczniać 💩
Woda mocno urosła i wpakowało się mnóstwo ryby! Palii było (o zgrozo!) jeszcze więcej! Rzeka pękała od niej w szwach!
Dzięki Garminowskiemu inReach’owi skontaktowaliśmy się z naszym przewoźnikiem i umówiliśmy przerzutkę na inną rzekę dobę szybciej. Ileż można obławiać te same poole i bystrza?😅
Jak zwykle stawił się punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, o 2 w nocy – musiał być przypływ by zdołał podjąć nas z umówionego miejsca na skałach, gdzie wcześniej przenieśliśmy torby ze zgnojonymi, mokrymi namiotami😬
Po godzinie dotarliśmy na miejsce. Pomogliśmy nowo poznanemu Grenlandczykowi o imieniu Anas znieść i zwodować łódkę, za co przyniósł termos gorącej kawy. Wypiliśmy flaszkę rumu i padliśmy w rozstawionych, wcześniej wysuszonych palnikami Jetboil’a i MSR reactor’a namiotach.
Ranek przywitał nas kompletną zmianą aury.
Nie ma co, po kiblu w Kopenhadze wyczerpaliśmy limit pecha.
Krajobraz z lodowcowej doliny zmienił się w coś takiego. Krzywdy nie było. Tym bardziej, że Kuba, który wstał pierwszy, myjąc zęby zobaczył we fiordzie pełno patrolujących toń dorszy!
Na takie nowiny wyprysnęliśmy ze śpiworów jak oparzeni!
No ale nie dla dorszy zakładaliśmy ten obóz! Kilometr od obozu było najbliższe jeziorko, przez które przepływała nieznana nam rzeka. Wiadomo, że pełna palii🤓
Ryby miały być mniejsze ale za to bardziej kolorowe. Ależ zabiło mi serce jak zobaczyłem pierwszą – oliwkowogrzbietą z pomarańczowym brzuchem i białymi porcelankami na krawędzi płetw😍
Ale rzeczywiście – wielkość pozostawiała wiele do życzenia.
Choć „średniaczki” też były!
Rzeka była czystsza i jakby mniej temperamentna. Płynęła mniej karkołomnie i co rusz przelewała się przez bardzo fajne poole przypominające jeziorka.
Tego dnia palii złowiliśmy niewiele (pewnie po kilkanaście na głowę). Chyba zmęczenie powoli dawało się we znaki.
Coraz częściej się zatrzymywaliśmy by pokontemplować i poobserwować ryby, które w tej rzece były zdecydowanie łatwiejsze do wypatrzenia.
Z resztą nie tylko ryby były łatwiejsze do obserwacji.
Rzekę ledwo liznęliśmy. Wróciliśmy na dorsze i nieco nas poniosło!😅
Po pięciu ubitych dorszach reszta odzyskiwała wolność.
Zabawy było co nie miara!
Bywały i większe. Dorsze – nie dość, że fantastycznie ubogaciły dietę to jeszcze urozmaiciły nasze monotematyczne paliowe łowy.
Królem polowania na dorsze został Dawid, wyciągając fantastycznej długości kapustę!🤡
Choć Miras jeszcze przed północą złowił świetną, właściwie idealną rybę!😮
Do palii wróciliśmy kolejnego dnia z muchówkami
I po tym jak Dawid odkrył, że najlepiej chodzi ciężka, sporych rozmiarów brązka ze złotą główką, zabawa zaczęła się na dobre!
Jakże cudnie się prezentują w swoim naturalnym środowisku🤩
60-tek być nie miało. A były🙃
Nie wyobrażacie sobie ile widzieliśmy tam pływających jak w akwarium ryb!🤩
I tak jak poprzednia rzeka płynęła przez terytorium bielików, tak i ta płynęła przez sąsiednie inne. Ich terytorium może mierzyć 60-400km²
Tu bielik w całkowicie dorosłej szacie upierzenia. Spójrzcie na te szpony. To nimi łapie dorsze i palie!
Pobawił się nieco w akrobacje i poleciał. Codziennie przynosiliśmy do obozu znalezione lotki i sterówki dorosłych bielików. Kto wie – może znaleziona biała sterówka w zbiorze u Dawida pochodzi od tegoż właśnie osobnika!
Przywykłem, że ptaki jak szamani albo choć dobre omeny wyczarowują dla nas od lat na wyprawach najpiękniejsze ryby. Jak nie kondory w Patagonii, hoacyny w Amazonii to właśnie bieliki w Mongolii albo tu – na Grenlandii. Najpiękniejsza, złowiona przeze mnie palia podczas holu wyglądała tak. Zupełnie jakby wpłynęła w świetliste zielsko i je wyrwała🥰
Kolory miała kosmiczne! Wiem gdzie pływają piękniejsze ale to temat na inną wyprawę🙃
Trzymana w dłoniach prezentowała się jakby płonęła żywym ogniem!
No i zawdzięczam jej jeden z piękniejszych, rybich portretów jakie było mi dane poczynić.
Kto wie – może za dwa lata spotkamy się ponownie👻
Mirek jako zagorzały spinningista, skupił się na morzu. Tym bardziej, że z pudełka wygrzebał najlepsze gumy – radiatory Honky Lures od Marka Honkisza, które ryby wręcz wyczarowywały!
Reszta buszowała na rzece
Buszowała albo się opalała👻
Ta jakże przypominała kamczackiego golca
Im wyżej tym ryby znajdowaliśmy w coraz bardziej zaskakujących miejscach. Ich popęd potrafił je zagnać naprawdę wysoko. To trochę jak nastolatka, który dopiero odkrył masturbację! Wystarczyło im wody na głębokość kilku złożonych numerów Playboy’a👻
Najdalej dotarliśmy do tego jeziora. Niestety na wypływie działo się niewiele a na jego drugi koniec już nie mieliśmy ochoty dymać. Może kiedyś😅
Kuba skupił się na pierwszym większym pool’u niżej.
I dobrze zrobił bo przerzucił tam około pół setki ryb!
Ja wyciągnąłem raptem kilka.
Dawid upodobał sobie inną miejscówkę.
Albo bardziej – najskoczniejsze palie upodobały sobie Dawida🤓
Jak dobrze było po tak świetnym dniu spotkać się w komplecie w obozie. Tymbardziej, że Miras jak magik – wyciągnął zimne piwko dosłownie z kapelusza!😛
Kolejny dzień miał być ostatnim dniem łowów. Kto się nie poddał ten połowił wyśmienicie!
Dawid (kto wie? Może dzięki bielikowej sterówce?!) złowił jakże piękne palisko!💪
Ciemne i kolorowe 67cm!
Tak wielkich ryb nie miało na tej rzece być! Brawo! Tanio skóry nie sprzedaliśmy💪
Właściwie – chłopaki tanio skóry nie sprzedali. Ja zostałem w obozie i czytałem książki, z krótką przerwą na złowienie i przygotowanie obiadu…
Na same zdjęcia ślina mi cieknie! Wspomnienie tamtego smaku ryje beret!
Późnym wieczorem zaczęło się dopiero wielkie smażenie i wielkie żarcie! Ostatnia noc w plenerze🤯
Zdołałem jeszcze tylko się przejść po okolicznych pagórkach by posłuchać nawoływań nurów na jeziorze…
I popatrzeć na zachód słońca wraz z trudnymi do zidentyfikowania rozchodnikami…
…i gruszyczką większą (Pyrola grandiflora)
Kolejnego poranka przypłynął po nas guide.
Najpierw torby, potem my.
Spłynęliśmy do Sisimiut, wyładowaliśmy bagaże na otwartego pick-upa i wróciliśmy na łódź, by zatankować…
Przed nami whale safari – czyli safari na wieloryby!👏
Opuszczona wioska. Takich miejsc na Grenlandii nie brakuje. Po prostu z czasem ludzie w dużej mierze wyemigrowali więc dalsze utrzymywanie przez państwo takich miejsc stało się nieopłacalne.
Po dwóch godzinach pływania, zmarznięci na kość w końcu najpierw usłyszeliśmy, potem zobaczyliśmy finwala (Balaenoptera physalus).
Cechą charakterystyczną tego wieloryba jest niesymetryczne ubarwienie żuchwy: warga żuchwy po lewej stronie jest ciemnoszara, warga po prawej stronie jest biała. Fiszbin biały. Ponieważ niektóre osobniki tego gatunku mogą żyć 140 lat, wielce prawdopodobne, że ten pamięta świat sprzed I Wojny Światowej! Cud że przeżył te wszystkie polowania harpunników.
Jak określił nasz przewodnik, to „szczęśliwe psy”. Nieuwiązane na łańcuchach, jak w dolinie za Sisimiut, lecz wywiezione na niewielkie, surowe wysepki. Dokarmia je się rzadziej ale biegają wolno; piją deszczówkę z kałuż; polują na kraby i ptaki😬 Twardziele!
Lodofoki grenlandzkie (Pagophilus groenlandicus) średnio nas interesowały.
Tu dobrze widać, jak gatunek ten jest ubarwiony.
No i w końcu! To co zaraz mieliśmy doświadczyć przekraczało wszelkie wyobrażenie!
Wpłynęliśmy na wody, gdzie wokół nas pływało ok 25 humbaków!
Humbaki, in. długopłetwce oceaniczne (Megaptera novaeangliae) osiągają 17m długości i mogą ważyć 45 ton!
Pobierają pokarm tylko latem, czyli właśnie wszystkie żerowały. Podczas zimy odżywiają się rezerwami tłuszczu, który chroni je także przed utratą ciepła. W lecie humbaki przebywają w wodach polarnych. Na zimę migrują do cieplejszych wód tropikalnych i subtropikalnych, by przejść gody i urodzić młode. Rocznie mogą przepłynąć do 25 tysięcy kilometrów!
Ich oddechy w postaci charakterystycznych „pufnięć” było słychać co kilka sekund. Lepiej trafić nie mogliśmy! Gatunek ten słynie z z wydawania wyjątkowych pieśni, niskich złożonych dźwięków, słyszalnych na przestrzeni setek kilometrów, trwających około 10–25 minut. Hipotezy naukowe mówią szybciej o ustalaniu hierarchii między samcami niż zwracaniu uwagi samic (coś jak rykowisko u jeleni), udowodniono też, że niskie głośne dźwięki są często używane podczas polowania, służąc do dezorientowania ryb! A w humbakowym menu znaleźć się mogą m.in. czerniaki, dorsze i łososie, zatem palie pewnie też.
Nie bały się. Potrafiły nawet podpłynąć i z zaciekawieniem krążyć i się przyglądać naszej łódeczce. Zachowując się tam fundowały nam prawdziwe wzruszenie! Fantastycznie można było to obserwować okiem drona. Doświadczony przewodnik zapewniał, że jesteśmy bezpieczni o ile będziemy przemieszczać się wolno albo wcale. Wieloryby po prostu muszą cały czas wiedzieć gdzie jesteśmy. Jakbyśmy poruszali się szybko, je zaskakując to mogłyby nas wywrócić. Ponoć takie wypadki się na Grenlandii zdarzają i o czym się słyszy, w innych częściach świata też.
Co kilka wynurzeń w celu zaczerpnięcia powietrza nurkowały na dłużej i znacznie głębiej, zawsze wtedy pokazując ogon.
I pionowo w dół😮
Nowo narodzone młode są długości głowy swojej matki (ok 6m i ważą prawie 2 tony). Wielorybiątko przychodzi na świat ogonem do przodu. Taki poród zmniejsza niebezpieczeństwo dostania się wody do płuc noworodka. Tuż po porodzie płetwy maleństwa są miękkie co utrudnia sprawne pływanie. Z tego też powodu matka musi pomóc młodemu wypłynąć na powierzchnię, by zaczerpnęło pierwszy oddech. Noworodki dobrze słyszą i widzą. Matka opiekuje się swoim potomstwem. Młode karmione są mlekiem przez około sześć miesięcy, po czym przez kolejne pół roku opieki odżywiają się same. Mleko humbaka jest koloru różowego o zawartości tłuszczu na poziomie 50%. Po skończeniu 11 miesięcy młode pływają w ławicach przy doświadczonych osobnikach. W tym czasie uczą się łowienia za pomocą pęcherzyków, technikę tę opanowują w 2 roku życia. Z czasem coraz bardziej oddalają się od matek jednak całkowitą samodzielność osiągają ok. 4 roku życia.
Badacz Louis Herman zaobserwował zaloty samców do ciężarnych oraz opiekujących się potomstwem samic. Rywalizacja jest zwykle zacięta. Grupy liczące niekiedy 20-30 samców zbierają się wokół jednej samicy lub małej grupy samic, po czy zaczyna się prezentacja. Samce próbują zainteresować samicę dzięki popisom, w tym wysokim wyskokom nad wodę czy też uderzeniom płetw ogonowych o powierzchnię wody. Zaloty mogą trwać nawet kilka godzin, ponieważ w miejsce odrzuconych samców pojawiają się kolejne. Niekiedy obserwuje się zaloty ponad 40 samców próbujących uzyskać względy u jednej samicy.
Humbaki na tle Sisimiut. Pierwsze polowania na humbaki zaczęły mieć miejsce na początku XVIIw. W ciągu kolejnych dziesięcioleci zwiększyło się tempo polowań, aż do XVIII wieku, gdy to długopłetwce stały się głównym celem wielorybników między innymi z powodu częstego przebywania w płytkich wodach przybrzeżnych oraz co sezonowego powracania na te same obszary. Zabijano je głównie dla tłuszczu, mięsa oraz fiszbinów. Oceniono, że do pierwszej połowy XIX wieku śmierć z rąk wielorybników poniosło ponad 90–95% światowej populacji humbaka. Na północnym Pacyfiku z 15 tysięcy osobników do 1900 roku przetrwało mniej niż 700 zwierząt! Przełomowym momentem było powstanie w 1946 roku Międzynarodowej Komisji Wielorybnictwa (IWC), mającej za zadanie nadzorować i korygować ograniczenia ustalone przez Międzynarodową Konwencję o Regulacji Wielorybnictwa oraz wydanie zakazu delegalizującego komercyjne polowania na humbaki w 1966 roku. Przed tym rokiem światowa populacja nie przekraczała 5000 osobników. Jednak dzięki staraniom biologów i ekologów oraz ochronie populacja zaczyna coraz szybciej rosnąć. Obecnie humbaki uważa się za gatunek niższego ryzyka, w przeciwieństwie do innych większych waleni, które są przynajmniej zagrożone. Przed rozwojem wielorybnictwa na świecie żyło około 125 000 humbaków. Według danych i zapisów wielorybniczych na północnym Pacyfiku upolowano 28 000 zwierząt, choć liczba ta była pewnie większa. Sam ZSRR zarejestrował jedynie 2820 upolowanych humbaków, podczas gdy naprawdę liczba ta dochodziła aż do 48 tysięcy😤
Jedna z ozdób miejskich w centrum miasta.
Według aktualnych opinii na ten temat szacuje się, że obszar dzisiejszego Sisimiut mógł być zasiedlony już ponad 4000 lat temu przez przedstawicieli kultury Saqqaq, którzy mogli być pierwszymi mieszkańcami Grenlandii, a także kultury Dorset (ok. 2500 lat temu) i kultury Thule. Ludy te miały dotrzeć tu z Azji poprzez Cieśninę Beringa, Amerykę Północną i północno-zachodnią Grenlandię.
Pierwsi europejscy osadnicy zaczęli się pojawiać w XVII wieku. Od 1721 zaczęli utrzymywać kontakty handlowe z miejscowymi Inuitami. Kolonia Sisimiut powstała w 1756 pod duńską nazwą Holsteinsborg. Od 1764 mieści się w obecnej lokalizacji.
Ok pięć i pół tysiąca mieszkańców mieszkających głównie w tradycyjnych, kolorowych domkach.
Jedna z nielicznych dobrych stron powrotu do cywilizacji🤓
Rzadki widok Grenlandki w tradycyjnym innuickim stroju. Kobitka minutę później po zrobieniu tego zdjęcia wsiadła w taxi i pojechała.
Co ciekawe, młodzi Grenlandczycy mimo współczesnego, dalekiego od tradycyjnego przyodziewku mocno się utożsamiają ze swoimi korzeniami. Już w samolocie do Nuuk widzieliśmy kilka dziewczyn z tatuażami na twarzy, co na Grenlandii już u zarania dziejów było uważane za element wchodzenia w dorosłość kobiet Inuitów. Kobiety nie mogły wyjść za mąż, dopóki nie miały wytatuowanej twarzy, a tatuaże oznaczały, że nabyły niezbędne umiejętności na późniejsze życie.
A co młodzi Grenlandczycy myślą o zapędach nijakiego Trump’a?
Muzeum historyczno-kulturalne w Sisimiut. Wejście pod łukiem z kości żuchwowych wielorybów. I pomyśleć, że pod czymś podobnym w tym roku chodziłem na Falklandach🙃
Ozdoby na tradycyjnym kajaku z foczej skóry na jednej z ekspozycji.
Worek z tego samego materiału, który służył jako boja przytwierdzona liną do harpuna wbitego w ofiarę. Ta nie mogąc zanurkować, w końcu się zamęczała i zdychała.
Wielorybie fiszbiny.
Przełomem w wielorybnictwie było działo harpunnicze opracowane w 1864 roku (opatentowane w 1873) przez Svenda Foyna – światowej sławy norweskiego łowcę fok i wielorybów. Wynalazek ten znacznie ułatwił polowania na większe walenie, w tym humbaki czy płetwale błękitne. Wydarzenie to wraz z zapoczątkowaniem polowań w 1904 roku na Oceanie Antarktycznym doprowadziło do gwałtownego spadku wielkości populacji praktycznie wszystkich gatunków wielorybów.
To jest działem starszym, bardziej prowizorycznym. Harpun zakończony masywnym grotem. Ładowany ładunkiem wybuchowym, który po wyzwoleniu (eksplozji spowodowanej naciśnięciem specjalnego spustu) wytwarzał ogromne ilości energii, która następnie wystrzeliwała ów harpun doczepiony do statku grubą liną, nie pozwalającą uciec trafionemu wielorybowi. W celu maksymalizacji efektywności procesu polowania, Foyn na końcu stalowego harpuna zaczął montować kolejny ładunek wybuchowy, który eksplodując w ciele ofiary zadawał wielorybowi obrażenia wewnętrzne, prowadząc do jego szybszej śmierci. Strach pomyśleć ileż to to miało ofiar „na swoim sumieniu”.
Pochodziło z Birmingham.
1851, czyli 13 lat przed działem harpunniczym Foyna.
A w sklepie mięsnym…
Focze mięso
Steki z renifera
Serca z wołów piżmowych
Aż zgłodnieliśmy. W restauracji poza pysznymi, lecz serwowanymi na zimno krewetkami poleciały burgerki z reniferkiem😋
W jednym ze sklepów zaopatrzyliśmy się w tradycyjne kościane okulary dla myśliwych, które chronią oczy przed śniegiem podczas śnieżycy i ograniczają dostęp światła w najsłoneczniejsze dni, kiedy słońce razi podwójnie, odbijając się od śniegu.
Tu już w Nuuk. Mam nadzieję, że to nie bluźnierstwo ale popieściłem cycuszka samej Sassumie Arnie by była łaskawsza następnym razem i nie wywoływała sztormu przy kolejnej naszej u Niej wizyty. Mimo starań pozostała zimna jak kamień! Może później zmieni zdanie😉
Na zdjęciu, od lewej: Rafał Słowikowski, Dawid Pilch (na dole), Jakub Rzemieniec i Mirosław Fischer.
A czy kolejna wizyta będzie? Bez wątpienia! Bo wędkowanie owszem, nie ma tam większego sensu, ale przecież nie dla wędkowania tylko przemierzamy ten nasz piękny świat. A nie obraziłbym się jakby „nadwyżka” ryb podczas naszych wypraw miała być powtarzającym się „problemem”😅
A Grenlandia ma to „Coś” w sobie. Co? Może odczuliście czytając/oglądając tą relację… Łapię się jednak zbyt często, że w zamyśleniu błądzę myślami gdzieś tam, pod lodowcami zasilającymi rzeki, do których każdego roku prą niezdrowe wręcz ilości pięknych i silnych palii zwanych tam „eqaluk”; gdzie idąc znajduje się pióra bielików i żyje w rytmie z przyrodą, nie tykającym zegarkiem.
No i jako fotograf muszę coś jeszcze tam pstryknąć!🙃
Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Rafał Słowikowski, Jakub Rzemieniec, Mirosław Fischer, Dawid Pilch