Tak się czasem składa, że nagłe, niespodziewane zmiany przynoszą bardzo ciekawe efekty.Można na przykład niechcący zmierzyć się z jedną z najszybszych ryb świata! Najszybszych… najsilniejszych… najsmaczniejszych.
Wyprawa zaplanowana na początek marca z powodów personalnych uległa korekcie terminowej. Przyspieszony wyjazd spowodował, że znaleźliśmy się na afrykańskim wybrzeżu w czasie najlepszego żerowania bytujących okresowo w tym rejonie tuńczyków żółtopłetwych (Thunnus albacares). Zaplanowane na tydzień wędkowanie, rozpoczęliśmy następnego dnia po dotarciu do nadmorskiej Hurghady.
Już w trakcie rozmów poprzedzających wyjazd niemal jak mantrę słyszałem, ze strony naszego przewodnika – „best time for tuna”! Mimo, że w głowach jako głowny cel wyjadu mieliśmy polowanie na waleczne GT, wielokrotnie powtarzana rekomendacja spowodowała, że decyzja mogła być tylko jedna – pierwszy dzień rozpoczynamy od próby złowienia tuńczyków. Wietrzna pogoda i stosunkowo wysoka fala na morzu nie nastrajały optymistycznie.

O poranku w niedaleko położonym porcie czekają na nas zaprzyjaźnieni przewodnicy na swojej 8 metrowej łodzi.

Cała ekipa jest pełna zapału.

W tych warunkach niemal dwie godziny zajmuje nam dotarcie na łowisko.

Dłuższą chwilę zajmuje nam zakotwieczenie łodzi .Nie jest to proste ponieważ pod nami mamy ponad 70 metrową głębię.

Jednak już pierwsze minuty pozwoliły szybko zapomnieć o wspomnianych niedogodnościach. Dosłownie w jednym z pierwszych rzutów po ataku na powierzchniowego jerka, na wędce zameldowała się niemal metrowa, waleczna tuna.

Piękne kształty ryby przyciągają nasze spojrzenia.

Woda chwilami wykazuje oznaki wrzenia. Na powierzchni widać na powrót pojawiające się i żerujące ryby.
Na łódce panuje poruszenie. Szybko mijające minuty przynoszą kolejne brania.

Ryby są wyjątkowo waleczne.

Dynamika! Nagłe, długie odjazdy oraz zmiana kieruku ucieczki utrudniają utrzymanie równowagi na falujacym morzu w trakcie holu. Jedynie Krzysztof robi wrażenie niewzruszonego tym faktem!

Sytuacja powtarza się tego dnia jeszcze kilka razy.

Najmłodsi uczestnicy wyjazdu równiez mają w tym swój udział.

Wspólna walka i wspólna radość ojca i syna.

Po tym jak każdy z nas zalicza rybę podejmujemy decyzję o przyspieszonym powrocie. Warunki na wzburzonym morzu oraz brak pasa biodrowego przyspieszają to postanowienie.
Holowanie ponad metrowych ryb na bujającej łodzi bez możliwości podparcia dolnika jest istną męką wymagającą zdolności niemal akrobatycznych.
Wracamy. Jest czas na chwilę wytchnienia.

Dopływamy do portu. Możemy w końcu stanąć na pewnym gruncie.

W międzyczasie sprawdzamy informacje pogodowe. Następnego dnia siła wiatru ma być bardziej przyjazna. W związku z tym decyzja może być tylko jedna – rano wracamy w miejsce dzisiejszego połowu. Udajemy się ulicami na zasłużony odpoczynek.

Sobotni poranek wygląda rutynowo. Spotkanie przed hotelem i szybki transfer do miejsca startu. Po szybkim zaokrętowaniu obieramy kurs na łowisko.

Dziś morze jest spokojniejsze.W blasku słońca nasze wędki wygladają bojowo.

Po drodze mijamy znajomych naszego przewodnkia.

Krótko po zakotwiczeniu łodzi nasze przynęty lądują w wodzie.
Na pierwsze branie nie czekamy długo. Na szczęście pierwszy „kaban” zostaje zacięty na najmocniejszej wędce z multiplikatorem.

Odjazd jest niczym ucieczka kolomotywy. Krótko po zapięciu ryby, kompani dbają o zapięcie pasa umożliwiającego osadzenie w nim dolnika.

Walka jest zacięta.

Ryby po zacięciu nurkuja do dna by po ciężkiej męczarni na powrót pojawić się na powierzchni.

Większośc łowionych ryb jest z tego samego rocznika. Ich długość oscyluje w granicach 120 cm.

Ich waga i obły kształt powodują, że czasem ciężko utrzymać je nawet do jednego zdjęcia.

W tym dniu Krzysiek pokazuje swoje prawdziwe oblicze łowcy!

Na początek …. jak się okazało, zalicza największego tuńczyka żółtopłetwego wyjazdu – 131 cm.

Jest wielki!

By po chwili na pilkera złowić Dogtooth tunę – 109 cm.

Radość łowcy.

Zęby „pieska” robią wrażenie!

Każdy ma co robić. Walka z niezwykle silnymi rybami jest bardzo emocjonująca.

Marcin drugiego dnia traci dwie piękne ryby. Mocarne plecionki pękają jak nitki. Mimo wsztystko nie wygląda na szczególnie zmartwionego!

W tym dniu nasz przewodnik robi nam niespodziankę i przygotowuje nam sashimi ze złowionego tuńczyka.

Świeża, surowa rybka z sosem wasabi – palce lizać!

Negrashi – nasz przewodnik daje sygnał, że czas połowu dobiega końca.

Udajemy się w drogę powrotną. Im bliżej portu tym większy ruch na wodzie.

Minarety sygnalizują, że jesteśmy niemal na mecie.

W porcie jak zwykle dostrzegamy wodne osobliwości..

Po zacumowaniu ustalamy plan na następny dzień.

Decydujemy zgodnie, że przyszła pora na GT.

Wieczór tradycyjnie spędzamy w hotelu.

Kolejny poranek zaczynamy od zakupów. Nasze dzisiejsze menu uzupełniamy owocami.

Zaglądamy również na pusty o tej godzinie targ rybny. Na kilku straganach mozna zobaczyć nieliczne ryby.

Jeszcze jakiś czas kręcimy się w okolicy portu.

Nastroje są optymistyczne.

Tego dnia zmieniamy rejon połowu. Na początek obławiamy rejon wody na styku głębi z rozległymi, rafowymi blatami.
W ruch idą poppery w nieco innej kolorystyce niż w poprzednich dniach.

Marcin próbuje swoich sił używając naszego krajowego Slidera.

Mamy kilka brań jednak ryb nie udaje się zaciąć. Najwięcej energi jak zwykle wykazuje Krzysiu!

Brak wyników nas nie zniechęca. Wytrwałość Marcina zostaje w końcu wynagrodzona udanym zacięciem.

Ryba z polskim „akcentem” w końcu zostaje doholowana do łodzi.

Amatorem Slidera okazał się Orangespotted trevally (Carangoides bajad ).

Po krótkiej sesji zdjęciowej ryba wraca do wody.

Dzień szybko mija. Mimo braku wyraźnych, spektakularnych sukcesów kilka widowiskowych ataków podowduje, że apetyty na GT zaostrzają się jeszcze bardziej.
Wracamy do bazy.

W tym miejscu kończymy z apetytem konsumpcję ostatnich owoców. Dyskusje nie mają końca.

W drodze powrotnej do hotelu z zaciekawieniem obserwujemy miejscowych budowniczych. Jedego z nich zainteresowało również nasze zaciekawienie.

Czwarty dzień naszej wędkarskiej przygody tradycyjnie rozpoczynamy penetracją targowiska.

Po chwili jesteśmy już na wodzie.

W drodze do wytypowanego rejonu bytowania GT Marcin odnotowuje pierwszy kontakt z rybą. Na prowadzoną w trollingu Rapalę Magnum uderza pierwsza ryba.

Obfitość gatunków okolicznych wód wywołuje tradycyjne pytanie: a cóż to?

Po chwili na pokładzie melduje się – Bonito, czyli tuńczyk pasiasty (Euthynnus affinis).

A tak ta makrela prezentuje się z bliska.

Wkrótce potem znajdujemy się we właściwym rejonie by rozpocząć popping z myślą o GT. W kilku sytuacjach widzimy podnoszące się z dna cielska ryb.
Niestety refleks pozwala nam tylko uwiecznić w obiektywie wynurzające się żółwie.

Robimy przerwę na śniadanie. Rzucamy kotwicę na 30 metrach i rozpoczynamy jigowanie. Nasz przewodnik Ahmed sprawdza w tym czasie zapasy paliwa.

W trakcie tej wyprawy najbardziej zaskakuje Krzysztof. Ponownie zacina jakiegoś dziwoląga!

Który okazuje się najlżejszą rybą świata! Na wędce melduje się istota o grubości nieco większej od kciuka – Bluespotted Cornetfish, (Fistularia commersonii) i długości – 112 cm!

W międzyczasie Krzysiek próbuje swoich sił z muchówką.

Łowimy jesze kilka innych gatunków bajecznie ubarwionych ryb i podnosimy kotwicę. Nasz przewodnik analizuje kierunek zmieniającego się wiatru i wybiera niezbyt daleko położony rejon połowu. Jest to strategiczna decyzja ponieważ wykonywanie z wiatrem dalekich rzutów ułatwia przechytrzenie ostrożnych trevali.
Rozpoczynamy obławianie skalistej wyspy. W jednym z pierwszych, tym razem bardzo dalekich rzutów udaje się w końcu zaciąć rybę.

Krzysztof kontynuuje dobra passę.

Walka trwa.

W końcu mamy rybę przy łodzi.

Po sprawnym lądowaniu pierwszy i ostatni GT wyprawy jest w rękach Krzysia.

Prawda, że ładny?

Wszyscy czujemy, że kluczem do sukcesu jest długość rzutu i lądowanie przynęty możliwie blisko brzegu. Niby łatwiejsze bo w końcu wiatr w plecy jednak po wykonaniu 10 czy 15 energicznych sprowadzeń blisko 200 gramowym popperem ręce odmawiają posłuszeństwa. Z tego też powodu często robimy rotacje przy wędce z przerwą na odpoczynek.

Idealne miejsce na branie to styk zielonego pasa wody z błękitem.

Właśnie w tym miejscu nasz szczęściarz Krzysztof ma kolejne branie!

Na głowie łowcy od razu pojawia się kamerka.

Negrashi od razu odpala silnik by oddalić się od brzegu.

Ryba nie jest duża, ale kolejne, zacięte branie jest dobrą prognozą.

Hol ryby sprawia wiele frajdy naszemu łowcy!

Ryba jest już przy łodzi.

Po lądowaniu okazuje się, że na jerka połakomił sie mniejszy krewny GT – pięknie ubarwiony Bluefin trevally (Caranx melampygus)

Nie jest duży, ale ważne, że udaje się zaliczyć kolejny gatunek.

Łowca wygląda na zadowolonego.

Buźkę też ma sympatyczną… podobnie jak jego większy kuzyn!

Rybka wraca do wody, a my do zajęć. Tego dnia nie mamy już kontaktu z rybami. Zachodzące powoli słońce zmienia koloryt pobliskiej wyspy.

Kierujemy się do bazy mijając po drodze ostatnie łodzie z amatorami nurkowania.

Po lądowaniu zostaje nam już tylko droga do miejsca zakwaterowania. jak zwykle naszą uwagę przykuwają miejscowe osobliwości.

Ustalamy, że kolejny dzień ze względu na silny wiatr poświęcimy na relaks i penetrację pobliskiej rafy.A jest na co popatrzeć!

Woda kryje wiele kolorowych stworzeń.

Uzbrojeni w nurkowe ABC penetrujemy coraz to głębsze miejsca.

Zwabione chlebem ryby podpływają do nas niczym wróbelki…

… czy też inne sikoreczki.

Marcin korzysta z okazji i nagrywa materiał video, który pózniej schowa w sejfie i nikomu nie pokaże! 😉

Wieczorem odwiedzamy polecaną przez naszego przewodnika niby najlepszą w mieście restaurację rybną w Hurghadzie.

Niektórzy sobie nie żałują!

Kolejny dzień jest naszym osatnim spędzonym na wodzie. Chcemy go zakończyć mocnym akcentem i poczuć ostatni raz zakłopotanie z wędka w rękach.
Zgodnie podejmujemy decyzję, że zapolujemy w tym dniu na tuńczyki.

Dopływamy na znane nam miejsce połowu, bułeczka i do roboty!

Na wodzie jest dziś jakby bardziej tłoczno.

Pierwsze brania nas nie dziwią. Jednak strata dwóch dużych ryb przez Marcina powoduje konsternację. Jednego z zaciętych tuńczyków po wyskoku nad lustro wody nasz przewodnik ocenia na ok.150 cm i 50 kg wagi . Niestety gruba plecionka rwie się niczym cienka nić. Kolejne branie kończy się udanym zacięciem i na łodzi melduje się piękna ryba. W jej wyholowaniu duży udział ma najmłodszy uczestnik wyprawy, syna Marcina – Maciej.

Ciężkie i obłe cielsko ryby bardzo trudno utrzymać do zdjęcia.

Jak to w tym hobby bywa, ryby pojawiają się i znikają. Zajmujemy stanowisko bliżej brzegu.

Marcin postanawia rzutem na taśmę skusić na poppera ostatnią rybę wyjazdu.

Niestety jego praca nie wzbudza entuzjazmu u ryb.

Pływamy jeszcze jakiś czas w okolicy aktywnie szukając tuńczyków jednak bez rezultatu. Nieubłagalnie dzień dobiega końca – wracamy do portu.
Krzysiu korzystając z okazji zajmuje miejsce w leżaku i mruży oczy!

Po dotarciu do portu kręcimy sie jeszcze jakiś czas po okolicy.

Jest okazja okazja rzucić okiem na miejscowe panie…

… z dziećmi.

I podczas shoppingu.

Ciepło i blask zachodzącego słońca nie pozwala nam się pogodzić z myślą o powrocie do zimowej aury.

Przyglądamy się pracy rybaków z sardynkowca.

Nam jest bardzo ciepło, ale miejscowi sa solidniej ubrani.

Napotykamy wiele intrygujących postaci.

W zasadzie na każdym kroku.

Idziemy jeszcze tam ….!

Nacieszyć oczy miejscowym kolorytem.

Wszystko co fajne szybko sie kończy. Robimy pamiątkowe zdjęcie całego zespołu i udajemy się do hotelu.

Następnego dnia po śniadaniu udajemy się na lotnisko.

Czeka nas czterogodzinny lot do naszej skąpanej wówczas w śniegu ojczyzny.

Kolejnej przygody kres nadszedł. Kiedyż zacznie się kolejna? Czy wrócimy do Egiptu? Z takimi myślami w głowie w końcu lądujemy na polskiej ziemi.

Tekst i opracowanie: Maciej Garbowicz
Zdjęcia: Maciej Garbowicz, Krzysztof Malinowski, Maciej Sulimierski, Marcin Sulimierski