Zobaczyć wyspy greckie całkowicie poza sezonem, bez turystycznej stonki; obeżreć się soczystymi cytrusami; poczuć moc morskiego wiatru w żaglach, wykąpać się w styczniowym morzu i … oczywiście coś połowić! Takiż pomysł na spędzenie ferii zimowych.

Fantastyczny telefon od Marcina z końcem minionego roku – „Pokruszył się skład na rejs po Zatoce Sarońskiej, wszystko załatwione – jacht będzie czekał, wyśmienity szyper także. Powiedz, że jedziesz!”
Oczywiście mętlik w głowie i natychmiastowo uruchamiające się myśli „na nie”.
Bo praca a przecież przed miesiącem wróciłem z Afryki a za miesiąc wylatuję do Patagonii. Bo to, bo tamto.
Bezsensowny tydzień spędzony na bezsensownym rozmyślaniu i szukaniu kolejnych powodów dlaczego miałbym nie jechać. Też tak macie?
I w końcu w tym wszystkim głos rozsądku:
„A czemu nie?! Przecież zawsze marzyłem o takim rejsie!”
Zapewnienie Marcina o doborowej załodze nie dało się potraktować niepoważnie. Jak coś mówi to tak jest.
Dwa tygodnie później polecieliśmy!

Ferie zimowe nas – starych koni nie dotyczyły. Ale Marcin zabrał swojego syna – Kubę, który właśnie je rozpoczął. Rejs ten miał być zaprawą pod fundament żeglarski w przyszłości.

Do Aten przylecieliśmy późnym wieczorem i po sutej kolacji położyliśmy się spać na naszej łodzi. Każdy miał osobną kajutę i łazienkę więc warunki były doskonałe.

Kolejnego dnia postawiliśmy żagle i ruszyliśmy ku wschodzącemu słońcu.

Płynęliśmy jachtem Parte II – 16-to metrowym Ocean Star 51.2 produkcji greckiej. Piękna jednostka!

Fok pięknie się nadymał – ciągnąc oceaniczną gwiazdę jak rozpędzony ogier.

Mijane brzegi wyspy Aeginy przypomniały mi tamtego dnia rejs i fotografowanie brzegów Isla Navarino – ależ inny to świat!

Surowsze okolice Angistri

„Mewy, białe mewy, wiatrem rzeźbione z pian
skrzydlate, białe muzy okrętów odchodzących w dal
kto wam szybować każe za horyzontu kres
w bezmierne oceany, przez sztormów święty gniew …”

„Słońce świeciło, skrząc się i płonąc na nierównościach i zagięciach fal…”

Zachodzące słońce było naszym wskaźnikiem po trawersie. Niestety wiatr ucichł i zrobiło się wyraźnie chłodno. Pierwszy raz widziałem parę wydychaną z płuc w Grecji. Dalej płynęliśmy na silnikach.

Sztyce na tle słońca zachodzącego nad docelowym portem – Epidhavros.

Następnego dnia na tle tych wysepek miałem zobaczyć spławiające się mieczniki!

Przybijaliśmy do kei już w ciemności. W nagrodę po komendzie „Tak stoimy!” lokalne krewetki na masełku z czosnkiem i natką pietruszki smażone. Taka kolacja.

Pierwsze spojrzenie po wyjściu na pokład przy Epidhavros.

Parte II w Epidhavros

Rejs pod dowództwem Andrzeja Brońki był doskonałą szkołą żeglarską. Wiele się nauczyliśmy, m.in. o takielunku, cumowaniu, węzłach itd. Na zdjęciu klasyczne zabezpieczenie jachtu szpringiem dziobowym przed bocznym wiatrem.

Andrzej z Marcinem niejeden rejs już wspólnie przeżyli zaliczając sporo egzotycznych akwenów. Najdalej byli chyba na Wanuatu.

Cumowanie rufowe bardzo ułatwiało wyjście z portu. Andrzej w razie możliwości „parkuje” jachty jak ja samochody. Zawsze przodem do wyjazdu.

No i nasz kambuz pod pokładem.


Bandera Rzeczpospolitej Polskiej i Krakowskiego Królewskiego Klubu Żeglarskiego. Niby mam najbliżej do morza a najbardziej doświadczeni na jachcie byli chłopcy z Krakowa. Krakusy i jeden kaszubski żółtodziób;)

Będąc tam nie mogliśmy odmówić sobie wizyty w najsłynniejszym antycznym (VI w p.n.e. – IV w n.e.) sanktuarium Asklepiosa, który był synem Apollina i nimfy Koronis. Koronis zanim urodziła dziecko związała się z innym mężczyzną. Rozgniewany Apollo zabił kochanków. Szybko jednak pożałował gniewu i uratował z łona martwej Koronis Asklepiosa. Heros ten wychowywał się u centaura Chirona gdzie poznał tajniki sztuki lekarskiej. Potem bez reszty poświęcił się uzdrawianiu i leczeniu, a jego symbolem stał się wąż. Asklepios poznał sposoby wskrzeszania umarłych, ale gdy zaczął z tym przesadzać Zeus piorunem wyprawił go do świata umarłych. Równowaga Wszechświata, na której straży stał „ojciec bogów i ludzi” nie mogła być przecież zachwiana poczynaniami jakiegoś tam herosa.

Gdy w 293 p.n.e. szalała w Rzymie zaraza, księgi sybillińskie nakazały sprowadzić z Epidhavros (rzymskiego Epidaurus) uzdrawiającego boga Asklepiosa (Eskulapa). Specjalna delegacja wysłana do Epidhavros sprowadziła do Rzymu świętego węża, symbolizującego boga. Na Polu Marsowym wąż wśliznął się do rzeki Tyber i popłynął na wysepkę tyberyjską, gdzie zniknął, wskazując w ten sposób miejsce budowy świątyni, ukończonej w 289 roku p.n.e.

Uchowany fragment sanktuarium

Przygotowane nowe bloki marmuru do rekonstrukcji budowli na tle antycznych pozostałości po propylejach.

Antyczny stadion w Epidhavros o bieżni 181m. Zbudowany w V w. p.n.e.
Do dziś zachowały się pozostałości po liniach startu i mety oraz trybunach – częściowo wyciętych w skalnym podłożu, a częściowo nadbudowanych. Stadion wykorzystywany był podczas organizowanych co cztery lata (tuż po igrzyskach istmijskich w pobliskim Koryncie) wielkich świąt na cześć Asklepiosa – Epidauri.

I fragmenty trybun.

Najsłynniejszym jednak zabytkiem tego miejsca jest dziś antyczny teatr doskonały. Posiada on nadzwyczajną akustykę, co chętnie demonstrują przewodnicy. Nawet z najwyższego 55 rzędu widowni doskonale słychać monetę, czy pudełko zapałek upuszczone na scenie. Ale to tylko bardzo przekonywująca demonstracja wspaniałego zjawiska. W praktyce oznacza to, że ze wszystkich miejsc amfiteatru, nawet z najwyższych rzędów, znakomicie słychać cichą rozmowę, a nawet szepty ze sceny i orchestry. Aktorzy nie musieli się więc zbytnio wysilać, aby ich słowa były dobrze zrozumiałe dla całej publiczności. Fenomen tkwi najprawdopodobniej w odpowiednim ukształtowaniu muszli widowni oraz wykończeniu kamiennych rzędów siedzeń. Na skutek braku dużych płaskich powierzchni pionowych dźwięk odbija się wyłącznie od widowni o złożonej strukturze wielu kamiennych stopni. Pod wpływem bardzo dużej liczby krótkotrwałych odbić fala dźwiękowa rozchodzi się w wielu kierunkach co wzmacnia ją i pozornie przedłuża jej brzmienie. Tak czy inaczej naukowcy głowią się nad tym do dziś.

Jest to najlepiej zachowany grecki teatr, zbudowany przez Polikleta Młodszego około 330 r p.n.e., który mógł pomieścić do 14 tysięcy widzów. Okrągła orchestra, otoczona rowem odprowadzającym wody deszczowe, była z jednej strony zamknięta wysokim na 4 m proscenium i dalej otoczona wachlarzem półkolistej widowni. Pauzaniasz uważał ten teatr za największy w Grecji.

Przeszliśmy się na górę, wzdłuż i wszerz. Kuba zapodał coś na scenie i… rzeczywiście działa! Akustyka świetna! Każdego roku odbywają się w tym miejscu corocznie festiwale dramatu klasycznego. W ramach Festiwalu Ateńskiego w każdy letni wieczór w piątki i soboty wystawiane są tu klasyczne dramaty – przede wszystkim Sofoklesa, Eurypidesa i Ajschylosa. Ciągle czuć duch greckiego boga dramatu – Dionizosa. Obecnie miejsce to znajduje się na liście światowego dziedzictwa kultury UNESCO.

Marcin i Jakub Białowąs – jota w jotę, ojciec z synem!

Najwyższy rząd amfiteatru znajduje się 24 metry powyżej sceny. Ławki dla zwykłych widzów, wykuto z białego wapienia, pochodzącego z miejscowego kamieniołomu. Pierwsze rzędy, zarezerwowane dla dostojników miasta i szacownych gości, były znacznie wygodniejsze – z oparciami i podłokietnikami.

Z pewnością fragment płaskorzeźby nie przedstawiał Asklepiosa ale ciągle może wzbudzić podziw.

Otaczał nas zapach cyprysów, sosen pinii i jałowców greckich.

Młode szyszki sosny pinii (Pinus pinea)

Stara replika ptaszorów z okolicznego muzeum. Dziwiła tym bardziej, że latające ryby nie występują w akwenie Morza Śródziemnego.

Ptaszory (Exocoetidae)

Występują w Oceanie Indyjskim, na Pacyfiku i w tropikalnych rejonach Atlantyku.

Destynacja, która słynie z latających ryb to wyspy Barbados gdzie często obserwuje się migracje tych ryb z raf Atlantyku aż do bogatego w zooplankton ujścia rzeki Orinoko w Wenezueli.

Aby wynurzyć się z wody (często w sytuacji, kiedy ryby latające atakowane są przez inne drapieżniki) zbliżają się do powierzchni wody, a następnie tuż pod powierzchnią wody rozkładają płetwy piersiowe. W tym samym czasie płetwa ogonowa szybko się porusza nadając rybie odpowiednie przyspieszenie – jest to kilkadziesiąt uderzeń płetwą na sekundę. Przy odpowiednich warunkach pogodowych oraz sile wiatru ich maksymalna prędkość może osiągnąć nawet 70–90 km/h. Szybowanie w powietrzu trwa z reguły około 10 s. Zanotowany rekord to jednak 45 sekund. Ptaszory potrafią przelecieć 400m, na wysokości 6 metrów!

Aby pozostać w locie dłużej, wystarczy, że z chwilą kiedy znów dotkną wody, zaczną ponownie poruszać energicznie płetwą ogonową, modyfikując jednocześnie kąt nachylenia płetw piersiowych. Umożliwia im to ponownie wzbicie się ponad powierzchnię morza.

Grecja nie słynie z latających ryb ale swobodnie mogłaby w styczniu zostać cytrusową stolicą świata!

Pomarańczowe sady aż pachniały. Owoców było pełno wszędzie, również w centrum Aten, gdzie spadają i turlają się ulicami/chodnikami i nikt tego nie rusza. Służby porządkowe mają tylko z tym kłopot.

Gaje pełne cytryn, pomarańczy i mandarynek otaczają Epidhavros z każdej strony, do samego morza.



Podobne stragany jeśli kkomuś się nie chce zbierać owoców, pozwalają się obkupić w pełne siaty raptem za kilka eurasi.

Tak też było z nami. Mandarynki w taxi, mandarynki za oknem.

Nadbrzeżna uliczka w porcie.

Daktyle dopiero dojrzewały. Zbiór czekał Greków jeszcze przed sezonem.

Z Epidhavros wyszliśmy na silnikach więc w końcu można było rozłożyć wędki. Trolling pod żaglami jest zbyt skomplikowany. W końcu ciężko dostosować sensowną prędkość. Rejs był w końcu priorytetem a wędkowanie tylko dodatkiem.

Tym nie mniej ręce aż się trzęsły przy rozkładaniu wędek, pyski rechotały a w duszy diabeł grał!

Drewniany greting na jachcie skutecznie ograniczał możliwość pośliźnięcia na mokrym.

Marcin jako kuk to dar rejsu. Lunchyki, podwieczorki…

Kolacje. Kilo takich lokalnych krewetek królewskich to w rybnym 22Euro. Niemało ale skoro świeże i wino do nich wyborne to grzech pożałować.

Niestety wędkarze mogli tylko tęsknym okiem spoglądać na takie miejsca. Bezpieczeństwo rejsu nie pozwalało się zbliżyć i zarzucić tam wędeczek! Morskie mapy Andrzeja dobitnie pokazywały jak dno tam jest nafaszerowane niespodziankami. Piękny miraż na rybnej pustynii.

Wodoloty podczas rejsu mijały nas kilkukrotnie – szybkie i głośne diabelnie!

Kolejna chłodna noc, tym razem jednak w Poros – najlepiej osłoniętym kotwicowisku na Morzu Egejskim.

Ilość drobnicy w porcie była niebywała. Wędkarzy też nie brakowało. Chodzili i spinningowali 10-cio centymetrowymi woblerami w poszukiwaniu szczęścia. Nam wystarczyło „Tak stoimy!” by wyprysnąć na ląd i pognać do najbliższej knajpy.

Poranek jak zwykle przywitał nas słońcem, choć nieco dalej zbliżały się chmurki.

Cieśnina Poros przypominająca szeroką ulice miasta – oddziela port Poros od wsi Galatas i okolicznych rozległych gajów cytrynowych. Sam Henry Miller pisał o tym miejscu w swoim „Kolosie z Maroussi”.

Wieża zegarowa w Poros.

I mechanizm zegarowy, który pozwolili mi sfotografować zegarmistrzowie, którzy przyszli akurat na przegląd (raz do roku!).

Trzeba się nieźle nagłowić by niechcący podążając takimi schodami nie skończyć w cudzym ogródku albo w innym ślepym zaułku.

Czasem drogę wskażą takie tabliczki.

Rybacy w Poros, sprzedający zdobycze morskie prosto z kutra.

Kiput być musi 😉

Od czasu do czasu trafi się coś kotom, które licznie kręcą się koło takich wonnych jednostek pływających.

Nasza była mniej wonna. No chyba, że Kuba ruszał na miasto. Hektolitry perfum trzymały koty daleko, za to kotki się interesowały 😉

Białowąsy na oceanicznej gwieździe.

Wysepka na południowym wypływie z portu.

Pozostałości zabudowań z czasów bizantyjskich, kiedy to Poros nagminnie było napadane przez piratów.

To przy tej wysepce pierwszy raz było nam dane jigować. Niestety poza niewielkimi rybkami u Krakusów, bez sensownego rezultatu.

Kolejny zachód znów wróżył chłodną noc.

Kapitan przy sztagu

Kpt. Andrzej Brońka – znana postać w polskim światku żeglarskim a także szantowym.

Przed nami perła Wysp Sarońskich – Hydra.

Nim usłyszeliśmy „Tak stoimy!” niebo zdołały przysłonić chmury a morze wyraźnie się rozkołysało. W końcu stanęliśmy na wyspie, na której Leonard Cohen napisał większość swoich piosenek!

Byliśmy jedynym jachtem cumującym w porcie.

Miejsce nadzwyczajne. Niebywale klimatyczne. Z oficjalnym zakazem używania pojazdów mechanicznych a nawet rowerów! Jedyne środki transportu to poza jedną karetką i wozem strażackim… osły.

Te pojawiają się jakby spod ziemi w momencie przybijania do kei każdej większej jednostki pływającej.

Udaliśmy się pustymi uliczkami na poszukiwanie sensownej restauracyjki.


W końcu namierzyliśmy bardzo fajną knajpkę – Ostria. Tam też pod bacznym okiem właściciela i napominaniami, że mniejsze krewetki je się wraz z pancerzykami wciągnęliśmy sutą kolację.

Było dobrze po północy jak udałem się na samotny rekonesans z aparatem w ręku. Kadrów było tyle, że głowa boli!

Oczywiście wieża zegarowa być musi.


Nabrzeże miasta Hydry jest dosłownie usiane willami. Większość z nich zbudowano w XVIII wieku, dzięki bogactwu zgromadzonym przez dużą flotę handlową składającą się ze 160 statków, które pływały aż do Ameryki. Podczas wojen napoleońskich przerwały one angielską blokadę, by sprzedawać zborze do Francji. Zbito na tym fortunę, zaś wyspa cieszyła się szczególnymi względami Turcji, gdyż miała swoje władze i nie płaciła podatków, za co wysyłała sułtanowi marynarzy. Takie warunki przyciągały ówczesnych imigrantów z Grecji z mniej uprzywilejowanych regionów stałego lądu.

W latach dwudziestych XIX wieku miasto miało prawie 20 000 tysięcy mieszkańców, co jest liczbą niewiarygodną, zwłaszcza że obecnie jest ich zaledwie około 3 tysięcy. Podczas wojny o niepodległość kupcy z Hydry dali greckiej marynarce wiele statków i wielu dowódców. W czerwcu odbywa się festiwal Miaoulia, jest to uroczystość upamiętniająca Admirała Andreasa Miaoulisa (na zdjęciu jego pomnik), który wysłał bandery przeciwko tureckiej flocie podczas Powstania Greckiego. Kulminacją uroczystości jest płonąca łódź dryfująca na morzu będąca hołdem dla marynarzy, którzy ryzykowali życie podczas niebezpiecznej misji. To musi być widok!

Takie oblicze wyspy odkrył w latach 60 XX wieku wspomniany Leonard Cohen. Po raz pierwszy przybył na Hydrę 14 kwietnia 1960 roku. Mieszkała tam wtedy niewielka społeczność artystów: malarzy, pisarzy, tancerzy i mówiło się po angielsku. 27 września 1960 roku Cohen kupił na Hydrze dom za 1500 dolarów. Jak sam mówi była to najmądrzejsza decyzja w jego życiu. W tym domu na przestrzeni lat powstała znacząca większość twórczości Cohena. Tutaj napisana została powieść “Piękni przegrani”, tutaj powstało wiele z jego wierszy i piosenek.



Gdy wróciłem na pokład, reszta załogi dawno spała.

Rano obudziły nas dzwony wieży zegarowej

Krzyki mew

Życie w porcie dopiero miało się zacząć.

Pierwsze wypełzły koty, jak ten – Rademenes.

Poszliśmy sobie zatem do ulubionej kawiarni Joan Collins (Alexis z „Dynastii”) na popularną (ale nie o tej porze roku) cafe frappe. Poleciał jeszcze lodzik w wykonaniu niebrzydkiej pani (bez skojarzeń proszę).

Północne stoki wyspy są mocno zabudowane, podczas gdy wybrzeże południowe jest niemal zupełnie dzikie, z nielicznymi kameralnymi plażami. Dobre miejsce na podróż poślubną – jest klimat, dobre jedzonko, dzikie plaże i duże, wytrzymałe łóżko też z pewnością się znajdzie. Czegóż chcieć więcej?
Ostria, w której dzień wcześniej się stołowaliśmy, z najpopularniejszym środkiem transportu w tle.

Właściciel restauracji podczas kolacji, na wieść że jesteśmy wędkarzami dosłownie oszalał! W Google Earth pokazał najlepsze miejsca na ryby, które okazało się łowić należy tylko na przynęty naturalne. Niewielkie kalmary specjalnie zbrojone główkami jigowymi z dwoma hakami na trokach, jako że ryba mięczaki te ma zjadać tylko od głowy. Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie wyraził dezaprobaty na wieść, że nasz jacht nie był zaopatrzony w echosondę wędkarską. Tak czy inaczej umówił się przy konkretnej wyspie o konkretnej godzinie by pokazać nam co i jak.

Na miejscu byliśmy przed czasem i dość szybko na nietypowego pilkera uzbrojonego w choinkę haczyków na mięczaki (100g) łowię… ośmiornicę.

Wcześniej miałem do czynienia z tymi stworzeniami tylko podczas nurkowania – wiele lat temu przy wyspie Murter w Chorwacji i dwa lata wcześniej na Korfu w najpiękniejszej zatoce Gialiskari (gdzie notabene, złapane własnoręcznie mięczaki chętnie przygotuje przemiła córka właściciela jedynej restauracji w tamtym miejscu).

Wierzyć mi się nie chciało jak niecałe pół godziny później wyholowałem drugą ośmiornicę.
Wyobraźcie sobie, że stworzenia te mają trzy serca – jedno główne i dwa pomagające wtłoczyć krew do skrzeli. Do tego ich krew, podobnie jak mątw jest niebieska. Zamiast czerwonej hemoglobiny, rolę przenośnika tlenu pełni u nich hemocyjanina zawierająca miedź (stąd niebieski kolor). W niskiej temperaturze i przy małym stężeniu tlenu w wodzie, transport oparty o hemocyjaninę jest bardziej wydajny od hemoglobinowego. Ośmiornice dzięki posiadaniu niebieskiej krwi zagwarantowały sobie zdolność adaptacji do trudnych warunków temperaturowych.

Są to świetne drapieżniki – polujące głównie na skorupiaki i ryby. Często w ich menu znaleźć można kraby a nawet homary!

Bardzo spokojnie jigowałem aż w końcu czułem łagodnie siadający na kiju ciężar. Ośmiornica atakowała pilkera nadziewając się mackami na choinkę haków. Coś a la „szarpak” przy czym przynęta była atakowana a nie przynęta atakowała.

Nieco wyraźniej ale też na inną przynętę (imitację krewetki na bocznym troku) wziął kalmar z gatunku Loligo media.

Mienił się kolorami jak kameleon.

W końcu wyraźnie ściemniał (ciągle żyjąc) – z lewej krewetka na kalmary, z prawej pilker na ośmiornice.

Zbliżenie na skórę kałamarnicy pokrytą chromatoforami czyli komórkami barwnikowymi odpowiedzialnymi za zmianę koloru. .

Na początku na tle wody i nieba półprzeźroczysta.

I w końcu upodabniająca się do bluzy Simms’a 😉

Jakub nie odpuszczał!

W końcu dostał to co ciężko wypracował.

Na późny obiad Marcin przygotował piersi z kurczaka zawijane w boczek i pieczone w mleczku kokosowym wraz z pomidorami – przyszły hit Patagonii 2016

Namierzyliśmy w końcu miejscówkę. A że coś się działo, nie wolno było odpuścić. Po obiedzie z mięczakami walczyliśmy od nowa.

Po przycumowaniu w płytkim porcie Ermionis za kolację zabrałem się ja.

Złowione kalmary podlane kielonkiem Jagermeistra smakowały wybornie. Liczyłem, że schudnę ale przy tych łakociach wprost z Morza Egejskiego się po prostu nie dało.

Po śniadaniu pora na kawkę i pyszne smakołyki z portowej cukierni. Ośmiornice w tym czasie już się macerowały w czerwonym winie z czosneczkiem i pietruszką.

Parte II w porcie Ermionis i Marcin, który nauczył mnie, że rejs jachtem to czysta przyjemność, no stress. A że ryby nie brały? Mieliśmy na to totalnie wylane. Każde jednak płynięcie na silniku wiązało się z pracującymi w wodzie woblerami trollowanymi za rufą.

Młody w tym czasie mógł wyszaleć się do woli na pontonie.

Gdzie te czasy kiedy mnie kręciły podobne rzeczy?

Plan na popołudnie znany był już dzień wcześniej. Płyniemy za wyspę niedaleko Hydry, gdzie brały ośmiornice. Tam też wlazłem (zostałem wciągnięty) na maszt, na ostatnią reję by zrobić zdjęcie, które zawsze mi się marzyło.

W rzeczywistości byłem posrany. Odchyły były niemałe, węzeł ratowniczy dotkliwie wpijał mi się pod pachami a do tego lina zacięła się na kabestanie i już myślałem, że będę musiał skakać. Nie było ok! Bardzo k… daleko od ok!

Na obiad w końcu Ktapodi Krassato – czyli nasze ośmiornice w winie.

Wszystko to w popołudniowym słońcu i tak doborowym towarzystwie było bardzo ok!

Ośmiornice były długo gotowane ale odnóża jak zwykle najlepsze były przy końcach. No i przyssaweczki! Mniam!

Tak dobre, że aż szło się udławić!

No a na deser wędki w dłoń i szybko złowiona mątwa!

Sepia orbignyana czyli mątwa różowa.

Długo musiałem czyścić greting po tym jak puściła chmurę atramentu (od jej nazwy łacińskiej sepia jako kolor czerpie swą nazwę), który używany jest w produkcji farb dla malarzy. Pewnie i tych z Akademii Sztuk Pięknych na Hydrze.

Znów po dłuższym czasie na pokładzie zmieniła kolor

A gdy w końcu zdechła (szybciej od kalmarów i zdecydowanie szybciej od ośmiornic) wyraźnie zbladła.

Popołudniowe słońce pięknie kolorowało stoki wyspy, u wybrzeża której mieliśmy swoją mięczakową miejscówkę.

W końcu Marcin też dopadł ośmiornicę.

Twardziele z mięczakiem.

Octopus bo ma osiem ramion. 8 lat temu pewien amerykański turysta nieświadomy zabił i zjadł hexapusa, czyli bardzo rzadką ośmiornicę sześcioramienną, która wcześniej złowiona była tylko raz – u wybrzeży Anglii!

Niestety wszystko co dobre szybko się kończy.

My też w końcu musieliśmy opuścić okolice Hydry.

Oczywiście ciągle trollingując. Niestety akwen przy którym przecież istnieje najstarsza cywilizacja naszej planety po prostu musi być przetrzepany. W moich wcześniejszych doświadczeniach wędkarskich w Grecji udało mi się tylko raz złowić niewielkiego tuńczyka na Rewę Adasia Kaczmarka u wybrzeży Zakhyntosu.

Ostatnie spojrzenie na Hydrę.

Tak. Spojrzenie Andrzeja ma coś w sobie 😛

Jeden z kabestanów naszej gwiazdy.

Ooo tak. Zarzucona przynęta przeczesuje rybne wody Grecji podobnie jak wiatr Marcinowe włosy;)

Znów na Poros.

Parte II pod gwiazdami.

Nawigacja satelitarna rozwinęła się już na tyle, że astronawigacja jest już tylko romantycznym wspomnieniem, choć nawigatorzy są ciągle zobowiązani do umiejętności posługiwania się sekstantem.

Mandarynki obrodziły i w Poros. Raz po raz spadały z drzew i turlały się po pochyłej nawierzchni by z pluskiem skończyć w morzu.

Cieśnina Poros by night.

Bom naszego jachtu.

I śniadanko kolejnego dnia na pokładzie Ocean Star. Jajeczniczka na boczku. Ależ to tam smakowało!

Pomarańczowe oblicza Poros


I najlepsze białe wino, jakie piliśmy dzień wcześniej do kolacji w zacnej restauracji. Andrzej jak stwierdził zjadł tam najlepsze Kleftiko w życiu (jagnięcina pieczona w pergaminie)!

Wypływamy z gościnnego Poros.

Parę kilometrów dalej, za Thaktikoupoli brzeg znów jest dziki i…

W wodzie spotykamy się z mniszką śródziemnomorską (Monachus monachus). Foki te są krytycznie zagrożone wyginięciem! Ocenia się, że na wolności występuje ich nie więcej niż 500 sztuk (w morzu egejskim 200) !!!!!!!!!!!! A że w basenie Morza Śródziemnego nie występują żadne inne foki, nie ma mowy o pomyłce!

Najprawdopodobniej samczyk ,który oddalił się od grupy w której się urodził by w samotności dojrzewać. Są skrajnie zagrożone głównie przez… turystów! A konkretnie utratę siedlisk, które wykorzystywane są coraz częściej do budowy kompleksów hotelowych. Zwierzęta są niepokojone przez łodzie i skutery. Spłoszone miast na otwartych plażach zaczęły się rozmnażać w odizolowanych, ukrytych przed człowiekiem jaskiniach, do których nierzadko jedyna droga prowadzi spod wody. Narażone na gwałtowne zjawiska pogodowe mioty szczeniąt często nie przeżywają, przez co sukces rozrodczy tego gatunku jest znacznie mniejszy niż na początku XXw. Kolejnym zagrożeniem są oczywiście rybacy, którzy zabijają foki nierzadko wybierające ryby z sieci a także z obawy na potencjalnie zagrożone populacje ryb na terytoriach tych ssaków. Dorosła foka dziennie musi zjeść 3 kg ryb, mięczaków lub skorupiaków (rzadko ale jednak poluje także na żółwie karetta).
Mieliśmy doprawdy gigantycznego farta, że mogliśmy obserwować to zwierzę w naturze.

Kolejnym celem była Methana, słynąca z kąpielisk zdrowotnych (ciepłe źródła siarkowe).

A że te okazały się być sporo przed sezonem zamknięte ruszyliśmy znaleźć inne kąpielisko.

I znaleźliśmy pustą plażę w pięknej zatoce.

Zakończona naturalnym menhirem.

Wskoczyliśmy do wody. Nie powiem – była zimna jak Bałtyk w końcu maja albo pod koniec września. Kosta!

Andrzej się nie zdecydował – niby woda zimna.

Ale wiem co by Go zachęciło. Mnie też!

Plaża znajdowała się tuż poniżej klubu La Playa, który w sezonie robi za popularną dyskotekę z ciekawym ogrodem. Aż nie chcę wiedzieć ile dzieci się tu poczęło 😉

Wracając do przystani znów mogliśmy tylko tęsknie zerkać na skały majaczące w oddali.

Kuba z głową pełną pomysłów na biznes w końcu się zdecydował, że porzuci interesy na Białorusi i skupi się na prowadzeniu sieci hoteli w Grecji;)

Na Methanie znalazło by się parę zacnych budyneczków


Apartamenty nowożeńców.

Połowów nadszedł kres.

„Nałowieni do bólu” bez żalu zwijaliśmy kije.
Po powrocie dłuuugo musiałem się tłumaczyć kolegom, którym wcisnąłem kit, że złowiliśmy dwa tuńczyki – 78kg i 43kg, które na dodatek sprzedaliśmy knajpie za grubą kasę. Łyknęli jak pelikany szmatę! 😛 😉

Wieczorem dobiliśmy do portu na wyspie Aegina, słynącej z orzeszków pistacjowych. Nazwa wyspy pochodzi od kochanki Zeusa – greckiej nimfy Aeginy właśnie. W czasach starożytnych wyspa gospodarczo konkurowała z samymi Atenami . A przez dwa lata nawet była stolicą Grecji!

Niegdyś obie wieże były zegarowymi, dziś tylko jedna z wież okolicznego kościoła wskazuje godzinę.



Początek stycznia w Grecji spotyka się jeszcze z wieloma przejawami Bożego Narodzenia.

Grecy się nie napinają. Nim nadejdzie sezon, „się zdejmie”.

Wyciągnięte z jednej z knajp hasło Wi-Fi skutecznie popsuło resztę wieczoru.

Ostatniego dnia znów dmuchnęło!

Parte II postawił żagle.

Postawiony fok już nieźle przechylił jacht.

Grotmaszt pozwala się wygodnie oprzeć i tylko obserwować jak przesuwa się horyzont.

Krakusy

Krakusy i Kaszub – załoga w komplecie.

„Are You talking to me?”

Busola a raczej kompas tradycyjny a pod spodem elektroniczne wskaźniki prędkości I głębokościomierz.

Czy wiecie, że kilka lat temu w Ustce przez miesiąc grasował koleś, który włamywał się do kutrów i wysysał ze starych kompasów spirytus?! W końcu złapany na gorącym uczynku wydmuchał Policji 4,5 promila alkoholu 😛

Nie wiem czy Marcin wiedział, że w nowoczesnych kompasach jak na Ocean Star jest miast alko trucizna. Tak czy inaczej kopsnął się po Jagermeistra.

Węzeł na foku.

Bez Białowąsów albo byśmy pobłądzili albo i tak źle „skręcili”.

Parte II ma dwa stery i podwójne oprzyrządowanie na pokładzie. W zależności od przechyłu tudzież innych kwestii związanych z przechyłem szyper może korzystać z jednego bądź drugiego.

Zbliżając się do Aten musieliśmy przeciąć tor wodny, którym zmierzają największe jednostki jak ta z Malty do greckiego Pireusu.

Albo ta „Egejska Wolność”

Słońce zbliżało się do linii horyzontu, gdy…

…każdy z nas walnął po kielonku wody morskiej na cześć rejsu, kapitana i Neptuna. I o mały włos byśmy wypili też sepię z mątwy.

Lepiej żeby jedna kropla nie spadła na ubranie.

Koszyk dziobowy na tle Aten

Wędkarzy na rewie nie brakowało.

Stadion w Pireusie.

Docelowy port, gdzie zakończy się nasz rejs.

Ostatnia kolacja – makaron z kalmarami i kolejna sałatka pomysłu Marcina. Bajka!


I deser. Tylko niewiele gorsze od tych norweskich. Cały sekret słodyczy truskawek tkwi w ilości światła słonecznego jakie przyjmą.

Kolejny poranek przywitał nas w miejscu nadzwyczajnym. Promienie wschodzącego słońca na propylejach.

Klasyczny przykład zwieńczenia kolumny jońskiej. Tak patrzyłem na to własnymi oczami i wspominałem jak prof. Cempura niegdyś postawiła mi z tego gałę!

Schody prowadzące do propylejów – czyli wielkiego budynku „robiącego” za bramę wejściową do jakiejś znaczącej świątyni.

I pierwsze spojrzenie na Partenon – świątynię Ateny, patronki miasta.

Rekonstrukcja Akropolu na starej ilustracji.

Dziś Akropol wygląda jak gigantyczne miejsce budowy – w końcu konserwatorzy musieli rozebrać budowlę na setki marmurowych bloków, by zastąpić rdzewiejące żelazne klamry, jakimi spięto je w latach 20-tych minionego wieku nierdzewnym tytanem. Stare klamry w skutek korozji pęczniały przez co powstawały pęknięcia w kamieniu. Specjalistom udało się także zidentyfikować i zebrać około 1600 marmurowych fragmentów Partenonu porozrzucanych po całym wzgórzu. Po ich umieszczeniu na właściwych miejscach przybędzie 15% budowli.

Zwieńczenie Świątyni Ateny Nike, czyli Ateny Zwycięskiej.

I wykończenie znów kolumnami jońskimi

Kariatydy podtrzymujące belkowanie dachu. Pierwotnie było ich 6 ale jedną wywieźli Turcy i zaginęła a jedną ukradł lord Elgin i można ją oglądać w British Museum w Londynie. Pozostałe cztery przeniesiono do Muzeum Akropolu skąd przyglądają się widzom zalotnie z gabloty wypełnionej azotem. Tu widzicie współczesne repliki.

Tak w oryginałach jak i w replikach nietrudno dostrzec ślady makijażu, kolczyków w uszach i wzorów na marszczonych i obcisłych sukniach.

Z góry podziwiać można wewnątrz magicznej bariery, której nie udało się przekroczyć współczesnemu miastu stary bizantyjski kościółek.

U stóp Akropolu zobaczyć można także pobudowany w porządku doryckim w V w p.n.e. Hefajstejon – świątynię na cześć Hefajstosa i Ateny.

Gołąb na dachu Erechtejonu.

Przykład szczytowego osiągnięcia architektury jońskiej w Attyce.

Nadszarpnięty zębem czasu jeden z tympanonów Partenonu.

Od wschodu tympanon przedstawia (wśród innych bogów) narodziny Ateny, stojącej w pełnej zbroji przed ojcem – Zeusem. Rzeźby zachodniego tympanonu przedstawiają spór Ateny i Posejdona o panowanie nad Atenami i całą Attyką

Zbudowany w najlepszym porządku doryckim. Nad doryckimi kolumnami podziwiać np. można na belkowaniu metopy (92) zdobione reliefowo, przedzielone tryglifami. Przedstawiały one mitologiczne sceny walk bogów z gigantami (wschód), herosów z amazonkami (zachód), cantaurów z Lapitami (południe) oraz wojny trojańskiej (północ).

We wnętrzu świątyni stała chyba najdroższa rzeźba jaką kiedykolwiek stworzył człowiek. Był to wysoki na około 12 metrów posąg Ateny, wykonany z kości słoniowej i złota. Źródła podają, że na potrzeby posągu zużyto 40-45 talentów (około 1200 kg) złota. Niestety statua nie zachowała się do naszych czasów. Jednak jej dokładny wygląd możemy poznać dzięki wizerunkom wybitym na starożytnych monetach oraz marmurowej kopii wykonanej w czasach Cesarstwa Rzymskiego, eksponowanej w Narodowym Muzeum Archeologicznym w Atenach. Więc nie wiem z czego Białowąsy się tak cieszyły (?)

Od V wieku naszej ery nastąpił okres niszczenia świątyni. Wówczas usunięto stąd rzeźby i powstał tutaj kościół chrześcijański. Następnie w XV wieku, kiedy tereny zajęli Turcy osmańscy, kościół chrześcijański zamieniono na meczet. W XVII wieku eksplodował tutaj turecki magazyn prochu, który zlokalizowany był w budynku. To stało się przyczyną ogromnych uszkodzeń Partenonu. W XIX wieku rzeźby, jakie się jeszcze zachowały zostały sprzedane przez Turków do brytyjskiego muzeum. Niektóre z nich trafiły także do Kopenhagi, czy Luwru. Mimo zniszczeń i formy ruin Partenon ciągle jest znakomitym greckim zabytkiem.

Partenon Peryklesa wzniesiono w pobliżu miejsca zajmowanego przez poprzednią świątynię Ateny, zniszczoną przez Persów w 480r. p.n.e. Jednak wynajęci przez Peryklesa architekci Iktinos i Kallikrates zdecydowali się na budowę większej budowli, z większą liczbą kolumn. Pod nadzorem Fidiasza powstał dorycki perypter, czyli świątynia otoczona wieńcem kolumn zewnętrznych (peristasis), zbudowany prawie w całości z białego marmuru pentelickiego.

Ach gdyby tak móc zobaczyć Akropol za czasów jego świetności na początku naszej ery!

Odeon Heroda mógł pomieścić 6000 widzów, czyli najwyraźniej miał się nijak do teatru z Ephidavros!
Tutaj też raz w roku odbywa się Festiwal Ateński z koncertami i spektaklami. Odeon otwarty dla zwiedzających jest tylko wtedy.

I wyjście przez Propyleje.

Gazetka w taksówce przypomniała, że „zawsze gdzieś płynie jakaś rzeka”.

Pewnie niejeden z Was pomyśli – co to za paździerz?! Co to za wyprawa?! Żadnych ryb?!
Otóż nowa destynacja z miejscami niebywale klimatycznymi, rejs jachtem niebylejakim, kuchnia jakże inna od tych które zwykliśmy „ćwiczyć” podczas normalnych wypraw wędkarskich, pływające skórki soczystych mandarynek zaznaczające ślad naszego rejsu, salwy śmiechu z doskonałymi Przyjaciółmi w kameralnym, zaufanym gronie, kilka kropli dla Neptuna, kilka dla nas, spotkanie z jakże rzadkim zwierzęciem jakim jest mniszka śródziemnomorska, wiele nauki żeglarskiej i nadzwyczajne zachody słońca. Do tego ośmiornica na kiju i zgrzeszyłby ten, który nazwie coś takiego paździerzem. Dooobry czas! I bez napinki na te cholerne ryby 😛

W rejsie udział wzięli (od lewej):
Jakub Białowąs, Marcin Białowąs, Andrzej Brońka i ja – Rafał Słowikowski

Tekst i opracowanie: Rafał Słowikowski
Zdjęcia: Rafał Słowikowski

„Był pięćdziesiąty dziewiąty rok,
Pamiętam ten grudniowy dzień,
Gdy ośmiu mężczyzn zabrał sztorm
Gdzieś w oceanu wieczny cień.

W grudniowy płaszcz okryta śmierć
Spod czarnych nieba zeszła chmur,
Przy brzegu konał smukły bryg,
Na pomoc „Mona” poszła mu.

Gdy nadszedł sygnał, każdy z nich
Wpół dojedzonej strawy dzban
Porzucił, by na przystań biec,
By ruszyć w ten dziki z morzem tan.

A fale wściekle biły w brzeg,
Ryk morza tłumił chłopców krzyk,
„Mona” do brygu dzielnie szła,
Lecz brygu już nie widział nikt.

Na brzegu kobiet niemy szloch,
W ramiona ich nie wrócą już,
Gdy oceanu twarda pięść
Uderzy w ratowniczą łódź.

I tylko krwawy słońca dysk
Schyliło już po ciężkim dniu,
Mrok okrył morze, niebo, brzeg,
Wiecznego całun ścieląc snu.

Wiem dobrze, że synowie ich
Też w morze pójdą, kiedy znów
Do oczu komuś zajrzy śmierć
I wezwie ratowniczą łódź..”