„Rokrocznie książę zarzucał gigantyczną wędkę w oceanie. Przywiązywał do niej 50 krów. Po kilku dniach z wody wyciągał rybę tak gigantyczną, że mogła przez kilka dni wyżywić pobliskie wioski. I tylko wędkarze, którzy łowili małe rybki w stawach, nie mogli uwierzyć w prawdziwość tej historii.”

Wielka ryba- mała wiedza nie ogarnie Dao
Prawdziwa księga południowego kwiatu

Gdyby jeszcze rok temu ktoś poprosił mnie bym wskazał miejsce, do którego nigdy nie udam się z wędką bez wahania odpowiedziałbym : Chiny.
Półtora miliarda ludzi, rabunkowa gospodarka poczynając od pojedynczego hunhuza a kończąc na gigantycznych korporacjach wróży, że beztrosko pluskające ryby w naturalnych rzekach, strumieniach i jeziorach są li tylko mglistym wspomnieniem. Wydawać się może, że spotkanie z mityczną rybą Kun- długą na tysiące mil jak mówi Prawdziwa Księga Pustki jest równie prawdopodobne co z mandaryńskim okoniem, bambuzą czy chociażby gminnym amurem.
Gdyby jeszcze rok temu ktoś powiedział, że w Państwie Środka zmierzę się z największymi rybami w swoim życiu zleciłbym owinąć go w kaftan i przez co najmniej miesiąc podawać eucodal we wlewie dożylnym. Tymczasem za sprawą niejakiego Bigosa (potrafi przekonać), twórcy firmy Salmo Adventures w maju wraz z grupą „obłąkanych” opuszczam terminal lotniska w Szanghaju

i rzucam się w nurt póki co rzeki tłumu.


Zgiełk, hałas, smog, w bezustannym użyciu klaksony tysięcy samochodów, jazgot i strzępy rozmów w języku, którego brzmienie przypomina bełkot po meskalinowym upojeniu sprawiają, że tylko jedno pytanie błąka się po mojej głowie;
– Co ja tu robię?
Nie tyle z wyrzutem co z okruchem nadziei w kierunku Bigosa rzucam wymowne spojrzenie:
– Mam nadzieję, że ty wiesz.
Uśmiecha się tylko ręką dając znać abyśmy ruszyli za nim w kierunku stacji metra. Ruszamy do centrum aby rzucić okiem na jedne z największych w świecie drapaczy chmur. I rzucamy.




Dwudziestomilionowa aglomeracja miejsca robi wrażenie. Dwudziestomilionowa aglomeracja miejsca robi wrażenie na ludziach, na których robi wrażenie dwudziestomilionowa aglomeracja miejska.




Przytłoczeni wielkością szukamy wytchnienia w słynnym szanghajskim oceanarium. Patrząc na pływające ogromne arapaimy, aruany, morocoto i piraiby tęsknię za Amazonią.



– Mam nadzieję, że Ty wiesz co robisz?
Wieczorem wynajęty busik transportuje nas najszerszym na świecie (tu wszystko jest naj…) podziemnym tunelem biegnącym pod rzeką Jangcy na wyspę Chongming. Tunel ma 13,7 m szerokości i 8,9 km długości. W tunelu biegnie droga szybkiego ruchu i linia kolejowa.
Wyspa Chongming to trzecia co do wielkości wyspa Chin, zajmuje powierzchnię 1,5 tysiąca kilometrów kwadratowych. Powstała z osadów naniesionych przez Jangcy w ujściu do Morza Wschodniochińskiego. Liczy 600 000 mieszkańców i zapewne wielu z nich lubi sobie zakąsić rybką pod śliwkowe wino czy gorzałeczkę Bai Jiu z wyraźną nutą polnych kwiatów i zmywacza do paznokci.
Czego więc szukamy?
Na co liczymy?
I Bigos:
– Mam nadzieję, że Ty wiesz co robisz?
Szukamy Perłowego Jeziora i pewnego rządowego ośrodka urokliwie położonego nad jego brzegiem. Ośrodek powstał chyba w latach pięćdziesiątych dla prominentów, dygnitarzy partyjnych, Vipów i dyplomatów, którym marzy się owocny relaks z wędką. Od tego czasu jezioro wraz z kanałem łączącym je bezpośrednio z wielką Jangcy jest bezustannie strzeżone przed wspomnianymi miłośnikami słodkowodnej zakąski. W zeszłym roku po raz pierwszy udostępniono ośrodek szerszej rzeszy miłośników kija dzięki czemu i my mogliśmy zawitać w jego zacne progi.


Jezioro nie jest zarybiane a wszystkie ryby pochodzą z naturalnego tarła.
Jakie ryby?
O- jest w czym wybierać: bambuzy, wierzchopyski, morskie bassy, okonie mandaryńskie i mongolskie redfiny. Przybrzeżne trzcinowiska gotują się od spokojniejszych karpi, amurów i tołpyg. Naszym głównym celem mają być żółtolice bambuzy. Bambuza (elopichtus bambusa) to jedna z największych karpiowatych ryb świata, dorasta do dwóch metrów długości.

Zamieszkuje dorzecze trzech rzek: syberyjskiego Amuru, północnowietnamskiej rzeki Lam i chińskiej „Długiej rzeki” czyli Jangcy. W Amurze niestety została niemal wytrzebiona całkowicie i jak zwykle rychło w czas trafiła do „Czerwonej Księgi”, w Wietnamie – nie trafiła do Czerwonej Księgi ale jej los jak mniemam jest bliźniaczo podobny do losu amurskiej. A w Chinach? W nielicznych enklawach takich jak nasze Perłowe Jezioro wciąż można spojrzeć w jej zabójcze oczy. Ta ryba to urodzony zabójca. Kształtem przypomina barrakudę, ma mocno wcięty ogon jak u tarpona i pysk zakończony haczykowatą kufą nadającą mu groźnego wyglądu. Dzięki swojej wrzecionowatej sylwetce i tarponowej płetwie jest z pewnością najszybszą słodkowodną rybą świata. Największa złowiona na wędkę ryba ważyła 55 kg i została pokonana na kilka dni przed naszym przyjazdem właśnie w Jeziorze Perłowym. Szczęśliwym łowcą był wybitny chiński wędkarz Gong Lei, który notabene na prośbę Bigosa zgodził się być naszym przewodnikiem po Jeziorze Perłowym.


Ośrodek z lat pięćdziesiątych okazał się wspomnieniem. Zastąpił go nowoczesny hotel z naduprzejmą jak przystało na Chińczyków obsługą i świetną restauracją w chińskim stylu, zwłaszcza dla ludzi ceniących sobie świetne restauracje w chińskim stylu. Po krótkiej nocy o czwartej nad ranem meldujemy się na przystani gdzie czekają na nas łodzie motorowe i ich kierowcy. Trudno to sobie wyobrazić ale nasi kierowcy wbici są w czarne garnitury, białe koszule i czarne lakiery. Nie wiem czy to ich codzienny strój czy też przyodziali się tak dostojnie na powitanie pierwszej grupy europejskich turystów. Na dodatek jeden z kierowców na głowie ma kask motorowy mający chronić go od prawdopodobnych uderzeń ciężkich woblerów i jerków wylatujących z impetem z wody po naszym chybionym zacięciu. Łodzie wyposażone są w mocne 60-cio i 120-tokonne japońskie silniki. Żadnej chińszczyzny. Póki co w ogóle widzieliśmy mało tak zwanej chińszczyzny. Wygląd na to, że cała jest już u nas. Nawet na ulicach nie widzieliśmy żadnych znanych z tandeciarstwa chińskich aut, dominowały Volkswageny, audi i japońskie terenówki.
Krzątamy się przy przystani, zbroimy nasze wędki. Przy samym pomoście widzimy znajomy wir na wodzie, któremu towarzyszą wyskakujące z wody stado drobnicy- ewidentne żerowanie tajemniczego drapieżcy. Artur, który stoi najbliżej i jako pierwszy przywiązał przynętę posyła ją w wiadome miejsce. Kolejna sekwencja zdarzeń: natychmiastowe pobicie, zacięcie, krótki hol i ryba się spina a wszystko to sprawia, że nasza ekscytacja związana z wędkowaniem na nowym łowisku wzrasta osiągając poziom amoku. Pośpiesznie wypluwając jedynie w swoje strony rytualne „połamania” pakujemy się do swoich łodzi i rozpływamy po jeziorze. Jest absolutna flauta , temperatura około trzydziestu stopni i woda tętniąca życiem. Raz po raz daje się widzieć i słyszeć spławy i ataki żerujących ryb. Na pierwszą z nich nie muszę długo czekać. Na salmowskiego sweepera łakomi się płetwiasty azjata. Co to może być? Bambuza? Holuję ostrożnie, podciągam rybę do powierzchni widząc srebrzyste refleksy. To nie bambuza. Marcin sprawnie podbiera rybę, którą podziwiamy w łódce. Podobna do bolenia ale z górnym pyskiem jak u aruany czy saratogi.

– Baj ju- kwituje nasz wystrojony piloteiro. „Biała ryba”. Znam ją, odrobiłem lekcje przygotowując się do tego wyjazdu – to wierzchopysk, krewniak naszej rodzimej rapy. Ma około 80-ciu centymetrów, nie mało choć ryby te dorastają do 130 cm. Pierwsze wędkarskie emocje mam za sobą, pierwszy chiński wojownik zostaje pokonany. Już nieco spokojniejszy chłonę chwilę. Rozglądam się dookoła. Brzegi jeziora porastają bambusy i trzciny zza których wyłaniają się strzeliste topole. Myślałem, że krajobraz będzie bardziej industrialny. Przypomina się wyznanie J. Maartena Trosta o Nankinie:
„ Nankin okazał się zaskakująco ładny, są tam na przykład drzewa”. Na wyspie Chongming są nie tylko drzewa, znajduje się tu np. rezerwat ptaków wodnych Dongtau, w którym można spotkać 32 gatunki zagrożone wyginięciem. Również reintrodukowano z powodzeniem najrzadszy gatunek krokodyla- aligatora chińskiego. Szacuje się, że cała dzika populacja tego gatunku nie przekracza 130 osobników. A wszystko to w sąsiedztwie dwudziestomilionowego miasta.
W sąsiedztwie dwudziestomilionowego miasta szczytówka mojej wędki po raz kolejny pulsuje pod ciężarem szamoczącej się ryby. Tym razem to bambuza. Jest przepiękna, smukła, srebrzysta z patynowanym grzbietem, z żółtymi policzkami i nieco ciemniejszymi niemal pomarańczowymi płetwami brzusznymi.

Podobnie jak wierzchopysk ma około 80-ciu centymetrów. Kolejny gatunek zaliczony- to mogę powiedzieć, a co czuję? Tego nie mogę, chciałbym ale nie potrafię. Jeszcze rok temu nie miałem pojęcia o jej istnieniu. Ostatnie tygodnie spędziłem zaś na zbieraniu informacji o tym rzadkim gatunku, na marzeniu o spotkaniu oko w oko. Zupełnie jak z dziewczyną. Żyjesz sobie spokojnie niczego nie świadomy aż do pewnego wiosennego popołudnia kiedy pojawia się na horyzoncie. Zaczynają drżeć ci kolana, wypytujesz o nią przyjaciół i znajomych, zbierasz informacje i przygotowujesz się na spotkanie. I spotykacie się. I co? Zazwyczaj nic, rozczarowanie- ale nie tym razem, nie w przypadku żółtolicej, tu o rozczarowaniu nie ma mowy. Jestem szczęśliwy a kiedy wyholowuję następną nieco większą- jestem szczęśliwy jeszcze bardziej.

A kiedy podziwiam w łodzi jeszcze jedną, kolejną jestem…niestety szczęśliwy na powrót mniej.

Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dopiero co przekąsiłem blińczykiem a już domagam się pilmienia. Taka pazerna natura. Teraz pazernej naturze marzy się ryba powyżej metra.
Na sąsiedniej łodzi panuje wymowne zamieszanie, podniesione głosy i sylwetki mogą świadczyć, że komuś się poszczęściło i zaciął coś większego. I rzeczywiście wygięta w pałąk wędka i pogoń za rybą na odpalonym silniku nie pozostawia wątpliwości. Strzałka trafił na godnego przeciwnika. Obserwujemy z Marcinem jego zmagania, które zdają się przeciągać w nieskończoność.

Po kilkudziesięciu minutach ryba słabnie i chłopaki podpływają pod brzeg by tam stoczyć ostateczną bitwę. Zwycięstwo Strzałki jest już przesądzone. 125 centymetrowa, wypasiona bambuza rzuca na kolana. Po taką rybę tu przyjechaliśmy.


Zmotywowani sukcesem Strzałki postanawiamy z Marcinem zmienić miejsce, płyniemy na przeciwległy kraniec jeziora. Po pół godzinie bezowocnego dryfowania w słońcu nieopodal naszej łodzi dosłownie kilka metrów od jej prawej burty z wody niczym przerażone ukleje wyskakują w popłochu 2-3 kg tołpygi najwyraźniej w ten sposób szukając ratunku przed szarżującym oprawcą, który pojawia się tuż za nimi. Cóż za widok- około dwumetrowa ryba pod samą powierzchnią wpada w całe to towarzystwo, nie, nie jedna- z naprzeciwka pojawia się druga bambuza podobnej wielkości. Tołpygi skaczą jak oszalałe, woda się gotuje, na jej powierzchni pojawia się ogromny lej i nagle wszystko ucicha. Tafla wody na powrót staje się gładka i spokojna. W oszołomieniu patrzymy jeszcze w ciemną toń- czy to wydarzyło się naprawdę? Po chwili na powierzchni pojawia się martwa, bezgłowa tołpyga- realny dowód tego czego byliśmy świadkami. Jakiż to potwór jednym chapnięciem paszczy potrafi pozbawić głowy ponad kilogramową rybę? Bambuza- zabójca doskonały. I jak to możliwe? Przecież bambuza prawie nie posiada zębów, owszem ma ale daleko im do zębisk rekina, tigerfisha, payary czy choćby niewielkiej piranii. Bo to nie zęby są głównym narzędziem zbrodni a sam twardy jak kamień, kościsty pysk, którego ostre niczym żyletka Wilkinsona obrzeże stanowi naturalną gilotynę. Urodzony morderca- bambuza.



Wspomnianych tołpyg podobnie z resztą jak sazanów i amurów było tak dużo, że często zaczepialiśmy je przypadkowo za „kapotę”


Tego dnia łowimy jeszcze kilka bambuz i wierzchopysków ale żadna ryba nie przekracza metra.

















Nasz przewodnik również czasami bierze wędkę do ręki. Gong Lei to doskonały wędkarz. Zazwyczaj wystarczy mu 10 minut aby złowić rybę.


Wracamy piechotą do hotelu, którego od przystani dzieli odległość około 700 metrów. Idziemy alejką wijącą się wśród kwitnących drzew magnolii. Ten kwiat to oficjalny symbol Szanghaju, a w całych Chinach czystości i szczerości intencji. Teraz nasze intencje są szczere i jednoznaczne, pragniemy skosztować miejscowych trunków by uczcić pierwszy, pełen wrażeń dzień spędzony na chińskim łowisku.
– Bigos- czy wspominałem już, że nigdy nie wątpiłem w to, że Ty wiesz co robisz!
Odwiedzamy miejscową restauracyjkę. Siedzący naprzeciwko Chińczyk pozdrawia nas po angielsku i pyta grzecznościowo skąd jesteśmy i jak podoba nam się w Chinach. Mówiący po angielsku Chińczyk to rzadkość. Zapraszamy poliglotę do naszego stolika. Rozmawiamy, zaspokajamy naszą ciekawość dotyczącą Państwa Środka a gość zaspokaja swoją pytając o nasz kraj. Wznosimy toast za przyjaźń polsko-chińską a Chińczyk za chińsko-polską, potem za rodzinę, za kobiety w pojęciu szerszym, za las, za wolność naszą i waszą. Wreszcie pytam:
– Co dla Ciebie jest najważniejsze w życiu, co najważniejsze jest dla Chińczyków?
Niczym większość laureatek światowych konkursów piękności(choć nie wygląda aby miał z nimi cokolwiek wspólnego) odpowiada:
– Pokój.
Teraz zmieniamy trunek z miejscowego piwa na mocniejszą Bij Ju i raz po raz wznosimy toast za pokój na świecie. Po kilku głębszych nasz nowy przyjaciel rozwija swoją odpowiedź:
– Czy nie byłoby wspaniale gdyby na świecie nie było granic, żeby istniało tylko jedno państwo i wszyscy ludzie byliby braćmi?
– No pewnie- odpowiadamy zgodnie i chóralnie
– No…i teraz właśnie nad tym pracujemy.
Bladym świtem meldujemy się przy łodziach gdzie czekają na nas nasi przewodnicy. Pytają na którą godzinę chcemy obiad.
– Niech będzie na 15 i płyńmy już. Płyniemy.
Do południa łowimy kilka bambuz. Największą pokonuje Tomek- 105cm,

Marcin ma 98 centymetrową piękność , ja jedynie 92 cm i kilka wierzchopysków.


Padają pierwsze, nowe dla nas bassy morskie.



To waleczne ryby wyglądem przypominające sandacza, z kilkoma czarnymi kropkami na grzbiecie.

W samo południe Gary Cooper staje do największego rewolwerowego pojedynku w dziejach kina, broniąc honoru żony i mieszkańców miasteczka przed bandą mściwych rzezimieszków. W samo południe Bigos staje do pojedynku z ogromną bambuzą, która jako pierwsza uderza w z nadnaturalną siłą w maleńkiego woblerka a następnie z maksymalną dopuszczalną prędkością na krajowej drodze nr 78 na trasie Zawiercie- Poręba wypływa na szeroki przestwór jeziora zabierając kilkadziesiąt metrów linki w kilka- no dobra- w kilkadziesiąt sekund. Gong Lei łodziowy kompan Bigosa odpala silnik i rusza w pogoń. Walka się przedłuża, sekundy zamieniają się w minuty, w dziesiątki minut. Ryba pojawia się przy łodzi, dysząc ciężko stoi równolegle do burty, tak że można niemal precyzyjnie określić jej długość. Pewne półtora metra. Gong zakłada rękawice i próbuje za szczękę wciągnąć opasłe cielsko do łodzi. Czy wspominałem, że ryba skusiła się na maleńkiego woblerka? No właśnie- ten maleńki woblerek z maleńkimi kotwiczkami. Przy pierwszej i ostatniej próbie wciągnięcia ryba nienawistnie potrząsa łbem uwalniając się z miniaturowej przynęty. I tyle. Bywa.
Bigos gapi się przez chwilę w przepastną toń jeziora. Chcę krzyknąć:
– Nie przejmuj się zaraz weźmie następna- ale się powstrzymuję i odpływam na bezpieczną odległość tracąc go z widoku. Pogoda się zmienia, niebo pokrywa się stalowoszarymi chmurami i zaczyna wiać chłodny wiatr. Bambuzy ewidentnie przestają żerować. Błąkamy się po akwenie, zmieniamy miejsca i przynęty. Wszystko na nic. Nie dzieje się nic. Artur zagaja Gonga:
– Wspominałeś, że oprócz gatunków , które już złowiliśmy w jeziorze żyją jeszcze jakieś mandaryńskie okonie. Gdzie ich szukać? Na co łowić?
– To zupełnie inna historia. Jest ich niewiele i są bardzo ostrożne.
W przeciwieństwie do bambuz i wierzchopysków żerują przy dnie. Najlepsze miejsce to ujście kanału do jeziora. Można spróbować na małą gumkę ale przy tej pogodzie nie liczyłbym na sukces. Artur zakłada białe kopyto, podpływa pod sugerowaną miejscówkę i po głośno wypowiedzianych słowach : „teraz Artur łowi okonia” posyła przynętę daleko przed siebie. Czeka aż opadnie na dno, podrywa a szczytówka jego wędki niemal natychmiast podryguje wskazując jednoznacznie, że „ktoś” zainteresował się przynętą. Zacina i czuje to na co liczył mimo ogólnego niedowierzania. Ryba miota się na końcu haczyka lecz jej los jest już przesądzony. Wkrótce endemiczny, mandaryński okoń (Simiperca chuatsi) pozuje do zdjęcia.



Śliczny zwierzak. Może osiągać wagę nawet 8 kg. Arturowy jest znacznie mniejszy ale cieszy ogromnie. Wszyscy przerzucamy się na gumki ale poza Tomkiem, który łowi jeszcze jednego okonia nie mamy szczęścia.


Pada też jeden i chyba jedyny na tej wyprawie mongolski redfin:

Zaaferowani polowaniem zupełnie zapominamy o obiedzie i umówiona piętnasta, o której mieliśmy się stawić w hotelowej restauracji mija bezpowrotnie. Ze zdziwieniem zauważamy szybko zbliżającą się w naszym kierunku kolejną łódź. Łódź przywozi kucharza w pełnym rynsztunku, w białej czapie i fartuchu zapinanym na wielkie czarne guziki. Nie przyszła góra do Mahometa…

Tego się nie spodziewaliśmy. Taka troskliwość. Kucharz z pomocą piloteiro zaczyna wypakowywać na brzeg jeszcze cieplutkie nadziewane parowce, mandaryńskie placki, ryż z warzywami, sojowy makaron, duszone bakłażany, kurczaka z orzeszkami i bóg wie co jeszcze. Piknik nad brzegiem Perłowego jeziora. Kiedy napełniliśmy nasze wygłodniałe brzuchy robi się sennie i postanawiamy wracać do hotelu zwłaszcza, że na wodzie nic się nie dzieje i zaczyna padać. Na przystani czeka nas kolejna niespodzianka. Wspominałem, że hotel dzieli od przystani kilkaset metrów, które wczoraj przespacerowaliśmy piechotą. Nasi chińscy organizatorzy pomyśleli, że to chyba nie przystoi i wysyłają po nas elektryczny Melex, tramwajek jaki przewozi w ogrodach zoologicznych leniwych miłośników podglądania zaklatkowanej fauny.
Gong zaprosił nas na kolację do prawdziwej chińskiej restauracji, nie żadnej hotelowej ani innej nastawionej na turystów ale najprawdziwszej, orientalnej garkuchni serwującej miejscowe przysmaki. Przy wejściu stały zamulone, zaglonione akwaria, w których pływały jakieś dziwaczne ryby, ośmiorniczki, krewetki, raki, langusty, ślimaki, żaby i mnóstwo innych stworzeń.

W ogromnych misach leżakowały odrąbane kurze głowy, kurze łapki, skorpiony, glony, coś co przypominało żabi skrzek, baranie oczy i parę innych specjałów.

Wszędzie było brudno, parno i lepko, podeszwy butów przyklejały się do tłustego gumoleum, panował zapach papierosowego dymu zmieszanego z wonią rybackiego kutra. Dla nas nie wyglądało to zbyt zachęcająco.
– To najlepsza restauracja w mieście- rzucił Gong wskazując palcem miejsce przy wielkim, obrotowym stole. Gong jest zamożnym, dobrze prosperującym szanghajskim biznesmenem ze złotym iphonem i nowiutkim audi A8 na podorędziu, symbolami luksusu w chińskiej świadomości. Mimo tego obleśno-obskurne wnętrze naszej jadłodajni zupełnie go nie odraża, jakby wcale go nie zauważał.
– Zamawiajcie więc zamawiamy wskazując palcami kolejne akwaria i wyblakłe fotografie w zalanej sosami, wysłużonej karcie dań.

Mój wybór padł na ogromną ponad kilogramową żabę

i coś co na zdjęciu przypominało węgierski gulasz a którym z pewnością nie było. W lokalu był spory ruch. Na wszystkich stolikach w popielniczkach ćmiły się niedopalone papierosy. Hałaśliwi lokalesi przekrzykując się wzajemnie, popiardywali i bekali bez najmniejszego skrępowania. Siorbali, mlaskali, ciamkali wypluwając resztki bezpośrednio na stół lub podłogę. W tej domowej, luźnej atmosferze poznawaliśmy nowe smaki.

I jak wrażenia?
Moja żaba porąbana na kawałki razem z kośćmi i przysmażona na woku okazała się niewypałem, Arturowa jajecznica posypana obficie rybim wylęgiem również nie była strzałem w dziesiątkę ale reszta była (muszę to powiedzieć) wyśmienita. Wołowina z sezamem, grillowane krewetki, ryż ośmiu smaków, schabik w sosie z fermentowanej fasoli, tofu z chili- palce lizać.

Kolejny dzień spędzony na Perłowym jeziorze mógłby być najwspanialszym dniem w całej mojej wędkarskiej karierze a okazał się największą życiową porażką, klęską, ciosem po którym zadrżała ziemia pod stopami. Na samo wspomnienie brakuje mi tchu. Tego dnia zerwałem 12 ryb wszystkich cennych gatunków zamieszkujących jezioro i to w niemal rekordowych rozmiarach. Wiem, że stracone ryby zawsze wydają się ogromne ale w tym przypadku takimi były w istocie. Wszystkie widziane w pełnej krasie- spinały się po akrobatycznych skokach albo rozginały kotwice przy samej burcie albo po prostu wypadały z rąk przy próbie podebrania do łodzi. Z samego rana spiął się około 5 kg mandaryński okoń, następnie rozgiął hak hartowanej kotwicy tłusty do nieprzyzwoitości dwucyfrowy bass, z rąk wypadł metrowy wierzchopysk a potem było już tylko gorzej.
Na samo wspomnienie jestem tak wkurzony, że najchętniej najechałbym Belgię albo zbombardował Trypolis. Jestem słabego serca więc nie będę rozwodził się – powiem tylko, że trzy kolejne zerwane ryby były około półtorametrowymi bambuzami a jednocześnie były największymi rybami jakie kiedykolwiek miałem na wędce. Żal dupę ściska. I tyle. Bywa.
„ Mogę tylko pławić się w świetle jesiennej wody.
Kiedy światło przygasa, moje wędkowanie kończy się również,
Wracam do domu i piję swój kieliszek wina.”
Bai Juyi- VII wieczny poeta chiński

Nasz czas w Chinach dzieliliśmy na wędkowanie w jeziorze i przesiadywanie w restauracjach, dzięki czemu poznaliśmy pobieżnie mentalność tutejszych ryb i ludzi. Ryby są bardziej otwarte i przewidywalne.






A ludzie?
Na pierwszy rzut oka w Szanghaju ludziom żyje się świetnie. Są uśmiechnięci i dobrze ubrani, ulicami jeżdżą dobre auta a puby wieczorami pękają w szwach. Cena pozornego dobrobytu jest jednak wysoka. Chińczycy pracują od 8 do 22 więc niemal bez przerwy i nie mają urlopu. Oczywiście istnieją dni wolne od pracy z okazji różnistych świąt ale to wszystko.
Nikt nie może sobie i w przez siebie wyznaczonym czasie wyjechać na dwa tygodnie by połowić mandaryńskie okonie z opadu. Dla leniuchów takich jak ja, unikających pracy i każdą wolną chwilę wykorzystujących dla swojej pasji Szanghaj nie jest dobrym miejscem. Myślenie, że kiedyś się to zmieni, że na emeryturze nadrobię stracony czas również skazane jest na niepowodzenie ponieważ w Chinach nie ma emerytur. Po prostu kiedy przestajesz pracować nie dostajesz pieniędzy. Obowiązkiem dzieci jest opieka nad rodzicami. Jeśli nie masz pociech a raczej pociechy (polityka jednego dziecka) pozostaje żebractwo, zbieractwo surowców wtórnych lub wyprawa „na światło”. Jak i kiedy poznają się młodzi ludzie skoro wciąż przesiadują w pracy? Tym zajmują się rodzice, dziadkowie. W centrum Szanghaju znajduje się Targ ślubny gdzie w każdy weekend nestorzy rodów dbają o przyszłe szczęście, wymieniając informacje o wieku, wzroście, zarobkach i posiadanych aktywach swoich zapracowanych pociech. Największym atutem jest posiadanie mieszkania. Mieszkania w Chinach są bardzo drogie, co ciekawe kupując wymarzone lokum jest się jego właścicielem przez 70 lat. Po tym czasie mieszkanie przechodzi na opiekuńcze ręce państwa. Państwa, które od czasu reform zapoczątkowanych przez Deng Xiaopinga w 1978 roku podąża wciąż i konsekwentnie jedynie słuszną drogą. Otwarcie na świat, uwolnienie gospodarki rynkowej, polityka małych kroków to wszystko okazuje się lepsze niż bycie kelnerką.
Rewolucja kulturalna, maoiści, hunwejbini, kolektywizacja- to pojęcia, które odeszły do lamusa. To dobrze. To nawet lepiej. Mam nadzieję, że nim Chiny zawitają do nas pochłaniając naszą kulturę (co nieuniknione) niczym skośnooki lewiatan obecny system przeewoluuje jeszcze bardziej i w bardziej przystępny dla nas sposób. Sposób na kaczkę po pekińsku jednak niech pozostanie niezmienny.





Jeszcze tylko pożegnalne zdjęcie z Gongiem:

Z Szanghaju wracamy przez Pekin, zahaczając o to miasto- będące jedynie naszym przystankiem w drodze do Mongolii.





Kilka tygodni po powrocie do ojczyzny grzebiąc w internecie, na jednej z chińskich wyszukiwarek natknąłem się na fotorelację z naszej ekspedycji zamieszczoną przez naszego garniturowego przewodnika. Oczywiście relacja była po chińsku, oczywiście nie znam chińskiego ale od czego elektroniczny translator. Relacja była czysto propagandowa, utrzymana w stylu przypominającym Polską Kronikę Filmową z lat 50-tych. Pomyślałem sobie, że nasi garniturowi przewodnicy, nie tylko byli obsługiwaczami silników motorowych ale również a może przede wszystkim pracownikami biura bezpieczeństwa publicznego. Nie zdziwiłbym się wcale gdyby wszyscy z nich świetnie znali język angielski a być może i polski.
Popadam w paranoję? Czas na ryby.
Konstatacja:
Wierzchopysk: Baj ju
Ryżowa wódka: Bai Jiu
VII-wieczny poeta: Bai Juyi
Powyżej zapisałem fonetycznie kilka chińskich wyrażeń, które gościnnie wystąpiły w relacji.
Brzmienie wszystkich jest bliźniaczo podobne a to tylko 3 sztuki. Podejrzewam, że istnieje jeszcze kilkanaście, kilkaset a może kilka tysięcy równie podobnych. Wygląda na to, że można prowadzić złożoną konwersację z przygodnie napotkanym Chińczykiem na wszelakie tematy powtarzając w kółko coś co brzmi zbliżenie do „baju, baju”.
Baju, baju będziesz w raju.

tekst: Mariusz Aleksandrowicz
zdjęcia: Marcin „Bigos” Sulkowski, Tomasz Talarczyk, Gong Lei, Artur vel Artiur, Mariusz Aleksandrowicz