Eryk Rudobrody, zwany też Rudym – syn wikinga, mordercy, recydywisty ruszył wraz z wygnanym ojcem z Norwegii na Islandię. Że nie pada daleko jabłko od jabłoni, wygnano wkrótce jego samego za podobne rzeczy także dalej na zachód. Z nieco innych powodów pognało tam i nas.

Ruszyliśmy na przełomie lipca i sierpnia.


Musicie sobie wyobrazić, że pod koniec pierwszego millenium po Chrystusie glob ziemski był kompletnie nieznany. Wierzono, że na wschód za Uralem jest koniec Świata, gdzie żyją same potwory z monstrualnymi głowami. Również zachód od Islandii był białą plamą – mogło znajdować się tam królestwo polujących na ludzi lodowych gigantów lub monstrualnych, głodnych śnieżnych wilków. Na przekór temu, niemający nic do stracenia, świeżo upieczony banita – Eryk Rudy zwany też Rudobrodym ruszył wraz z rodziną samotną, małą łodzią. W 982r dotarł do ogromnej wyspy (największej wyspy świata), której wybrzeża dzięki ciepłemu golfsztromowi były porośnięte bujnie trawą. Wrócił do swych ziomków na Islandii i zorganizował już poważną wyprawę, zdołając zebrać 35 knar – pełnomorskich łodzi dalekiego zasięgu, z których 14 dotarło na ziemię obiecaną zwaną przez Eryka „Zielonym Krajem”- Grenlandią. Później w 1002r n.e. syn Eryka – Leif Eriksson przybył na Labrador i Nową Funlandię, odkrywając Amerykę Północną 490 lat przed Kolumbem!

Z polskich wypraw wędkarskich jakie dotychczas odbyły się na Grenlandię prawdopodobnie byliśmy czwartą w historii – odbyła się na przełomie lipca i sierpnia.

Celem naszym stało się miejsce gdzie wszystko się zaczęło, tzn. gdzie przybył Eryk Rudobrody i założył pierwszą osadę na wyspie a dokładnie zbadać mieliśmy rzeki uchodzące do fiordu, który był niegdyś domem banity.

Nadlatując nad południową Grenlandię samolotem z Kopenhagi fiordy, którymi żeglował słynny Rudobrody mogliśmy oglądać jak na własnej dłoni.

Eskimoska osada Narsarsuaq to dziura jakich mało. Gdyby nie to, że znajdowała się tu niegdyś wojskowa amerykańska baza lotnicza z pewnością nie byłoby lotniska cywilnego, nie wspominając nawet o tym by było międzynarodowe. Dziś mieszka tam 149 osób i poza Narsarsuaq podróżują głównie łodziami motorowymi. Podobnie uczyniliśmy i my.

Icebergi – już pierwszego dnia mieliśmy ominąć ich pewnie kilkaset. Mimo dryfujących zimnych gór lodowych pogoda jednak była świetna…

Atmosfera na pokładzie także dopisywała o co zadbał, jak to mawia Suchee „prieparat”.

Grenlandzka bandera ostro łopotała jako że kapitan jednostki nie certolił się w zwalnianie. Flaga ta jest jedyną nordycką, która nie zawiera krzyża – symbolizuje zachodzące w oceanie słońce.

Kapitan zwolnił dopiero na niecodzienny widok – z daleka wypatrzył na jednej z lodowych brył dwie wygrzewające się foki. Widok niecodzienny z uwagi na ocieplenie klimatu, które wielu ignoruje. Od trzydziestu lat Eskimosi z Narsarsuaq obserwują wyraźne odsuwanie się zwierząt na północ. Nie ma tam już szans na zobaczenie wieloryba, na foki są znikome.

Początkowo myśleliśmy, że to foki grenlandzkie. Były to jednak kapturniki (cystophora cristata). Zwierzęta te potrafią polować na halibuty i to na głębokościach 100-600m. Zdarzyło się, że zaobserwowano te foki i na 1000 metrach pod powierzchnią wody!

Mleko matek świeżo narodzonych kapturników zawiera 60% tłuszczu więc młode karmione są tylko przez tydzień, nabierając dziennie 7,1kg wagi!

Samce tego gatunku mają w nosie czerwoną błonę, którą potrafią pompować niczym balon chcąc przypodobać się samicom. Balon ten potrafi się zawinąć i przykryć cały pysk niczym kaptur – stąd nazwa.

Jeden z wielu icebergów. Są to kawałki słodkowodnego lodu, które zdołały oderwać się od lodowca bądź pokrywy lodowej i dryfują swobodnie po morzach i oceanach. Musimy mieć na uwadze, że gęstość czystego lodu to 920 kg/m³ podczas gdy morskiej wody 1025 kg/m³ stąd łatwo policzyć, że nad wodę wystaje tylko 1/9 całej lodowej bryły! Więc już wiemy skąd powiedzenie o czubku góry lodowej.

Najwyższy znany iceberg odpowiadał 55-cio piętrowemu wieżowcowi!

Niebieski iceberg – niedawno przewrócony, lśniący od słonej morskiej wody lód. To właśnie taki, małowidoczny w nocy, bo nieodznaczający się bielą na ciemnym niebie iceberg był przyczyną zatopienia słynnego RMS Titanic’a. Do tego feralna noc 14 kwietnia 1912 była bezwietrzna, więc nie utworzyła się przy górze spieniona fala przyboju; księżyc był bliski nowiu; w bocianim gnieździe brakowało lornetek i na pokładzie brakowało obserwatorów. Dodatkowo po badaniach wyszło na jaw, że kadłub w części dziobowej był nitowany ręcznie, a nie przez maszynę, dlatego też, aby łatwiej było wbić nity, kowale dodawali do nich szlakę. Okazało się, że owe nity nie były w stanie wytrzymać dużych obciążeń i dlatego po otarciu się góry lodowej główki od nich po prostu odpadły i poszycie zaczęło się wyginać na zewnątrz.

Góra lodowa, o którą właśnie otarł się Titanic (następnego dnia zauważono na niej ślady czerwonej farby, jaką pokryta była podwodna część statku), niewykluczone że przydryfowała właśnie z Grenlandii stając się przyczyną śmierci ponad 1500 osób.

Kapitan łodzi się nie certolił i śmigał po fiordzie z pewnością szybciej od Eryka Rudego i Titanica razem wziętych.

Na szczęście nasz Iluliaq uniknął kolizji z icebergami i bezpiecznie odstawił nas na wysokość rzeki.

W końcu sami.

Niestety dalej do rzeki musieliśmy dotrzeć pieszo. Czekał nas zatem niezły marsz i tachanie wszystkich gratów na własnych grzbietach.

Więcej postojów niż samego dźwigania.

Naszym dzielnym zmaganiom przyglądały się ciekawskie poświerki (Calcarius lapponicus)

Po dojściu do rzeki i pierwszym rzucie oka niemal natychmiast wypatrzyłem z góry ryby!

Od razu wiedzieliśmy co mamy robić. Rozpakowujemy obóz!

Kociołek z żarełkiem na ogień, szacowne siedzenia na kamień – pora uczcić przybycie!

Obóz w dolinie rzeki „Wewnętrznej”, jakże piękniej brzmiącej po grenlandzku – „Ilua”

Wraz z Mariuszem długo nie wytrzymaliśmy, jeszcze tego samego dnia, po wylądowaniu, rejsie i pracy galerników z tachaniem bambetli uzbroiliśmy wędki i ruszyliśmy. Nie było łatwo – woda tragicznie niska przez co ryby niesłychanie płochliwe ale kilka przerzuciliśmy.

Pierwsze promienie słońca drugiego dnia w dolinie nad Iluą.

Miejsce na obóz wskazał nam tajemniczy wrak samolotu.

W głębi wypatrzycie nasz obóz.

Gwiazda na skrzydle od razu zdradziła, że to coś amerykańskiego, pewnie z czasów II Wojny Światowej. Po powrocie chłopaki z Warbird Information Exchange zidentyfikowali szczątki dla Bayan-goł’a. Czerwone kółko w środku gwiazdy oznacza przynależność do USAAC (późniejszego USAAF) – Korpusu Powietrznego Armii Stanów Zjednoczonych.

Góra Nunasarnaq („Żelazko”) i spoczywający u jej podnóża wrak amerykańskiego bombowca Douglas’a A-20B. Na ogonie widać jeszcze resztki numeru 41-3013

Bombowiec ten rozbił się 25 kwietnia 1943r. W katastrofie zginęło 3 pilotów, kierujących się przez Narsarsuaq dalej do Goose Bay na Labradorze.

41-3013 stanowił część 47 grupy bombowej, 97 szwadronu bombowców – trzy miesiące przed katastrofą bombardował jeszcze fortyfikacje niemieckich Africa Korps w Tunezji!

Nie pytajcie jakim cudem ale poniżej znajdziecie zdjęcia sekcji szwadronu 97. Wyraźnie widać numery 41-3011 i 41-3014. Można przypuszczać, że trzeci z tychże samolotów to rozbity nad Iluą 41-3013! A nawet jeśli nie to z pewnością wraz z tymi samolotami 41-3013 w podobnych barwach właśnie latał.



My jednak nie byliśmy tu dla wraku i historii lecz dla Ilui i jej skarbów.

Mieliśmy do tego stosowne narzędzia

Nim jednak ruszyliśmy na poranną rybałkę trzeba było się posilić. Porządna jajecznica z grenlandzkich jaj.

Zaraz potem zaczynamy. Z uwagi na płochliwość ryb trzeba było wykorzystywać wszelkie zasłony terenowe.



Ilua poniżej obozu żłobiła piękny kanion

Dookoła były też rzeczy skutecznie nas dekoncentrujące.


Oczywiście niektórzy byli odporni;)


Pod tym kamieniem za Mariuszem stały takie ślicznotki

Eqaluk. To po tę rybę przybyliśmy – po naszemu palia wędrowna, trybem życia przypominająca łososia. Do rzek wpływa na tarło, robi jednak to znacznie wcześniej nim podejdzie do tarła, intensywnie żeruje i uparcie wciąż i wciąż prze w górę grenlandzkich rzek.

Wlazłem na ten kamień – wyglądało to tak. Gdy przyjrzycie się dokładnie to na dole kadru dojrzycie stojące ryby na jasnych kamieniach.

A z resztą… oto i zbliżenia:


I spod wody:


Rzeka momentami ledwo sączyła się między kamieniami jednak każde miejsce gdzie ryba tylko miała przykryty grzbiet było jej potencjalną kryjówką. Miejsca takie jak to były bankówkami.

Ten pool zaś zajmowało stado kilkuset sztuk! Głęboka, dwumetrowa bańka – jedyna taka na całej rzece po prostu musiała być rewelacyjna, więc męczyliśmy ją każdego dnia.

Im wyżej, tym ryby były ciemniejsze, grubsze i silniejsze


Oczywiście druzgocząca większość ryb cało i zdrowo wróciła do wody

Widok ze skałki po prostu zwalił mnie z nóg. Musiałem usiąść i się po prostu gapić.

Pod wodą był prawdziwy „kocioł”

Klarowność wody pozwalała dostrzec wszystkie szczegóły

Mariusz po tym jak mu powiedziałem co widzę zdołał rzucać jeszcze tylko chwilę. Szybko wyjaśniliśmy czemu w każdym rzucie miał czasem nawet kilka brań.

Każdy hol na moment rozpraszał ławicę siejąc popłoch, po chwili ta znowu się formowała i wszystkie ryby ustawiały się głową pod prąd.

Widzieliśmy tam także kilkanaście ryb ponad 70cm!

Palie na widok człowieka wpadały w popłoch krążąc po całym dołku – żadna ryba jednak nie miała zamiaru opuścić bańki uciekając bystrzem w dół czy w górę.

Każdy z naszej grupy po zobaczeniu tego jednoznacznie stwierdził, że przez moment był w „wędkarskim raju”


Kolejny pool w górę rzeki – właściwie ostatni przed wodospadem

Znów zawierał sporo ryb, które zdołały dotrzeć tak wysoko mimo że sezon właściwie się zaczynał i lecieliśmy bez pewności, że ryba zdołała już wejść do rzek w sensownych ilościach. Oczywiście w grę wchodził także wyjazd w późniejszym terminie, jednak z uwagi na presję wędkarską trzeba się wówczas liczyć, że ryby będą już ostro przekłute. Nam nie o to chodziło.

Nim ruszyliśmy wyżej zaciekawieni wodospadem pociągnęliśmy kilka rybek – raz Mariusz, raz ja.

I wodospad na Ilua – przeszkoda dla palii, uniemożliwiająca dalszą wędrówkę.

Dolny segment może coś przeskoczy ale wyżej nie ma już odpowiednio głębokiej wody by ryba zdołała ponownie się rozpędzić. Ponadto ostatni segment wodospadu ma 7m!

O wilku mowa – to ten po prawej

Pod wodospadem

Woda zdołała wyżłobić w skale głęboką nieckę – niestety bez ryb.

I znów pod skałą na pool’u właściwym


I – hop do wody

„Tańczący z paliami”

Były dni na tyle ciepłe, że powietrze falowało niczym na pustyni. W oddali nasz obóz.

I w końcu doszliśmy – Grenlandia to kolejna destynacja, która wymaga od wędkarza długich pieszych wypadów na odpowiednie miejscówki.

Mięso palii uważane jest przez koneserów za najsmaczniejsze z ryb łososiowatych. Zatem należy mu się jedyny słuszny sposób przyrządzenia.

Wszystkiego nauczył nas Andrzej, więc to Jemu zawdzięczacie opis przyrządzenia poniżej:
Rybę (najlepiej pstrąga/łososia) należy wyfiletować a filety pokrajać na plasterki. Te rozłożyć ciasno jeden przy drugim w płaskim naczyniu; obficie posypać pieprzem, słodką papryką i koperkiem (bez soli!). Posiekać (nie miażdżyć) drobno czosnek i równomiernie rozsypać go po półmisku (7 ząbków na 45cm rybę). Wszystko zalać jasnym sosem sojowym dopiero co doprowadzonym do wrzenia na patelni wymieszanym wraz z olejem słonecznikowym (proporcja pół na pół – najpierw podgrzewamy olej, później dodajemy sos). Najlepiej by tak przygotowana ryba odstała przez noc i się „przegryzła” (min. 1 godzinę!). Trochę babraniny ale w rzeczywistości palce lizać – wszystkie sushimi, ryby w wasabi, carpaccia itd. mogą się schować!

Kolejny poranek nad Iluą witaliśmy racuchami z jabłkami!

Wszyscy pałaszowali, że aż miło patrzeć. Jurek, który osiedlił się lata temu w Norwegii przypomniał sobie lata dzieciństwa.

Po pozmywaniu ruszyłem z Mariuszem oczywiście znów w górę na ryby. Reszta kolegów łowiła już dawno w dole rzeki – na kanionach.

Miałem upatrzone wcześniej miejsce gdzie w labiryncie kamlotów łatwo było w górę posłać nimfkę i prowadzić ją z prądem.

Nim przepłoszyłem holami stojące tam ryby na dobre udało się wyciągnąć kilka dobrze już wybarwionych ryb. Walka w tych kamieniach była czystym szaleństwem.

Nim trafiliśmy na ostatni dołek, Mariusz w bani pod skałką haratnął swą pierwszą palię na muchę.

Ja poprawiłem kolejną nim…

… w końcu odwiedziliśmy ostatni pool i niemal natychmiast zapiąłem fajniejszą palię.


Należało rzucać pod prąd, kłaść delikatnie sznur i ściągać nimfkę płynnymi wolnymi ruchami, każde przytrzymanie ciąć…

…później to już ostra jazda. Palia walczy do samego końca i utrzymać ją w dłoni nie sposób.

W tym samym czasie reszta grupy wojowała w kanionie, tuż powyżej jeziora, do którego wpadała Ilua. To po dwóch kilometrach wąskim przesmykiem łączyło się z otwartym fiordem.

Oczywiście trzon Bayan-goł to esteci więc…

Pogoda nad Iluą była w kratkę – albo lampa i upał, albo deszcz. Już wolę to pierwsze. Ale najważniejsze, że wcześniejsze upały, które doprowadziły przecież rzekę do tak krytycznie niskiego poziomu wypaliły wszystkie komary! Normalnie Grenlandia pod tym względem to gorsze piekło niż Półwysep Kolski! Mnie przez cały pobyt użarły komarów 2 (słownie: dwie) sztuczki. No ale takie rzeczy tylko z Bayan-goł;)

Początek sezonu a duża część ryb była już porządnie wybarwiona.

Ciągle na ostatnim pool’u ostra jazda trwa! Jak nie Mariusz to ja, zapinamy i holujemy rybę za rybą.

Jak z karabinu! Mścimy się za wszystkie niepowodzenia nad naszymi, krajowymi wodami.

Chwycone ryby napinają niezmordowane mięśnie i wiją się niemal jak piskorze.

Pod wodą jakby się uspokajały.

Tylko pod wodą. Na powierzchni…

Zawsze mi ciężko odstawić szybki i wielokrotnie skuteczniejszy spinning – na Grenlandii nie było z tym problemu.

Wyraźnie miało się też okazać, szczególnie na ostatniej odwiedzonej przez nas rzece, że łowiliśmy „za cienko” – palia wędrowna to naprawdę zacny przeciwnik, niezmordowany i bardzo silny. Chyba jeszcze nigdy nie miałem problemów z za cienką żyłką. Grenlandii i palii nie doceniłem.

Z stosowanych much oczywiście najlepiej sprawdzały się bażantki, dobre też były żółte kiełże, różowe streamery, z sucharów chruściki, spenty jętek. Spinning to oczywiście Mepps Aglia TW nr 3

Skoro ostatni pool skłonił nawet Mariusza do odłożenia spinningu to musiało być grubo!

Świece wykonywane przez palie to na Grenlandii widok tak powszedni, że z czasem przestał robić jakiekolwiek wrażenie. Zamrożony na zdjęciach ciągle wygląda nieźle.

Podobnie portret ryby pod wodą.

Tego dnia najzagorzalsi spinningiści stawali się muszkarzami!


Co myśmy tam przeżyli! Fantastyczna destynacja, fantastyczna rzeka, fantastyczny pool.

Oczywiście ciągle były też muchy zerwane, tracone ryby itd., ale…

…nawet utrata 70-taka mimo że boli dotkliwie szybko się goi jeśli poklepie po ramieniu ręka zacnego kompana. Nic chyba nie cementuje przyjaźni jak takie właśnie wyprawy.

Kolejna palia zaliczona. Niestety mimo, że widzieliśmy takowe na Ilui, 70-tak dany był jednak tylko Andrzejowi Biernackiemu. Niestety nie dostała zdjęcia. Miało się to zmienić na rzece ostatniej:)

Po forsownym marszu i znów rozszalałej ulewie trzeba się było chronić i szybko podzielić bagażem doświadczeń – jak było w górze, jak w dole?

Oczywiście nie mogło zabraknąć czegoś na pokrzepienie, rozgrzanie i wzniesienie toastu.

Na obiad do obozu zlecieliśmy się niczym kruki. Pogoda parszywa.

Po obiedzie „pool skałki” odwiedziła w końcu część drużyny, która dotąd badała tylko kaniony w dole. Oczywiście ryby szybko poznały co znaczy ręka fachowców a nie popierdółek;)

Mariusz Teodorowicz – wieloletni wykładowca z Olsztyna.

Jako, że łowione palie były nordyckimi miło było patrzeć jak dobiera się do nich także ktoś nordycki. Jurek świetnie rozumiał język grenlandzkich palii i przerzucał jedną po drugiej.

Nie ma to jak się napić wody prosto ze strumienia. Jurek nosi po to specjalny kubeczek – pilnowany lepiej od świętego Grala.

No właśnie! By i te wieksze rybska z pool’a skałki dostały po zębach dołek musiał odwiedzić właśnie Mariusz Teodorowicz. Dobre ponad 60cm!

Kolejny poranek, kolejna rybałka po śniadaniu, kolejny opuszczony obóz. W tle szczątki wraku amerykańskiego bombowca.

Ponieważ przez dwa minione dni i noce spadło sporo deszczu woda w rzece zaczęła się powoli podnosić.

Jeszcze tego popołudnia „robiłem” tą prostkę spinningiem i miałem tu wyciągnąć kilkanaście palii na „biedronkę” nr 3.

Nasz obóz pod Nunasarnaq. W dole na tych jasnych kamieniach co rusz przewijały się sylwetki płynących w górę rzeki ryb.

Przez przybytek wody rzeka momentami stawała się nie do poznania. W skrytości ducha liczyłem, że nagromadzone w jeziorze ryby, niecierpliwie czekające na wyższą wodę by wpłynąć w rzekę, które zaobserwowałem już pierwszego dnia w końcu ruszyły.

Mariusz w swoim ulubionym miejscu.

Intuicja Go jak zwykle nie myliła. Przedziwne, że ryby w Jego głowie pływają dokładnie w tych samych miejscach co w rzece. Świetny dar – do tego pielęgnowany w świetnych miejscach.

Palia niemal już w pełnych barwach godowych.

I poprawka…

Kolejna fajna ryba – w końcu zaczęły brać większe!

Oczywiście nie wszystkim;)

Znów ładnie wybarwiona ryba.

Pruła w dół przez wodospady przypominając tajmienie potrafiące na Chuluucie przegonić wędkarza przez kilka podobnych spadków wody.

Znów na pool’u skałki

I już wraca do swego przeźroczystego królestwa.

Większa ilość wody skłoniła nas do odwiedzenia wodospadu, pod którym spodziewaliśmy się nagromadzonych ryb.

Od tego miejsca rzeki mieliśmy do obławiania raptem kilka kilometrów. Na szczęście ryb było tak wiele i ich potencjalnych kryjówek również, że rzekę należało obławiać bardzo wolno i dokładnie. Rzeki wystarczyło dla wszystkich.

Latem na Grenlandii potrafi kwitnąć naprawdę wiele kwiatów. Cieszyły nas tym bardziej, że tundra zawsze wydaje się bardzo surowa.


Jak się spodziewaliśmy, pod wodospadem zastaliśmy skaczące ryby. Niestety nie miały szans go pokonać ale fantastycznie było patrzeć jak instynkt każe tak uparcie wędrującej rybie przeć pod prąd.



Jak przystało na brzozowe lasy (niestety karłowate) można było w nich znaleźć sporo kozaków…

… a że samymi rybami człowiek nie żyje, szczególnie jak jest wprawionym zbieraczem runa leśnego:P

Z góry rzeki obóz wyglądał tak:

A sfotografowane telezoom’em połączenie jeziora z fiordem pokazało ile zdążyło nagromadzić się tam przywianych icebergów. Widać wśród nich opisywane tzw. niebieskie.

Andrzej jako ostatni kończył wędkowanie na Ilui. To On jako pierwszy stwierdził, że przez chwilę był w wędkarskim raju. Nad pool’em skałki.

Ostatni poranek nad Iluą przywitał nas widokiem takich podnoszących się mgieł. Ludmiła Marjańska ujęła to tak: „niezręczny anioł wylał z konwi mleko”.

Niedoceniona poetka pisała też:

„…Wybrańcy bogów dzisiaj żyją długo,
ażeby młodych szaleńców przygarniać,
mówić im o zwierzętach
o lesie
o gwiazdach, co spadając spełniają życzenia.”

Nam wówczas w głowach nie było wiele miejsca na poezje – trzeba było sprawnie się pakować i zmierzać do miejsca umówionej zbiórki i transportu na kolejną rzekę.

Jeden z odpoczynków tego parszywego spacerku z kilkudziesięcioma kilogramami gratów.

Dochodzimy do mety

Ależ ulga móc zwalić z ramion ten ciężar!

I nagroda w postaci widoku na fiord.

Nunasarnaq w mglistej pierzynie

Na skałce czekały też na nas krzesełka, których zapomnieliśmy odebrać przed spacerem na Iluę

Czekało coś jeszcze;) Z cytrynką dobrze się przegryzło.

Na Kamczatce MI-8, na Grenlandii łódź motorowa

Płyniemy!

Jak w autobusie

Zostawieni na pastwę losu nad kolejną rzeką. Tyma razem na szczęście przenoska gratów trwała raptem parę minut i to po płaskim – co za ulga!

Obóz rozkwitł na tle wodospadu zatrzymującego wędrujące palie

Rzeczka nie była duża ale w sam raz na finezyjne wyżycie przed czymś grubszego kalibru.

Widok z namiotu Jurka Jurkana

Qorlortoq – jest króciutką rzeczką, jedynie z dwoma pool’ami. Za to możemy mieć pewność, że palie łapali w niej wikingowie Eryka Rudobrodego! Jest to rzeczka najbliższa eskimoskiej osadzie Qassiarsuq – która wcześniej była miejscem osiedlenia właśnie wikingowskiej hordy.

Gdy się wpatrzycie to dostrzeżecie popielate sylwetki ławicy ryb.

Pierwszy wypatrzył je Andrzej ale nie było łatwo…

…ryby nie za chętnie reagowały na przynętę.

Niedowierzający Mariusz sam musiał się przekonać o niechęci ryb do wędkarzy…

Chyba, że nie liczyć diabłów morskich którym dobrał się do skóry w ujściu rzeki.

Niewiele diabłów morskich na świecie miało przyjemność dostania po zębach muchą uzbrojoną w haczyk.

W końcu i tak skończyło się na wspólnym doglądaniu ogniska i pełnego kociołka.

Oczywiście nikt lepiej od Mariusza nie był w stanie doprawić zupy. Była doskonale ostra. Brakowało w tundrze tylko piwka.

A po obiedzie chwila na relaks przy stole sporządzonym przez „bayangołowskich” cieśli;)

Oczywiście zawsze jakiś … musi się wyłamać!

Niewielka ale kolejna rzeczka zaliczona.

Niektórzy zaliczają dziewczyny a inni rzeczki – z pewnością ładniejsze to inuitki;)

Dziwne. Na muchę Andrzejowi nie chciały brać a na korbę – proszę bardzo. Znów spinning okazał się skuteczniejszy.

Palie z Qorlortoq walczyły równie zaciekle co te na Ilua, czy ich kamczackie kuzynki.

Szkoda, że nie grzeszyły tam wielkością…

… ale nadrabiały to walecznością.

Przejrzystość wody i tu była zadziwiająca.

Grenlandzka palia wędrowna – protoplasta wędrujących wikingowskich banitów.

Kres wędrówki palii wędrownych na Qorlortoq.

Oczywiście w takiej bańce ryb musi być „naćpane”.

Niestety znów tylko mały bidul

Mariusz długo nie wytrzymał. Przejął wędkę a ja z aparatem pognałem w górę na wodospady. Oczywiście rybom do ogonów dobrał się znacznie dotkliwiej niż ja.

Pool wodospadu w całej okazałości…

…i ryby go zamieszkujące – dostrzec je można było łatwo między kotłującymi wirami

Wraz ze zmierzchem nadeszły chmury.

Skoro świt ruszyliśmy z Jurkiem na ryby po porannej rosie


Pod wodospadem znalazł odpowiednie miejsce, z którego gdy tylko podać muchę pod odpowiednim kątem, w odpowiednie miejsce…

…ryba była niemal bankowa.

Niestety znów nieduża, ale ciesząca duszę i serducho.

Potem powrót na skałę, rzut… i…

…siedzi! Proste!


Tego dnia na obiad menu jednak znów nie przewidywało palijki, która trzeba podkreślić jest uważana przez fachowców za najsmaczniejszą łososiowatą na świecie!

W końcu do Jurka dołączył też znany Wam z Wenezueli („Melodie lasu dzikich orchidei”) Janek Skrzypczyk…

…i podobnie jak młócił payary na Rio Caura zmłócił i palie na Qorlortoq.

Łowy trwały w najlepsze gdy słońce było już dość wysoko na niebie ale wciąż nie mogło przebić się przez chmury.

Jurek nie odpuszczał.

Zmieniał muszki, kombinował… Ja mogłem się skupić na sesji fotograficznej.

Jurek rzuca jak mistrz, kładzie i prezentuje jak mistrz a wszystko w towarzystwie jego komentarzy „chodzi to to chodziii…”. Jest bekowo.

Wędkarz w miejscu właściwym

A na wyniki nie trzeba długo czekać


Po moim odejściu Jurek nie został sam – przyszedł Mariusz i przejął obowiązki fotografa.

Gdy tylko padła fajniejsza ryba zaczynała się sesja z kilku miejsc:)

Ładna palia wędrowna pod wodospadem na Qorlortoq

Wypuszczana do wody wygląda jednak zawsze najpiękniej

Jasiu w tym czasie dołączył do Andrzeja Gajewskiego na pool’u niżej.

Qorlortoq odbijał od skały w kierunku starej owczej farmy a potem zakręcał i wpadał do Eriksfjordu

Raz jeden, raz drugi prezentowali swoje nimfy stojącym w dole paliom.

Andrzej długo się przykładał…

…więc sukces był kwestią czasu.

Gdy wszystkim tylko ryby w głowie, obóz straszy pustką.

Na trawie pokrytej rosą widać tylko ślady wędkarzy goniących swe płetwiaste marzenia…

…goniących niczym Piotruś Pan, jak jeden z nas został przed wyjazdem określony.

Kolejna posiadówa

Potem żarty się skończyły – Andrzej sięgnął po niebieską tabletkę…

…Mariusz jednak nie był zainteresowany i po prostu spał.

Ja od rana nie miałem ani jednego zdjęcia z jakąś grubszą sztuką, więc… 😉

W trójkę – z Alexem i Jurkiem ruszyliśmy do pierwszej osady Eryka Rudobrodego. Pogoda była taka, że na uszach wyskoczyły mi bąble! Opalanie na Grenlandii!

Po przeciwnej stronie Eriksfjordu piętrzyły się przywiane przez wiatr góry lodowe.

Resztki zabudowań mogących pochodzić z czasów Eryka Rudego!

Po drodze do Qassiarsuk podziwialiśmy icebergi…

… i sasankowe łąki.

W końcu dotarliśmy do kaplicy Brattahlid – dawna nazwa osady, nadana przez samego Eryka

Dziś w osadzie stoi pomnik samego banity – odkrywcy.

Rekonstrukcja Brattahlid Kirke zbudowana na bazie cegieł z darni.

W środku krzyż z drewna wyrzuconego na brzeg przez morze symbolizujący jaką drogą chrześcijaństwo dotarło na Grenlandię.

Niewiarygodne ale w oryginale na nabożeństwach gromadziło się w środku 20 osób!

I zapraszam do repliki domu wikingów – kopi domu Eryka Rudobrodego

Pierwsi z brzegu spali chorzy i starzy, nad samym wejściem kobiety z dziećmi. Dopiero w głębi wojownicy. Zatem w razie napadu na dom kobiety z góry krzykiem by zaalarmowały a na pierwszy ogień jako „mięso armatnie” poszliby mniej wartościowi, potem dopiero wojownicy, którzy do tego czasu powinni w pełni stać na nogach z toporami i mieczami w rękach.

Drewno potrzebne na budowę chaty pochodziło z rozwalonych łodzi, na których przypłynięto.

Na wojowników mimo ponurych min nie wyglądają, na kobiety bądź dzieci też nie bardzo, więc… 😛

Nic tak nie zadba o ciepło rodzinnych precjozów jak portki z futra niedźwiedzia polarnego.

Eskimoski mają na to już nieco bardziej współczesną wersję.

Nie możemy zapominać, że część grupy została nad nieustannie przejrzystym Qorlortoqiem

No i oczywiście rybom nie odpuszczali!

Mimo okrutnej „lampy” na niebie ryby reagowały świetnie!

Także te najbardziej wybredne pod wodospadem.

Choć trzeba podkreślić, że Andrzej z pudełka „wyczesał” superłownego pomarańczowego kiełżyka.

Wszystkiemu ciągle przyglądali się z góry paparazzi.

Ba! Były nawet dublety!

Ilu z nas może się pochwalić dubletem palii wędrownych?

Andrzej z Jasiem ciągle wierni pool’owi poniżej.

My w tym czasie w Qassiarsuk zorganizowaliśmy niewolnice do noszenia nam ryb:)

Oczywiście żartuję. Dziewczynki te udały się w górę strumienia przepływającego przez osadę i gołymi rękoma złapały między kamieniami te właśnie palijki (coś koło 9 sztuczek!)

Po zrobieniu zakupów w miejscowym sklepiku (całkiem nieźle zaopatrzonym) ruszyliśmy w drogę powrotną.

Tamtego dnia do obiadu czekała wszystkich niespodzianka. Wcześniej oczywiście się schłodziła w przyobozowym strumieniu.

Pora wznieść toast – „za wyprawę i za… życie!”

Po obiedzie czarnuchy musiały pozmywać.

Potem sami się wykąpać i… poopalać.

Pół godzinki dla słoninki. Janek – jak jest?

Wieczorem dwie palie zostały zabrane i przygotowane znów na sposób Andrzeja.

Kolejny poranek przywitał nas znów piękną lecz mało wędkarską pogodą.

Rarytas na śniadanie.

Po śniadaniu Jasiu zabrał się za kręcenie much.

Nieśmiertelna bażantka ze złotą główką – podobnie jak u nas na lipienie tak tam na palie diabelnie skuteczna.

Jak to zwykle bywa przy gadaniu o muchach w końcu każdy zaczął się chwalić pudełkami much. Na zdjęciu muchy tubowe używane przez Jurka na Gauli podczas łowienia łososi.

Od stolika i podziwiania roboty fachowca oderwał mnie dopiero przelatujący młody bielik. Przeleciał nad obozem i usiadł kilkaset metrów dalej nad brzegiem by skubać wyrzucone przez morze resztki dorsza. Na zdjęciu uwidoczniona bardzo powszechna relacja. Pomiędzy krukowatymi (kruki, wrony) a bielikami zaobserwowano współpracę o obopólnych korzyściach. Kruki, same nie mogąc swoimi nieprzystosowanymi do rozszarpywania skóry dziobami rozrywać padliny, np. zdechłej sarny, ryby uzbrojonej w łuski starają się do padłej zwierzyny zwabić bieliki. Drapieżniki swoimi ostrymi dziobami przecinają skórę i wyjadają część wnętrzności. Pozostaje jednak na tyle dużo łatwo dostępnych resztek, że kruki korzystają z tej okazji, ponawiając te zachowania kolejnym razem.

Co ciekawe, dość powszechnie bielik (Haliaeetus albicilla) jest błędnie uważany za orła, podczas gdy faktycznie należy on do innej podrodziny jastrzębiowatych – do myszołowów!

Ten młody osobnik latał pod okiem dwójki rodziców, którzy niestety zostali przeze mnie zauważeni dopiero gdy zerwali się ze stoku góry i po sekundzie za nią znikli. Pocieszające, że w Polsce ich populacja z roku na rok wyraźnie rośnie. W ciągu ostatnich lat sukces lęgowy wynosił ok. 70% i wciąż rośnie! W latach 50-tych XX wieku, w Polsce gniazdowało 49 do 56 par bielika, natomiast w roku 2008 było to już 767 par.

Młode bieliki są całe ciemnobrunatne o czerwonobrązowym łuskowaniu. Na spodzie u nasady skrzydeł mają białe pióra. Początkowo ciemny ogon, z każdym rokiem staje się coraz bardziej biały, by po 5–6 latach stać się śnieżnobiały. Wtedy też wykształca się całkowicie dorosła szata, oprócz głowy, która jasna jest dopiero po 8-10 latach. Mocny dziób, ciemnoszary u młodych, jaśnieje z wiekiem do jasnożółtego lub koloru kości słoniowej u 4-letnich ptaków. Zatem ten osobnik z pewnością jest młodszy niż 4 lata.

Ptaszor nieco mnie przegonił ale koledzy cierpliwie czekali ciekawi moich fotograficznych zmagań z bielikiem.

Janek do tego czasu zdołał ukręcić już niemałą bateryjkę.

Na ogień trafił też kociołek pełen pulpecików.

Po obiedzie zaś nastąpiła pora na małe odświeżenie.


Palie w tym czasie wyraźnie pochowały się między kamieniami albo przycupnęły z zamiarem ataku robala… robaczka znaczy. Woda była zimna;)

Qorlortoq mknący do Eriksfjordu

Po południu przypłynął po nas „Puttut” – tradycyjna łódź grenlandzka.


Niegdyś najszybsze parowce na wodach Luizjany czy Missisipi uhonorowywane były złotym porożem jeleni. Na Grenlandii widać robi się tak z łodziami najwolniejszymi i to rogami reniferów.

Jasiu z dumnie wypiętą piersią prezentował się niczym kapitan.

Zasuwamy na ostatnią rzekę, gdzie mieliśmy obozować niemal do samego odlotu.

Mijamy kolejne icebergi a na brzegach baloty siana dla owiec na zimę. Zauważyliśmy ciekawą zależność – wszędzie gdzie łowi się zacne salmonidy muszą być owce – Mongolia, Nowa Zelandia, Ziemia Ognista i w końcu Grenlandia.

Po dotarciu, w ujściu nowej rzeki przywitała nas para nurów rdzawoszyich (Gavia stellata). Od reszty nurów różnią się znacznie lżejszym zrywem do lotu. Potrafią wystartować z wody a nawet z lądu bez wcześniejszego rozpędu.

Para ta wykonywała dziwaczny taniec synchroniczny zanurzając otwarte dzioby do połowy w wodę i pływając gwałtownie to w lewo, to w prawo. Towarzyszyły temu charakterystyczne piszczące dźwięki. Świetny widok.

Obóz rozbiliśmy nad rzeką w pobliżu starej, opuszczonej farmy.

Znajdywaliśmy tam dziwaczne rzeczy – ta flinta z wygiętą lufą to mniej ciekawy eksponat.

Znajdywaliśmy też wszędobylskie kozaki z czerwonymi kapeluszami

Rzeka nazywała się Qinnqua. Niestety nie niosła krystalicznej wody jak dwie poprzednie lecz mętno mydlaną pochodzącą wprost z lodowca. Przejrzystość 10cm max a do tego straszny uciąg wprawiły nas w minorowe nastroje. Mimo to dwie stracone ryby, w tym jedna największa z jaką miałem dotąd do czynienia na tejże wyprawie dowodziły, że może być jeszcze ciekawie.

Przed sobą mieliśmy cztery pełne dni łowienia i pełnię księżyca ciągnącą za sobą największe przypływy a wraz z nimi porządne ciągi wędrujących palii.

Najważniejsze było znaleźć skrawek spokojniejszej wody

Każdy sięgał do pudełek po najtajniejszą broń

Jak zwykle niezawodne okazały się Rewy Adama Kaczmarka

Palie wchodzące do Qinnquy okazały się znacznie silniejszymi przeciwnikami. Ich siła pochodziła zapewne z rozbudowanych mięśni – były grubsze i zdecydowanie dłuższe.

Gdy znalazłeś tzw. resting pool, czyli dołek ze spokojniejszą wodą mogłeś być pewny, że roi się w nim od ryb. Niestety częste, przypadkowe podhaczenia ryb „za kapotę” tego dowodziły.

Pierwsza moja palia, która tak naprawdę zasłużyła na zdjęcie. Duża radość.

Mariusz z Andrzejem w górze znaleźli podobny pool co ja i jeszcze tego dnia Andrzej wyciągnął tam dobrą 60-tkę i kilka niewiele mniejszych.

Jasiu w tym czasie dołączył do mnie w „moim” miejscu

Wodę trzeba było czesać przynętami centymetr po centymetrze – ciągle słaba widoczność dawała się we znaki.

Liczyłem na pianki, które przed wylotem przygotował mi dobry krętacz – Mateusz Sękiewicz…

…głębiej schodzące Salmiaki były jednak znacznie skuteczniejsze.

I obiad zapewniony

Ubarwienie ryb było śliczne

W tym czasie Andrzej znalazł fragment czaszki jakiegoś walenia.

Może delfina?

Na obiad smażona palijka

A na kolację kawior przyrządzony przez Mariusza Teodorowicza. Chętnie temu asystowałem tym bardziej, że dowiedziałem się wielu przydatnych informacji. Zupełnie jak na wykładzie – bardzo ciekawym wykładzie. Dzięki Mariuszu!

Żółty kolor kawioru pozwala przypuszczać, że palie w morzu to głównie rybożercy! Voila! Kawior z grenlandzkiej palii wędrownej z cebulką, przyprawiony do smaku solą, pieprzem i cytryną.

Dwoje bliźniaków. Niby różni ale najlepiej wyglądający razem;)

I gotowa kanapeczka. Palce lizać!

Andrzej z Mariuszem w tym czasie nie odpuszczali rybom.

Palie z Qinnquy miały charakterystyczny mydlany nalot na swym jak zwykle pięknym deseniu. Zupełnie jakby udzieliła im się woda w rzece barwiąc je na coś sobie podobnego.

Kolejna palia, znów na kaczmarkową Rewę

W połowie naszej doliny rzekę Quinnqua zasilał dopływ, który w górach przelewał się kaskadami. Wiedziałem, że będę musiał się temu przyjrzeć.

W dole jednak ciagle coś mnie zatrzymywało.


Mariusz wraz z Andrzejem zaś ruszyli w górę rzeki, gdzie znaleźli prawdopodobnie najlepszy resting pool na całej jej długości. Alex przyłoił tam piękne „pod sześćdziesiąt”

Portrety wyszły zacnie:


Andrzej po utracie prawdziwego kabana musiał się zadowolić taką oto rybką

Popołudniu z Mariuszem ruszyliśmy na dolny pool, gdzie szybko zaczęło się coś dziać

Łowienie w cieku takiego koloru było ciężkie dla psychiki ale jak człowiek sobie z tym poradził zaczynał wyciągać coraz więcej ryb, coraz lepiej rozumiejąc rzekę i jej mechanizmy.

Na pool’u gdzie Andrzej stracił tego dnia 70-tkę!

Pięknie wygrzbiecony samczur

Portret ryby

Portret rzeki

„Depozyt otwierał się o godzinie 21:00”

Kolejnego poranka obudziło nas rżenie koni

Jasiu jak zwykle od dawna był już na nogach i tlił fajkę

Najwyraźniej ktoś tu był wrogiem tytoniu

Postanowiłem ruszyć w góry na wodospady. Im wyżej tym coraz lepiej rozpościerał się pode mną widok na opuszczoną farmę…

…nasz obóz w ujściu rzeki do fiordu…

…na samą rzekę…

Jasiu w tym czasie holował kolejną „dobrą” rybę

Ja chwilowo podziwiałem jak strumyk wodospadami rozciął skałę

Wysokość ścian do wody potrafiła momentami liczyć ponad 70m! Na upartego można było przeskoczyć wąską szczelinę ale się nie odważyłem.

Andrzej w pobliżu ujścia „wodospadowego” strumienia właśnie wyholował swoją kolejną palię…

…czemu długo bezczynnie nie mógł się przyglądać Jurek.


Po posileniu, ruszyliśmy z Mariuszem w górę rzeki mijając po drodze znów Jurka

Qinnqua wciąż rwała i rwała

W górze Mariusz długo miał łoić mi skórę

Ryby na tym resting pool’u były naprawdę silne

Nawet te mniejsze przy niektórych zrywach mimo dobrze dokręconego hamulca potrafiły doprowadzić do zerwania żyłki 0,25mm

Ostatnia mniejsza ryba przed potworem.

W końcu Mariusz zacina kloca i to na Algę nr1!

Równe 70cm! Wygląda na to, że właśnie padła największa palia złowiona dotąd przez Polaków na Grenlandii!

Ależ gruba locha. Spójrzcie jak przelewa się jej brzuch między Mariusza dłońmi.

Blaszka podczas holu spięła rybie oba czubki – górnej i dolnej szczęki. Mimo pozbawienia możliwości oddychania, przepłukiwania skrzeli wodą hol trwał i trwał.

Następną czułem niczym gwóźdź do mojej trumny

Na tle karłowatych brzózek

Ryby wracały sprawnie do wody – ani nam w głowie nie było zabicie a później tachanie taki kawał do obozu.

W końcu i ja coś zapinam

Niezła ale wciąż daleka do Mariuszowej 70-tki!

Żółty grenlandzki mak rozproszył mnie tylko na chwilę

Chwilę później łowię samca palii o brzuchu równie żółciutkim co mak

Świetnie ubarwiona ryba!

Dobry portret palii wędrownej

Gdy tylko ryba odjechała na hamulcu wystarczająco daleko by sięgnąć głównego nurtu zaczynał się sprint w dół rzeki.

Tam prąd był tak piekielny, że należało się nieźle napocić by w końcu dotrzeć do miejsca umożliwiającego pomyślne wyholowanie.

Ale gdy w końcu się udało…


No i zaraz wróci do wody

Holując w tych kamieniach spłoszyłem kilka zacnych ryb

Mariusz wrócił w miejsce właściwe i „chłostał” rzekę dalej.

No i znów zaczyna się bieg za rybą uciekającą uparcie do morza.

Tym razem udało się nieco bliżej

Porządne ponad 60 cm!

I zaraz wróci do wody, oderwana od tej mętnej orgietki

Portret

W końcu i ja przycinam coś większego! Po łomotnięciu w kij, ryba w całości wyskoczyła z wody… na mnie! Zdążyłem tylko krzyknąć „Jezu!” a potem był długi i nerwowy hol.

W końcu w podbieraku. Co za radość!

Co powiecie na to?!

Wyciągnięta z wody łykała tlen tym swoim niezwykle rozdziawionym pyskiem. W tej rzece żyły potwory! A przynajmniej ja mimo pożyczonej od Andrzeja 0,28mm żyłki ciągle łowiłem „za cieńko”! Tym razem jeszcze się udało!

Niezwykle sensowne 76cm!

Normalnie na takie ryby jeździ się do Kanady a nie na Grenlandię – tu takie ponoć nie występują!

I to z pewnością jest największa palia wędrowna złowiona dotąd przez Polaków na Grenlandii!

Ostatnie zdjęcia i…

… King wraca do wody na swój tron!

Kolejne śniadanie nad Qinnqua

Jajecznica mistrzów z dotąd ukrywanym przez Mariusza Teodorowicza doskonałym szpekiem!

Tego dnia nieco większa grupa postanowiła ruszyć na najwyższy resting pool, gdzie tak dobrze połowiliśmy wraz z Mariuszem. Pool leżał przy traperskiej chatce.

Jak na falochronie w Łebie;)

Zacięcia Mariusza Teodorowicza są dla ryb bezlitosne – szybkie i niezwykle skuteczne.

Andrzej za to ma w zwyczaju niesłychanie spokojne hole, pozbawione jakiejkolwiek nerwowości. Ryba jest tak kontrolowana, że nie ma prawa nawet skoczyć chyba, że to taki właśnie pizdryk.

Tym razem coś większego.

62cm wędrownego szczęścia

Tym razem kolej na Mariusza Teodorowicza

I to na jaką muchę!

Andrzej musiał szybko poprawić swój wynik

66cm – to już kawał ryby, silnej, upartej i ładnej ryby!

I powrót do wody.

Mariusz poniżej też zapiął niezłą rybkę ale ta…

Pognała w główny nurt a ten porwał ją daleko w dół rzeki i trzeba było znów biec!

Na szczęście udało się.

Andrzej w tym czasie holował już kolejną. Co za miejsce!

Dobra ryba skakała i skakała…

…niestety, mimo charakterystycznego dla Andrzeja spokojnego holu i pełnej kontroli po prostu spadła.

Prym przejął Mariusz, który dopiero co zmienił muchę

Lodowy banita, który wpłynął do rzeki uchodzącej do fiordu banitów

Fajna, fotogeniczna ryba

Możecie przyjrzeć się musze

Po chwili Mariusz udowodnił jak jest interdyscyplinarny i zapiął rybę tym razem na spinning

Co za dzień! Co za miejsce! Pełno nas i wszyscy łowią

Piękny żółciutki samiec z ciekawą, odznaczającą się wyraźnie pomarańczową kropką poniżej płetwy grzbietowej.

Ciekawe od czego zależy, że jedne mają czerwonawy brzuch a inne jaskrawo żółty?

Andrzej B. w końcu wolał samotnie ruszyć na niżej położone pool’e i w miejscu gdzie dotąd nikt nic nie złowił (bardzo niepozorny cień nurtowy) przywalił taką oto samicę!

68cm!

Oczywiście na nimfkę! Aż nie do wiary jak te ryby widziały nasze przynęty. Fakt – trzeba było prowadzić dokładnie blisko dna i pewnie ryb w rzece musiało być naćpane o czym ciągle świadczyły przypadkowe podhaczenia poza rejonem pyska. Ta samica była jednak zapięta prawidłowo i nim dobiegłem do Andrzeja dała mu ostro popalić. Tym większa satysfakcja z wygranego pojedynku.

Z Mariuszem ciągle nie mieliśmy dosyć. W drodze do obozu musieliśmy odwiedzić jeszcze znaną wszystkim jamkę. Mariusz łowił pięć…

Ja w tym czasie holowałem i to bez udanego finału jedną.

Dopiero Jasiu pokazał, że nie liczy się ilość a jakość! Wspaniałe 64cm! Nie największa jaką holował ale największa jaką wyholował!

Kruk – święty ptak szamanów, również eskimoskich. Według ich wyobrażeń ptak ten brał udział w stworzeniu świata i obdarzony był siłą nadprzyrodzoną. Do tego jest to chyba najczęstszy bohater baśni ludów północy. Czy słyszeliście bajkę o kruku i pięknej Lunie – siostrze słońca? Kiedyś Wam opowiem ale po to przyjdzie mi najpierw znów wybrać się na kamczackie steelheady, jako że jest to bajka koriacka. Wówczas w fotorelacji… kto wie?

Podgatunek charakterystyczny dla Grenlandii to Corvus corax principalis. Nowozelandcy naukowcy odkryli, że kruki spośród wszystkich ptaków, mają najlepiej rozwinięte fragmenty mózgu odpowiadające za kojarzenie faktów i abstrakcyjne myślenie.

Ostatniego wieczoru nad Qinngua przyleciał pożegnać się z nami młody bielik – z pewnością ten sam, którego śledziłem nad Qorlortoqiem. Na Grenlandii ich rewiry osiągają 100km²!

Ostatni zmierzch nad Narsarsuaq w ujściu rzeki o tej samej nazwie. Witający nas ponownie Eskimosi chwalili się, że podczas naszej nieobecności złowiono w tejże rzece siedemdziesiątaka!:)

Nadlatuje nasz transport do Kopenhagi. Potem jeszcze jazda do Karlskrony (piękne zdjęcie zbiorowe zdjęcie na fotoradarze) i rejs promem do Gdyni.

Boeing 737-300 na płycie lotniska w Narsarsuaq

Wracamy do domu!

Ostatnie spojrzenie na fiord banitów Eriksfjord i uchodzącą od północy szczodrą rzekę Qinngua

Ileż to czasu minie nim znów będziemy móc patrzeć na icebergi?

W wyprawie udział wzięli (od prawej):
Andrzej Biernacki, Mariusz Teodorowicz, Jerzy Jurkan, Mariusz Aleksandrowicz, Jan Skrzypczyk, Andrzej Gajewski i ja – Rafał Słowikowski

Jak wspomniałem, była to czwarta ekspedycja wędkarska na Grenlandię, w której uczestniczyli Polacy. Padło bardzo dużo ryb i to dużych, szczególnie jeśli chodzi o Grenlandię. Wyjazd zatem znów uważamy za udany. Pogoda była niezła, komarów cudownie brak i towarzystwo niezwykle pierwszorzędne! Za co dziękuję wszystkim kolegom, którzy towarzyszyli mi w grenlandzkiej przygodzie.

Qujanaq Kalaallit Nunaat (Dziękujemy Grenlandio)

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Mariusz Aleksandrowicz, Andrzej Biernacki, Andrzej Gajewski, Jerzy Jurkan, Mariusz Teodorowicz, Rafał Słowikowski